Józef Piłsudski w Wolbromiu


Józef Piłsudski ze swymi legionistami znalazł się w Wolbromiu 8 listopada wraz z wycofującymi się po nieudanej ofensywie na Warszawę oddziałami austriackiego I korpusu 1 armii gen. Dankla.

Wolbrom stał się swego rodzaju punktem zbornym, do 1 pułku Legionów dołączył tam działający dotąd osobno IV batalion. W Wolbromiu także Piłsudski zaplanował wycofanie się 1 pułku na południe w kierunku Krakowa, nie zaś tak jak planowali Austriacy w kierunku zachodnim. Działania te umożliwił Piłsudskiemu rozkaz, jaki otrzymał od dowódcy dywizji któremu podlegał. Z częścią swego pułku (I, III, V batalion) miał sprawdzić jak daleko posunęły się wojska rosyjskie na odcinku od Żarnowca do Miechowa. Po wykonaniu tego zadania wrócił Piłsudski do Wolbromia - 9 listopada, i stąd rozpoczął marsz w kierunku Krakowa. Pozostałe pod Wolbromiem bataliony IV i VI 1 pułku Legionów zostały skierowane do Krzywopłot, gdzie między 9 a 20 listopada toczyły się ciężkie walki z oddziałami rosyjskimi. Wydaje się, że przy okazji kolejnej listopadowej rocznicy warto przypomnieć wspomnienia Piłsudskiego o Wolbromiu. Publikujemy jedynie część wspomnień dotyczących samego Wolbromia i najbliższych okolic, pomijamy obszerne fragmenty będące rozważaniami na temat ówczesnej sytuacji politycznej i losów Legionów. Zainteresowani mogą zapoznać się z pełną relacją w wielokrotnie publikowanej pracy J. Piłsudskiego pt. „Moje pierwsze boje”.

W Antolce otrzymaliśmy rozkaz cofania się dalszego na Wolbrom i Krzywopłoty. […...] Marsz na Wolbrom był bardzo uciążliwy. Mieliśmy iść w awangardzie 46 dywizji. Wskutek małej ilości kuchen polowych i niedostatecznego wtrenowania się jeszcze żołnierzy do wczesnego wstawania i szybkiego załatwiania wszystkich swych porannych czynności gospodarczych, opóźniliśmy się z wyjściem. Wywołało to przykre dla mnie konflikty przy samym wstępie do marszu. Droga była po prostu zalana przez cofające się bezładnie tabory. Dowódca brygady, która miała iść za mną, stroił niezadowolone miny i oświadczył, że złoży na mnie skargę do komendanta dywizji. Między moimi „taborytami” a austriackimi wynikały ustawiczne spory, dochodzące do tego, że jedni i drudzy chwytali broń, by otworzyć sobie drogę. Do taborów wlokących się z krzykiem i przekleństwami we wszystkich możliwych językach, zaczęła wciskać się gwałtem artyleria i parki amunicyjne, torując sobie drogę swoim ciężarem i bezczelnością. Pomiędzy tabory i artylerię zaczęła wchodzić piechota i karabiny maszynowe. Jednym słowem odwrót, gdy wojsko już raz wpadło w swoje własne tabory, zaczęło przybierać charakter jakiejś bezładnej ucieczki, gdzie każdy starał się być pierwszym, by być dalej od nieprzyjaciela.

W atmosferze wojskowej dawało się z tego powodu wyczuć jakieś zdenerwowanie, wskutek którego naturalnie jeszcze bardziej powiększało się tarcie maszyny wojennej. Bataliony moje wcisnęły się jakoś w tę rzekę ludzi, koni i wozów, wcisnęły się bez porządku, jak kto mógł. Specjalnie tabory były rozerwane na mnóstwo części i szły w tej rzece płynącej ku Wolbromiowi bez żadnego związku. Nieraz bowiem poszczególne wozy szły samotnie, oddzielone od innych szeregiem wozów należących do innych jednostek wojskowych, wywołujących tym naturalnie specjalnie niezadowolenie u dowódcy danego taboru i u jego podwładnych

