Życie rodzinne w starożytnym Rzymie


Człowiek się rodzi, dorasta, odnajduje swoją drugą połowę, zakłada rodzinę... Tak można by w dużym skrócie opisać życie ludzkie. Jednak na przestrzeni wieków, poza tymi ogólnymi hasłami, zmieniało się sporo szczegółów. Zobaczmy więc, jak wyglądało to w starożytnym Rzymie.

Narodziny

Narodziny dziecka to wielka radość dla rodziców i całej rodziny. To także ważny moment dla społeczności. Na świat przychodzi nowy człowiek. W przeszłości przyjście na świat dziecka nie było jednak jednoznaczne z uznaniem tego faktu przez otoczenie. Tak było w starożytnym Rzymie, gdzie noworodek przyjmowany był do społeczeństwa decyzją głowy rodziny.

Ojciec decydował o życiu lub śmierci nowonarodzonego dziecka. Do niego należało też podejmowanie decyzji o zapobieganiu ciąży, o usunięciu płodu, czy porzuceniu dziecka. Te „zasady„ przestały być legalne dopiero wraz z rozpowszechnieniem się moralności chrześcijańskiej. W dawnym Rzymie, kiedy rodziło się dziecko, ojciec podnosił je z ziemi, brał na ręce i pokazywał w ten sposób, że je uznaje i nie porzuci. Jeśli tego nie uczynił, oznaczało to, że na świat nie przyszło nowe dziecko, nowy potomek. Takiego noworodka porzucano pod drzwiami domu lub na śmietniku. W Grecji najczęściej porzucano dziewczynki (w 1 roku p.n.e jeden z Greków pisał w liście do żony: „Jeśli będziesz miała dziecko, zostaw je przy życiu, gdy to będzie chłopiec, a gdy dziewczynka, porzuć ją„.) Rzymianie najczęściej porzucali lub topili dzieci z wadami wrodzonymi oraz dzieci córek, które ”zbłądziły”.

Noworodki były porzucane również przez ludzi ubogich, których nie stać było na ich wyżywienie i wychowanie. Robili to także ci, którzy nie byli w stanie zapewnić dzieciom odpowiedniego wykształcenia i poziomu życia (tzn. godności i stanowisk). Również ludzie bogaci porzucali nowonarodzone dzieci. Wielu z nich wolało skupić swoje wysiłki wychowawcze i zasoby finansowe na jednym lub małej liczbie potomków. Każde dziecko ponad „plan” mogło zostać porzucone. Robiono to także z powodów testamentowych. Narodziny nowego dziecka unieważniały bowiem spisany wcześniej testament, chyba że ojciec postanowił z góry wydziedziczyć kolejnych potomków, którzy mieli się urodzić. Co działo się więc z porzuconymi dziećmi? Bogaci nie interesowali się dalej ich losem, biedni często starali się, aby ktoś ich dziecko jednak przygarnął. Czasami pozorowano porzucenie. Matka bez wiedzy męża oddawała noworodka sąsiadom lub znajomym, czy nawet podwładnym, którzy w tajemnicy je wychowywali. Stawało się ono później niewolnikiem lub wyzwoleńcem swoich wychowawców. Bardzo rzadko takie dziecko mogło w przyszłości uzyskać oficjalne potwierdzenie swego wolnego urodzenia (zdarzyło się to małżonce cesarza Wespazjana).

Decyzję o porzuceniu dziecka, ojciec mógł podjąć np. kiedy podejrzewał żonę o zdradę i noworodka uważał za dziecko nieślubne. Zdarzały się nawet porzucenia dzieci z przyczyn politycznych! Kiedy Neron zamordował swoją matkę Agrypinę, jakiś nieznany Rzymianin na placu w fontannie porzucił niemowlę z tabliczką na której napisał: „Nie wychowam cię, gdyż boję się, abyś nie zamordował swojej matki„. Z kolei dzieci z nieprawego łoża przyjmowały nazwisko matki, a ojciec zapominał o nich na zawsze. Natomiast wyzwoleńcy przybierali nazwisko rodowe pana, który ich wyzwolił. Również dzieci adoptowane przybierały nazwisko rodowe ojca. Oczywiście, zawsze można było nie chcieć mieć dziecka i zrobić coś, aby go nie mieć. Sztuczne poronienia i zapobieganie ciąży były praktykami nagminnymi (Rzymianie nie przyznawali płodowi prawa do życia, nie uznawali go za istotę ludzką). Stosowali też liczne metody antykoncepcyjne. Św. Augustyn pisał o „spółkowaniu, podczas którego unika się poczęcia„ i oczywiście potępiał je. Cyceron i Owidiusz wspominali o starym pogańskim sposobie podmywania się natychmiast po odbytym stosunku. Chodziło nie tylko o czystość, ale i o antykoncepcję. Od Tertuliana i św. Hieronima wiemy o używaniu przez Rzymian krążków macicznych i środków plemnikobójczych (Tertulian posunął się nawet do tego, że uznał wydaloną spermę za dziecko, a ”fellatio” utożsamiał z antropofagią).