Unikając ścisku na głównej drodze, gdzie podwójnym rządem szły w natłoku wozy, boczną ścieżką, wyprzedzając wojsko, ruszyłem ku Wolbromiowi. Wreszcie z pagórka ujrzałem miasteczko. Do ciasnej uliczki wciskały się teraz z trudem i mozołem wozy i armaty. Ba, do miasteczka dążyliśmy nie my jedni. Skądś, z północnego wschodu, szły konne tabory, inne wozy i inne armaty. Wkrótce na ogromnej przestrzenie przed miasteczkiem nie tylko drogi, lecz nawet ścieżki pełne były nieprzerwanego szeregu wozów, dążących do wjazdu do Wolbromia. Tu odbywała się istna orgia: krzyki, przekleństwa, kłótnie o to, kto ma pierwszy wcisnąć się do miasteczka, bicie po pyskach koni zajeżdżających wszystkim drogę, nawoływanie się, słowem piekło, do którego nie chciałem mieszać swego wojska. Dałem więc rozkaz, by zatrzymano i ściągnięto na stronę wszystkich legionistów i ich wozy u wejścia do Wolbromia. Kazałem rozpalić ogień wobec jesiennego wiatru i czekać, nim cała fala nie przepłynie, a my, bez walki o miejsce, w porządku przejść byśmy mogli swobodnie. Było to zresztą i dlatego konieczne, by zebrać wszystko, co należało do nas, do kupy, nie dać ginąć w tłoku i nieporządku poszczególnym wozom, rozproszonym wśród innych. Nie chciałem stanowczo do tych walk o miejsce się mieszać. Miałem zupełnie dosyć tej wiecznej, nieustającej kłótni i sporów z otoczeniem - austriackim wojskiem z 1 Korpusu, do którego byłem przyczepiony i z którym przebyłem całą operację dęblińską.

Przypomniałem sobie u wejścia do Wolbromia całą dotychczasową naszą historię. […...] Gdym stał wówczas podczas chłodnego listopadowego popołudnia u wejścia do Wolbromia i patrzał na nerwowe tłoczenie się wozów, koni i ludzi, na walkę wszystkich ze wszystkimi o to, by wejść pierwszy w ulice miasteczka, nie chciałem pozwolić na nowe tarcia i spory pomiędzy moimi żołnierzami a „kolegami” z austriackiego wojska. Wkrótce koło ognisk rozległ się wesoły śpiew żołnierzy. Przechodzące zdenerwowane wojsko patrzyło na nas jak na wariatów, ale też brało naszą wesołość za kpiny z siebie. Oficerowie z mego sztabu u początku tego miasteczka zdobyli jakąś chałupę, gdzie przygotowano herbatę i zaproszono mnie na nią. Posłałem oficera do środka miasteczka, by tam sprawdził ruch wojska. Wrócił z raportem, ze to, co się dzieje u wejścia, jest niczym w porównaniu z tym, co dzieje się na rynku, gdzie drogi różnych części wojska rozchodziły się, gdzie nastąpiło niebezpieczne dla ruchu skrzyżowanie nieporządnie idących taborów i artylerii i gdzie zresztą już kilku oficerów sztabowych robi porządek. […...]

Oficer zameldował mi, że ariengarda austriacka już zajęła miasteczko i że drogą mamy wolną. Przejrzałem raz jeszcze mapę i wydałem rozkazy:

„Nocleg w Lgocie Wolbromskiej! Kwatermistrze mają jechać. W ariergardzie batalion taki i taki, wysłanie forpoczty na wschód. Wymarsz w pół godziny po przejściu ostatnich wojsk austriackich […...] .”

Wczesny listopadowy wieczór przy zachmurzonym niebie zapadał szybko, gdyśmy wmaszerowali do Lgoty, wsi rozłożonej w poprzek drogi do Krzywopłotów. U wejścia czekał kwatermistrz sztabu z raportem, że mieszkanie gotowe i herbata przygotowana. Rozkazu nie zmieniłem i wojsko ze śmiechem i krzykami rozbiegło się po kwaterach, śpiesząc do ciepłej chaty, do snu i posiłku.

Z moich wątpliwości, które mnie tak licznie opanowały, została jedna, którą postanowiłem natychmiast sobie wyjaśnić. Nie wiedziałem, czy armia austriacka ma się nazajutrz cofać dalej, czy będzie stała w miejscu, w razie gdyby się cofała, o której to nastąpi godzinie. Tymczasem w Lgocie stanęliśmy właściwie pod armatami wojska, które było przekonane, że przed jego frontem mogą się znajdować jedynie oddziały nieprzyjacielskie. Bałem się więc, że przy pierwszym poruszeniu możemy być ostrzelani przez artylerię austriacką. Wezwałem kilku oficerów, dobrze mówiących po niemiecku, i rozesłałem ich w paru kierunkach z rozkazem uprzedzenia forpoczt austriackich, żeśmy z powodu zmęczenia zostali przed frontem, by rano, gdy nas dostrzegą, nie wzięli nas za Rosjan.

Zapadła noc, sztab przygotowywał się do snu. Nagle wpadł jeden z posłanych oficerów - Brzoza - z wiadomością, ze jego wywiad na forpocztach skończył się zaprowadzeniem go do komenderującego brygadą, ten zaś telefonował do dywizjonera i z komendy dywizji przyszedł wyraźny rozkaz natychmiastowego wymarszu do Krzywopłotów ze stanowczym zakazem pozostawiania przed frontem armii. Dałem rozkaz natychmiastowego wymarszu do Krzywopłotów. [...]

Dla całego wojska marsz ten z Lgoty do Krzywopłotów był bardzo uciążliwy. Większość żołnierzy ledwo zdążyła ogrzać się i zasnąć, a już trzeba było wstawać, na zmęczone nogi wciągać obuwie, wychodzić ze snu na chłodne powietrze. Konie trzeba było zaprzęgać po ciemku i wlec się, gdyż maszerowaliśmy strasznie wolno, po ciężkiej piaszczystej drodze, która zdawała się nie mieć końca. O pamiętnym mi będzie ten marsz nocny 8 listopada! [...]

Wściekłość moja powiększyła się jeszcze bardziej, gdy po przejściu jakiejś grobelki z ciaśniutkim mostem przy młynie - miejsca, które okazało się nie do przezwyciężenia dla części mego taboru - spotkałem oficerów, wysłanych naprzód w roli kwatermistrzów. Kwater nie było wcale. Krzywopłoty składające się z kilku chałup naturalnie były przepełnione. Proponowano co prawda prze grzeczność oddać jakąś chałupę, lecz odrzuciłem propozycję. Jak biwakować, to biwakować wszystkim. O cieple, wygodniejszym śnie dla zmęczonych chłopców ani mowy być nie mogło. Jakieś ukrycie od wiatru dać mógł tylko lasek, a raczej zarośla sosnowe.

Wkrótce przyniesiono trochę słomy, zamigotały w zaroślach ogniska, zmęczeni ludzie walili się jak snopy dokoła ognia, niekiedy na wilgotną, zimną, jesienną ziemię. Mnie zaprosił do siebie gościnny i gospodarny Śmigły, który rozłożył obozowisko i komendę batalionu koło wielkiego drzewa. [...]

Przedrukowujemy dziś drugi fragment szkicu J. Piłsudskiego pt. „Ulina Mała”, w którym marszałek Polski wspomina swój pobyt w Wolbromiu - tym razem 9 listopada 1914 roku i rozpoczęcie trudnego marszu „korytarzem” między wojskami austriackimi i rosyjskimi w kierunku Krakowa. Jak podkreśla sam Piłsudski Wolbrom w tym czasie przeżywał bardzo trudny okres, pozostając między wycofującymi się wojskami austriackimi a nacierającymi rosyjskimi. Należy pamiętać, że zajęcie Wolbromia przez Rosjan nie zmieniło tej sytuacji. W związku z ustabilizowaniem się frontu o kilka kilometrów na zachód od Wolbromia nasze miasto przez długi jeszcze czas pozostawało w strefie przyfrontowej.

Było około wpół do siódmej rano; wstawał szary jesienny poranek 9 listopada.