Według prawa rzymskiego, najbardziej pożądaną liczbą dzieci jaką mogła posiadać kobieta, była trójka. Źródła bardzo często mówią o rodzinach z trojgiem dzieci. Dlaczego trójka? Zapewne z powodów czysto pragmatycznych np. nie chciano rozdrabniać spadków. Z czasem się to zmieniło. Kiedy pojawiła się nowa moralność chrześcijańska, większa liczba dzieci była jak najbardziej pożądana (Marek Aureliusz miał ich dziewięcioro).

Edukacja

Jak wyglądały szkoły w starożytnym Rzymie? Czy wszyscy potrafili wówczas czytać i pisać? A może alfabetyzacja jest przywilejem dzisiejszych czasów? Przyjrzyjmy się tej sprawie bliżej...

Już z egipskich papirusów wynikało, że istnieli bogaci i wpływowi ludzie, którzy byli analfabetami, ale za nich piórem posługiwali się inni. Istnieli też ludzie z pospólstwa, którzy umieli czytać i pisać. W Rzymie, nauczyciele, którzy uczyli pisać byli bardzo dobrze opłacani. Szkoły były instytucjami szanowanymi i uznawanymi (nie tak jak dziś!). Kalendarz religijny wyznaczał rytm szkolny (wakacje, ferie itp.), a co dzień rankiem pokaźna liczba małych Rzymian szła do szkoły. Były one koedukacyjne i na równi z chłopcami uczęszczały do nich dziewczęta. Taka edukacja trwała do 12 roku życia. Później naukę kontynuowali tylko chłopcy z zamożnych rodzin. To oni „studiowali„ pod okiem ”gramatyka” lub profesora literatury, głównie autorów klasycznych i mitologię (jej znajomość świadczyła o wykształceniu).

Jedynie w wyjątkowych przypadkach, ojciec zezwalał córce na dalszą edukację i przydzielał jej preceptora, który zapoznawał dziewczynę z klasycznymi dziełami. W wieku 12 lat dziewczęta były już dojrzałe do małżeństwa, a niektóre z nich już wówczas wydawano za mąż. 14-letnie dziewczęta były już dorosłe, a ich przeznaczeniem nie była edukacja, ale małżeństwo. Takie „panny na wydaniu” uczono przede wszystkim śpiewać, tańczyć, grać na jakimś instrumencie. Tylko nieliczni młodzi mężczyźni zgadzali się, aby ich żony edukowały się np. poznając filozofię. Taki był los dziewcząt. Młodzi chłopcy uczęszczali natomiast do szkoły, aby poznać literaturę i wzbogacić się umysłowo. W szkołach rzymskich nie uczono jednak przedmiotów użytecznych i praktycznych, ale wykładano przedmioty prestiżowe, przede wszystkim retorykę.

Trochę inaczej było w greckich prowincjach państwa rzymskiego. Szkoła grecka była częścią życia publicznego. W gimnazjonie, obok uprawiania gimnastyki i sportu, uczono przedmiotów humanistycznych: greki, retoryki, filozofii i muzyki. Dobrze wykształcony Rzymianin znał język i literaturę grecką, natomiast nawet najlepiej wykształceni Grecy nie przejmowali się nauką łaciny i z wyższością ignorowali Cycerona i Wergiliusza (z małymi wyjątkami). Grecy swoją wiedzę medyczną, czy filozoficzną oraz swoje umiejętności sprzedawali wyjeżdżając np. do Italii. Nauczali w języku greckim. Dopiero u schyłku cesarstwa zaczęli przyswajać sobie łacinę, aby zrobić karierę prawniczą w administracji cesarskiej.