„Okazało się, że jestem specjalnie wezwany do dywizjonera, który ma dla mnie szczególne poruczenie [...] Żąda od nas, pomimo zmęczenia, abyśmy czynili wywiad przed frontem - od Żarnowca do Miechowa. Jest to niebezpieczna ekspedycja, ale liczy na to, że potrafię się z niej wywiązać. Mam wziąć ze sobą trzy bataliony i kawalerię. Reszta zostanie [...]. Ruszamy! Idziemy na razie w kierunku, że tak powiem, nieprodukcyjnym dla powziętej decyzji - w kierunku północno-wschodnim, w stronę Żarnowca. Tak iść muszę, o ile chcę dziś wypełnić poruczone mi zadanie. Droga prowadzi borem. [...]”

Koniec lasu; na horyzoncie szereg pagórków, pod nimi szeroka droga schodząca do wsi Strzegowa. Na skraju jej widać już kręcących się naszych beliniaków. To jest cel na razie mego marszy. Stąd pójdą we wszystkie strony macki-patrole. Gdy się okaże potrzeba, podsunę się jeszcze bardziej w stronę Żarnowca. Wydaję rozkazy:

„kwatera moja na plebanii. We wsi zostają dwa bataliony: III i V. Trzeci ubezpiecza na północ, piąty na południe. Pierwszy maszeruje dalej na wzgórze, ubezpiecza na wschód i daje pomoc, jeżeli się okaże potrzeba, kawalerii. Ta wysyła dwa większe patrole pod Żarnowiec: jeden podejdzie od wschodu, drugi od południa. Meldunki do I batalionu, stamtąd do mnie. Dwa inne patrole pójdą z Beliną przez Wolbrom - jeden pod Miechów, drugi pod osobistym dowództwem Beliny ze specjalną instrukcją.”

Belinie zaś na stronie daję instrukcję, by sprawdził moją teorię o korytarzu idącym na południo-wschód. Idzie o to, by zrobić wywiad na front austriacki możliwie daleko na południe od nas. Czekać ma na mnie z meldunkiem w Wolbromiu, gdzie mam nadzieję być wieczorem. [...]

Na plebanii było przyjemnie i wesoło. Inteligentny, wesoły, młody proboszcz robi honory domu, goście byli niewybredni i pełni humoru. Co do mnie postanowiłem nie myśleć nic o dalszych planach: bałem się tego piekła wątpliwości, które powstaną natychmiast, gdy zacznę analizować położenie. Pomimo jednak tego postanowienia czułem, że gdzieś w duszy odbywa się prawie podświadome pasowanie się z sobą, jakaś praca szukająca ujścia. [...] Toteż i podczas rozmów, i wtedy, gdym słuchał księdza, który mi odczytywał notatki robione podczas wojny - coś w rodzaju kroniki parafialnej - robiłem w myśli wciąż obrachowania. [...]

Daję awizo trzeciemu i piątemu batalionowi, że o wpół do trzeciej nastąpi wymarsz. Jemy obiad i idziemy na połączenie z I batalionem. Deszcz trochę kropi, a my drapiemy się po błotnistej drodze na pagórek, gdzie u jakiegoś folwarku rozłożył się I batalion. Chcę pokazać nieprzyjacielowi większe grupy piechoty przed wieczorem, by go uczynić ostrożniejszym w jutrzejszym pochodzie.

U Bojarskiego zastaję meldunki z obu patroli spod Żarnowca. Oba jeszcze przed Żarnowcem spotkały nieprzyjacielskie patrole i miały z nimi potyczki. Południowy patrol przysyła papiery i część munduru podoficera kozackiego, zabitego w potyczce. Wiec Żarnowiec jest zajęty przez silniejszy oddział jazdy, a z opowiadań ludności wynikałoby, że ma tam przyjść na wieczór piechota. Ale cały skarb to papiery podoficera 1 Sybirskiego Pułku Kozaków. [...]

Mam więc teraz doskonały materiał do swego raportu do dywizji. Sprawa tej części terenu zupełnie wyjaśniona: „Taki a taki korpus sybirski w marszu w kierunku południowo-zachodnim awangardą swoją dotarł wieczorem 9 listopada do Żarnowca. Patrole z 1 Sybirskiego Pułku Kozaków minęły Żarnowiec, zostały przez nasze patrole ułańskie po kilku udanych potyczkach odparte z powrotem. W Żarnowcu, według opowiadań mieszkańców, na wieczór spodziewana jest piechota. Papiery zabitego podoficera kozackiego załączam”.

Tak mniej więcej brzmiał mój raport. Dodałem do niego, że zadania swojego nie uważam za skończone i, dla wyjaśnienia sytuacji pod Miechowem, maszeruję na południe od wielkiego gościńca Miechów - Wolbrom. [...]

Wreszcie zapada zmierzch. Patrole wróciły, napełniając nasze obozowisko opowiadaniem o wrażeniach z potyczek. Odmarsz. Kolumna się formuje, biorę przewodników i marsz do Wolbromia!

Droga jest nużąca - błotnista, pełna jakichś jam i wybojów, tym przykrzejszych, że jest ciemno. Kolumna wyciąga się straszliwie, raz po raz trzeba się zatrzymywać, żeby ją ściągnąć.

Maszeruję, że tak powiem, w obszarze wpływu nieprzyjacielskiego, muszę wiec trzymać w nocy cały oddział ściągniętym w garści. Wraz z nadejściem ciemności bierze górę znużenie. Słyszę za sobą apatyczne chlapanie błota, ciche przekleństwa, nie czuje w kolumnie życia, tylko rezygnacyjne zmęczenie. A przed nami jeszcze spory kawał drogi, jeśli mamy w marszu przez korytarz odpowiednio wykorzystać osłonę nocy.

Nareszcie zaczęły majaczyć w ciemności pierwsze chaty Wolbromia, z mnóstwem zaplątanych płotów. Wchodzimy do miasteczka, przechodzimy przez nie i zatrzymuję kolumnę u wschodniego wyjścia. Ogłaszam, że daję godzinę wypoczynku. Jestem znowu prawie w tym samym miejscu, gdzie dnia poprzedniego podjąłem szaloną decyzję. Spotykam ułanów - patrol z Miechowa. Dowódca składa mi raport: nie spotkał nigdzie nieprzyjaciela, był o kilka wiorst od Miechowa, od ludności wie, że Miechów jest zajęty przez silny oddział ze wszystkich gatunków broni. Naprawiają most. W okolicy jakoby kręcą się kozacy, lecz ich nie widział. Beliny dotąd nie ma jeszcze nie wrócił.

Wiec i tu mój wymarzony korytarz istnieje. Trochę mi nie pasuje fakt, że w Miechowie już jest artyleria, więc osłona musi być gdzieś blisko od nas, ale pocieszam się, że mogą to być armaty przy konnicy. Zresztą główną drogę - gościniec Miechów - Wolbrom - porzucę jeszcze w nocy. Siedząc w ciepłej chałupie, wybieram na mapie drogę i miejsce przyszłego odpoczynku. Jeszcze raz przeklinam brak lasów po drodze, mierzę przestrzeń i decyduje się na Buk dla krótszego odpoczynku, na Czaple Małe dla dłuższego postoju z obiadem. Tam zaczekam do wieczora nocnym marszem wyjdę pod Kraków, może trochę na zachód od Krakowa. A teraz herbata i czekać na Belinę, ten przyniesie mi dane o linii austriackiej. O ile ta jeszcze istnieje - dodaje w myśli - gdyż może już armia w ciągu dnia była w ruchu na zachód i teraz rzeczywiście już jestem samotny, znacznie bliżej do nieprzyjaciela niż do pierwszej ochronnej linii armii austriackiej.