Szkoła rzymska uczyła też „kultury„ tzn. za jej pośrednictwem przyswajano sobie kanon ”klasycznej” literatury. Młodzi i zamożni Rzymianie od 12 roku życia do lat 18, czy 20, uczyli się klasyków literatury, a następnie studiowali retorykę. Nie była to jednak dziedzina użyteczna. Retoryka sama w sobie nic społeczeństwu nie dawała. Elokwencja na trybunie, czy w sądzie była pożądana i ważna, dodawała splendoru, mogła być źródłem zaszczytów (Cyceron), ale nic poza tym. Krasomówstwo zostało sprowadzone do gotowych wzorów. Wszyscy chłopcy uczyli się więc gotowych wzorów mów sądowych lub politycznych, ich rozwinięcia lub przemodelowania. Chłopcy nie uczyli się sztuki wymowy, prawdziwej retoryki, a jedynie krasomówstwa. Między jednym, a drugim istniała duża przepaść.

Edukacja w starożytnym Rzymie niewiele więc miała wspólnego z naszym dzisiejszym jej wyobrażeniem. Starożytne nauczanie stało się ćwiczeniami z retoryki, czy raczej krasomówstwa będącymi celem samym w sobie. Ot, sztuka dla sztuki…

Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0

Małżeństwo

Jak wyglądało małżeństwo w starożytnym Rzymie? Jaką rolę odgrywała w nim kobieta, a jaką mężczyzna? Czy był to związek podobny do dzisiejszych małżeństw? Poszukajmy odpowiedzi na te pytania...

Zacząć trzeba od tego, że wszyscy wolni obywatele Rzymu mogli korzystać z obywatelskiej instytucji małżeństwa. Ślub w Rzymie był aktem prywatnym, nie musiała zatwierdzać go żadna władza publiczna, czy religijna. Był to akt niepisany, nie istniała umowa ślubna, tylko umowa o posag (przy założeniu, że kobieta taki posag posiadała). Nie było też żadnych symbolicznych ceremonii i gestów. Ówczesny ślub był aktem podobnym do dzisiejszych zaręczyn. Jak w takim razie sędzia mógł orzekać o spadku w razie sporu o niego? Robił to na podstawie poszlak, które wskazywały na istnienie małżeństwa (gesty, relacje świadków itp.). Mimo że małżeństwo było aktem prywatnym, niepisanym, to miało skutki prawne. Z małżeństwa pochodziły dzieci, uznane przez prawo, przybierające nazwisko ojca i przedłużające ród. Po śmierci ojca przejmowały po nim majątek. Rozwód (akt nieformalny) był bardzo łatwy do przeprowadzenia, podobnie jak i samo zawarcie związku małżeńskiego. Wystarczyło, że mąż lub żona odeszli od siebie z zamiarem rozwiedzenia się. Nie trzeba było nawet informować o tym współmałżonka, wystarczyło go opuścić. Niestety, to żona zawsze musiała w takiej sytuacji (niezależnie od tego, czy to ona odchodziła, czy została odtrącona) opuścić dom zabierając jedynie swój posag, jeśli go miała. Dzieci zostawały najczęściej z mężczyzną!

Tak wyglądał koniec małżeństwa, a jak to wszystko wyglądało na początku? Przy zaślubinach byli obecni świadkowie (potrzebni w razie późniejszych sporów). Wręczano też prezenty ślubne. Noc poślubna to „legalny gwałt„. Następnego dnia małżonka „dąsała się na męża„. Zresztą, najczęściej noc ta przebiegała tak, że małżonek powstrzymywał się od zdeflorowania żony przez wzgląd na jej nieśmiałość, ale za to wynagradzał to sobie… ”sodomizując ją”… Wspominają o takich praktykach Marcjalis i Seneka Starszy. Podobny zwyczaj funkcjonował też w starożytnych Chinach. Jeśli małżonka była brzemienna, unikano stosunków seksualnych przez okres ciąży. Dlaczego więc się pobierano? Dla miłości? Nic bardziej mylnego. Robiono to dla posagu i po to, aby mieć prawowitych potomków, którzy odziedziczą spadek i nazwisko.

Początkowo małżeństwo nie miało wiele wspólnego z moralnością. Zmieniło się to jednak już w I wieku n.e. Cesarstwo nałożyło na obywateli (zwłaszcza mężczyzn) wymóg panowania nad sobą, przestrzegania reguł i praw. Małżeństwo musiało więc zacząć nosić znamiona moralności. Z czasem, moralność małżeńska stała się moralnością obywatelską. Duży wpływ na to miał stoicyzm. W „nowej moralności„ małżonka nie była dla męża tylko narzędziem do rodzenia dzieci i pomnażania majątku. Żona stała się przyjaciółką, ”dozgonna towarzyszką”. Powinna była ona jednak być posłuszna mężowi, gdyż ich relacje w dalszym ciągu przebiegały na linii szef (mąż) – podwładny (żona). Małżeństwo było też obywatelskim obowiązkiem. Mężczyzna powinien był się żenić, aby mieć dzieci, czyli prawowitych potomków.

Dla męża małżonka wciąż była jednym z członków personelu domowego, obok dzieci, niewolników, wyzwoleńców i klientów. O najważniejszych rzeczach mąż nie dyskutował z żoną, ale przyjaciółmi, znajomymi, oczywiście mężczyznami. Żonę traktowano najczęściej jako duże dziecko, z którym należało obchodzić się dobrze (powody: posag lub wysoko urodzony teść). Żony mogły czasami zdradzać swoich mężów i „przyprawiać im rogi”. Niewierność była nieszczęściem, ale niezbyt wielkim. Często mężczyzna w takich sytuacjach sam był sobie winien: zarzucano mu brak czujności lub stanowczości, za dużą pobłażliwość względem żony itp. Aby uniknąć tych zarzutów należało publicznie potępić niewierną małżonkę. Miłość małżeńska zdarzała się natomiast rzadko.

Rzymska rodzina

Podstawową komórką życia społecznego w starożytnym Rzymie była rodzina. Różniła się ona jednak bardzo od dzisiejszej rodziny. Rzymska familia to ojciec rodziny, ślubna żona, dwoje lub troje dzieci, niewolnicy domowi, wyzwoleńcy oraz przyjaciele i klienci. Pojęcie rodziny było więc wówczas bardzo szerokie i pojemne.

Ojciec rodziny był małżonkiem, właścicielem majątku i niewolników, patronem klientów i wyzwoleńców. Sprawował też jurysdykcję nad swoimi córkami i synami. W Rzymie rodzina oznaczała małżeństwo. Kto zatem rządził w tym małżeństwie? W zasadzie ojciec rodziny. On wydawał polecenia niewolnikom i przydzielał im zadania. Niektórzy mężczyźni powierzali też małżonce zarządzanie domem, a nawet skarbcem rodzinnym. Na co dzień dom był pełen ludzi. Nigdy nie było się w nim samotnym. Wszędzie byli niewolnicy gotowi w każdej chwili spełnić każde życzenie pana lub pani domu. Ich wszechobecność oznaczała inwigilację. Niektórzy z nich spali w sypialniach ze swoimi panami (najczęściej jednak pod drzwiami tychże sypialni).

Wychodzącej z domu zamężnej kobiecie towarzyszył orszak służebnych, dam do towarzystwa i „opiekunów„ pilnujących moralności. Było to coś na kształt ruchomego więzienia. Matka rodziny przebywała więc w „złotej klatce„, ale takie były realia (poświęcenie się rodzinie i mężowi było dla dziewczyny chlubą i powodem do dumy). To ojciec ”wypożyczał” swoją córkę mężowi, a ta, kiedy była niezadowolona z małżeństwa mogła zawsze do ojca wrócić. Atrybutem jej niezależności był też majątek, który posiadała i który nie przechodził na męża. Miała posag i mogła tak jak mężczyzna sporządzać testament. Wiele kobiet z powodzeniem zarządzało też majątkiem pod nieobecność męża. Zdarzało się, że po śmierci mężczyzny, jego małżonka zostawała wdową. Była wówczas właścicielką domu i majątku, osobą zamożną, o którą starało się wielu konkurentów (chodziło głównie o jej majątek). Wdowa mogła ponownie wyjść za mąż lub żyć z kochankiem (czasami nie robiono z tego wcale tajemnicy).

Zdarzało się też, że to ojciec rodziny zostawał wdowcem. Mógł wówczas ponownie się ożenić, mógł też współżyć seksualnie ze swoimi służącymi lub wziąć sobie konkubinę. Słowo „konkubina„ miało dwa znaczenia: pierwotnie oznaczało kochankę (znaczenie pejoratywne), później słowo to przybrało znaczenie pozytywne i oznaczało wolną kobietę żyjącą w monogamicznym związku z mężczyzną (bez ślubu). Mężczyzna nie mógł mieć dwóch konkubin lub mieć konkubiny będąc żonatym. Konkubinat nie spełniał więc roli małżeństwa i nie pociągał za sobą konsekwencji prawnych. Dziecko zrodzone z takiego związku było wolne (bękart), ale nosiło nazwisko matki i po niej dziedziczyło majątek, a nie po ojcu. W niektórych bogatych rodzinach rzymskich funkcjonowało jeszcze coś takiego, jak „ulubieniec„ rodziny. Był to mały chłopiec lub dziewczynka trzymani w domu, wychowywani i rozpieszczani, czasami nawet kształceni. Często, dziecko takie było niewolnikiem lub dzieckiem znalezionym, przygarniętym. „Ulubieńcem” bawiono się jak zabawką, ale można też było go faworyzować. Nie można natomiast było go adoptować, podobnie jak pan domu nie mógł uznać za swoje, dzieci zrodzonych z jego związków z niewolnicami. ”Kariera ulubieńca” kończyła się, gdy wkraczał w wiek dorosły.

W kręgu familii rzymskiej byli też wyzwoleńcy i klienci. Wyzwoleńcy nie mieszkali w domu swojego dawnego pana, ale co dzień przychodzili złożyć mu uszanowanie. Często byli to ludzie dość zamożni (wielu z nich trudniło się handlem i rzemiosłem). Ich status społeczny był niższy niż ludzi wolnych, ale status majątkowy często bywał wyższy od ludzi wolnych, ale najczęściej biednych (było to m.in. powodem niechęci wolnej biedoty do zamożniejszych wyzwoleńców). Najczęściej ludzie ci żyli w konkubinatach, rzadziej w małżeństwach. Status wyzwoleńca istniał tylko w pierwszym pokoleniu, a syn wyzwoleńca był już pełnoprawnym obywatelem. Częste były przypadki, że ludzie wpływowi i zamożni (np. senatorowie) byli wnukami wyzwoleńców. Przez całe swoje życie, wyzwoleńcy podtrzymywali jednak więź ze swym dawnym panem, „patronem„. Byli mu to winni za jego dobrodziejstwo, za to że ich wyzwolił. Podobną rolę spełniała „klientela„. Byli to ludzie wolni, którzy schlebiali ojcu rodziny i uważali się za jego klientów. Codziennie przychodzili odwiedzić i pozdrowić swojego „patrona”. Liczyli na jego pomoc, protekcję, znajomość (wcale nie musieli należeć do biedoty!). Wśród nich często zdarzali się poeci, pisarze, artyści, filozofowie, którzy żyli ”na garnuszku” swojego patrona. Przyjmowano klientów w przedpokoju domu, według ściśle określonej kolejności, a każdy z nich otrzymywał symboliczny napiwek. W ten sposób podkreślany był status i moralny autorytet pana domu, ojca rodziny.


Źródło: 

  1. Historia życia prywatnego. Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego, red. Veyne P., Wrocław 2005.
alehistoria

Tekst jest przedrukiem artykułów wybranych ze strony alehistoria.blox.pl. Kolejne teksty będą publikowane na naszym portalu - dzięki uprzejmości ich Autora - w każdą drugą środę miesiąca.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

5 komentarzy

  1. rada pisze:

    Koniecznie potrzebuję poznać nazwisko autora tego tekstu, gdyż chciałabym napisać recenzję tego tekstu. Czy jest to możliwe?

  2. K pisze:

    Dawno się tak nie uśmiałem:) Co za pierdoły.

  3. Staszek pisze:

    no powiem wam... nieźle 🦙

Zostaw własny komentarz