Zresztą teraz, gdy już rozpoczęło się wykonywanie planu, odeszły mnie wszelkie wątpliwości. Myśl pracuje tylko nad możliwie dobrym wykonaniem zamiaru, nad możliwie największym uniknięciem strat. Wychodzę przed dom - zaczyna świecić księżyc. Po jednej i drugiej stronie ulicy przy ścianach szeregi ciał: żołnierze ze zmęczenia padali prosto w błoto i zasypiali natychmiast. Oficerowie, jak żurawie na straży, chodzą koło żołnierzy, gotowi w każdej chwili obudzić śpiących. Upewniam się, czy spełniono mój rozkaz, aby na miasteczko wysyłano po sprawunki ludzi tylko pod komendą oficerów. Taj jest, jestem spokojny - nie rozpełznie się moja gromada. Aha! Wracają z tych poszukiwań! Rozlegają się śmiechy, z daleka czuję miły zapach świeżo upieczonego chleba.

Istotnie wszystkie patrole aprowizacyjne wracają ze śmiechem obładowane chlebem, papierosami, nawet bułkami:

„obywatelu komendancie! - raportuje mi jeden, ledwie wstrzymując się od śmiechu. - Dla Moskali było przygotowane, a my zjemy. Byli tu kozacy, uprzedzali, że przyjdą, kazali napiec chleba. Jeszcze dużo zostało, nie mogliśmy wszystkiego zabrać”.

Komendanci batalionów proszę, by pozwolić zabrać wszystko - rozdadzą ludziom, wezmą resztę na kuchnie. O chleb jest trudno dosyć, a ten „moskiewski” tak doskonale pachnie. Pozwalam, bo zresztą Beliny wciąż nie ma. Wszystko jedno, trzeba czekać!

Oryginalny jest wygląd takiego „neutralno-korytarzowego” miasteczka. Jedni panowie już wyszli, drudzy jeszcze nie nadeszli. I biedni „neutraliści” rachują swoje grzechy przed nowym panem, grzechy, które były zasługami przed tym co już odszedł. Psychicznie już wszyscy są wciągnięci w orbitę panowania tego, który nadejdzie. A gdy tymi, którzy mają nadejść, są tacy łupieżcy jak kozacy - tych zaś oczekują przede wszystkim - szykują biedacy zawczasu środki do ułaskawienia hordy. Wiec chleb, wiec papierosy, ba, cukierki! Nic dziwnego, ze tacy naruszyciele „neutralności” jak my w tym wypadku jesteśmy całkiem niewygodni. Wiec miasteczko przyjmuje nas zamkniętymi drzwiami, na głucho nieledwie zabitymi okiennicami, niechęcią zrozumienia naszych żądań i życzeń. Trzeba być brutalnym, by zmusić do ustępstw. Toteż i w tym wypadku chleb był nieledwie zdobywany szturmem, groźbą, bagnetem czy kolbą. Dla mnie jednak miało to odgradzanie się „neutralnych” dobre strony. Nikt nas nie obserwował, nikt nie liczył. Mogło nas być dziesięć, dwadzieścia tysięcy równie dobrze jak trzystu czy dwustu, nikt o tym nic dokładnego powiedzieć nie mógł.

Godzina wyznaczona do odpoczynku minęła, a Beliny wciąż nie ma. Niecierpliwią się, lecz czekam. Nie chcę go pozostawić w niepewności, co ma robić, gdy tu do Wolbromia nadejdzie. A czas upływa! Czas tak drogi dla mnie w tej operacji. Decyduję się czekać tylko do wpół do jedenastej - jeszcze pół godziny. Zresztą zostawię mu patrol ułański.

Wreszcie i ten czas minął. Daje rozkaz formowania kolumny. Radzą mi wziąć przewodnika. Nie chcę - jutro rano muszą tu już być kozacy, nie chcę pozostawiać za sobą śladów, zresztą księżyc już jest na niebie, a pierwsza część drogi taka wyraźna - duży, szeroki gościniec do Miechowa.

Wreszcie wszystko gotowe - wymaszerowujemy. Wysuwam się ze sztabem na szpicę, nikt bowiem poza nami kilkoma w sztabie nie wie właściwie, dokąd i po co idziemy. Gdy wyjeżdżam na czoło kolumny i mijam kolumnę, słyszę zdziwione szepty: „Do Miechowa!” Czuję, że w ludziach sen mija tak, jak i u mnie, wiedzą, że się rozpoczyna jakaś niesłychana awantura - oddalamy się coraz bardziej od austriackiej armii, maszerujemy w kierunku Moskali.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz