Przewrót majowy - walki o budynek Ministerstwa Spraw Wojskowych - relacja F.S. Składkowskiego


Po początkowych sukcesach wojsk Józefa Piłsudskiego, odniesionych 12 maja, w dniu następnym opór jednostek wiernych rządowi stężał, co zaowocowało ciężkimi walkami na terenie miasta. Szczególnie intensywne starcia toczono o budynek Ministerstwa Spraw Wojskowych, zajmowany przez oddziały popierające Marszałka.

Felicjan Sławoj Składkowski

Felicjan Sławoj Składkowski

Zgromadzonymi tam oficerami w początkowej fazie dowodził generał brygady Felicjan Sławoj Składkowski, podówczas szef departamentu sanitarnego MSWoj. Jego relacja z tamtych wydarzeń została zamieszona, w wydanym w 1964 r. w Londynie, zbiorze wspomnień i artykułów pt. Nie ostatnie słowo oskarżonego. Poniższy ich fragment, pochodzi właśnie z tego wydania (w 2003 roku Wydawnictwo LTW, wydało je również w naszym kraju).

Oczywiście z racji tego że wspomnienia te zostały spisane kilkadziesiąt lat później, należy podchodzić do nich z odpowiednią dozą ostrożności, jednak na pewno jest to relacja bardzo ciekawa i wartościowa.

Wszelkie imiona w nawiasach kwadratowych zostały wstawione przeze mnie. Zachowałem również oryginalną pisownię.

Oto jak referował tamte wydarzenia gen. Składkowski:

„Nazajutrz, w pamiętnym dniu 12 maja przychodzę jak zwykle o ósmej rano do biura i usiłuję stać się znów poważnym szefem departamentu sanitarnego i rozpocząć urzędowanie. Większość jednak oficerów w całym gmachu snuje się po korytarzach, nadsłuchując nowych wiadomości i nikomu nie śpieszy się do biurka. Koło godziny pierwszej po południu przychodzi do mego pokoju major pracujący dawniej w P.O.W. i melduje, że Komendant idzie z wojskami na Warszawę. Nam kazał pozostać w biurach i nie pozwolić się rozbroić ani aresztować aż do dalszych rozkazów. Odetchnąłem: jest przynajmniej jakiś rozkaz konkretny. Broni oczywista, gdy taki rozkaz Komendanta – nie oddamy. Przy takich rozmowach idą powoli wskazówki zegara. Wreszcie nadchodzi godzina trzecia i pół, a więc koniec urzędowania. Oficerowie niewtajemniczeni opuszczają jak zwykle ministerstwo, udając się do domów. Około połowy, a więc nasi, zostają i chodzą po korytarzach, przyglądając się sobie wzajemnie. Wszyscy czekają na jakieś wieści z miasta, które jednak ni nadchodziły mimo funkcjonowania telefonu ministerstwa. Nie wiadomo też było do kogo dzwonić by zasięgnąć języka. Koło godziny czwartej po południu wpadł do mego gabinetu major aptekarz wojskowy, nie stukając do drzwi i wołając od progu:

– Panie generale, co się tam dzieje, generał [Edward] Szpakowski szamoce się z majorem K. i jakimś kapitanem! Będą strzelać, bo już wyrywają sobie pistolety!

Udałem się pospiesznie korytarzem do głównego hallu ministerstwa, lecz zastałem już ciszę i spokój. Dowiedziałem się od będących tam oficerów, że gen. Szpakowski, szef gabinetu ministra, siedzi już w swym biurze na drugim piętrze pod strażą dwóch naszych oficerów. Przeszło stu kolegów, którzy w myśl rozkazu przyniesionego od Komendanta pozostali w biurach, dopytywało się o nowiny i wskazówki postępowania. Nie mogłem niestety nic im powiedzieć pewnego. Oświadczyłem tylko, że w myśl otrzymanego rozkazu nie dam się aresztować ani rozbroić, choćbym miał strzelać i radzę im zrobić to samo. Wtedy zebrani w hallu jednogłośnie okrzyknęli mnie swym dowódcą. Przyjąłem po chwili wahania, zażądałem przy tym bezwzględnego posłuszeństwa, które mi skwapliwie i ochoczo przyrzekli. Zapowiedziałem, że zamierzam bronić się na pierwszym piętrze hallu ministerstwa, gdzie mają na mnie czekać, poczem wyszedłem z kilkoma kolegami na dziedziniec, zwabiony panującym tam ruchem i hałasem. Był najwyższy czas. Na moich oczach przez bramę od Placu Zbawiciela weszła, śpiewając na dziedziniec ministerstwa pod dowództwem sierżanta, zamówiona dla ochrony gmachu przez gen. Szpakowskiego kompania ordynansów, a tuż za nią kompania sanitarna, dowodzona również przez znanego mi dobrze sierżanta Gierosa. Obydwaj sierżanci zameldowali, że przyprowadzili kompanie do dyspozycji generała Szpakowskiego, na mój rozkaz jednak uszykowali kompanie w dwuszereg i złożyli raport stanu liczebnego. Było razem koło stu pięćdziesięciu szeregowanych, uzbrojonych w stare karabiny francuskie. Amunicji – po 20 naboi na karabin. Po przywitaniu się z żołnierzami obie kompanie podzieliłem po dziesięciu szeregowych między obecnych oficerów i poleciłem wejść na pierwsze piętro. Kazałem zabarykadować schody, okna i  korytarze przy głównym hallu biurkami, szafami, fotelami i chodnikami wyniesionymi z biur. Każdą barykadę obsadziłem paru dziesiątkami szeregowych i oficerów. Odwód złożony z kilku dziesiątków poleciłem umieścić leżąco dla wypoczynku w niszy pod zegarem dla wypoczynku. Pozostałych oficerów podporządkowałem pułkownikom jako rezerwę w przyległych biurach. Pluton marynarzy, również sprowadzony uprzednim zarządzeniem generała Szpakowskiego, przyjął i natchnął przemową pułkownik kawalerii [Janusz] Jagrym Maleszewski, który okazał mi wybitną pomoc przy obronie ministerstwa. O obsadzeniu hallu i wszystkich przygotowaniach zameldowałem wkrótce telefonicznie do Komendy Miasta, gdzie, jak dowiedziałem się od przybyłego oficera dowodził wojskami zajmującymi już plac Saski, wyznaczony przez Komendanta, generał Gustaw Dreszer. Zatwierdził on moje zarządzenie i nakazał obronę ministerstwa. Ucieszyłem się bardzo, że nie jestem już zawieszony w próżni i wiem, co robić. Na pytanie Dreszera, czy nie jestem atakowany przez podchorążówkę, stwierdziłem, że naokoło ministerstwa panuje spokój oraz zapowiedziałem wysłanie w kierunku Komendy Miasta oddziału łącznikowego, złożonego z dwóch plutonów ordynansów i plutonu marynarzy pod dowództwem doświadczonego znanego mi z legionów majora Kazka Hozera. Dreszer zatwierdził ten zamiar, zwracając uwagę, że jego oddziały dochodzą zaledwie do Alej Jerozolimskich i że cała południowa część Powiśla jest w rękach przeciwnika. Wskazówki te powtórzyłem majorowi Hozerowi i wyszedł on ze swymi żołnierzami na oświetloną ulicę Natolińską, skąd skręcił w Aleje. Ja wróciłem do swego hallu na pierwszym piętrze. Poleciłem jasno oświetlić korytarze i biura sąsiednie, by uniknąć zaskoczenia w ciemności i sprawić wrażenie obsady ministerstwa przez duże siły. W niektórych przyległych biurach zarządziłem przy ciemnych oknach oficerskie posterunki obserwacyjne nad przyległymi ulicami, dziedzińcem i nieobsadzoną znaczną częścią ministerstwa. Na razie ulice i dziedziniec były zupełnie puste, ale normalnie oświetlone wielkimi lampami łukowymi w Alejach. Od dużych drzew padały mocne cienie, dając możność dostania się pod ministerstwo nawet większym siłom przeciwnika. Oddział Hozera doszedł Alejami Ujazdowskimi do Placu Trzech Krzyży, Tu jednak niespodziewanie dostał się pod silny ogień karabinów maszynowych wojsk rządowych, uległ rozproszeniu i wpadł do niewoli. Hozera pod kościołem św. Aleksandra przesłuchiwał osobiście w sposób brutalny minister spraw wojskowych gen. [Juliusz] Malczewski. Smutną wieść o rozbiciu Hozera przyniósł jeden z podoficerów uciekinierów. Sprawę zameldowałem niezwłocznie Dreszerowi. W godzinę później, sprawdzając placówki ujrzałem ze szczytowego okna ministerstwa przy świetle łukowych lamp przechodzący przez Plac na Rozdrożu milczący orszak: Prezydent Wojciechowski, Premier Witos i ministrowie, sztandar Rzeczypospolitej oraz szereg generałów i wyższych wojskowych. Przechodzili powoli w kierunku Belwederu o pięćdziesiąt kroków ode mnie. Byłem zupełnie zaskoczony widokiem tego smutnego odwrotu władz naczelnych państwa. Naturalnie zakazałem strzelać stojącym obok mnie żołnierzom. Dostojnicy szli spokojnie w stronę siedziby Prezydenta nie przeczuwając naszej obecności w ciemnych tutaj oknach. Zaobserwowane przejście władz naczelnych zameldowałem telefonicznie generałowi Dreszerowi, który był rad, że nie strzelałem, gdyż Komendant nie występuje przeciw Prezydentowi i zamierza pertraktować z nim jeszcze tej nocy, by uniknąć dalszego rozlewu krwi. Wobec spokoju wokół wysłałem nocny patrol rekwizycyjny do pobliskiego kasyna garnizonowego prze Alei Szucha po żywność, gdyż wszyscy nie jedliśmy od południa. Przynieśli w workach większą ilość chleba i wędlin, które zostały przez obu będących przy mnie sierżantów podzielone po równo w hallu na oczach wszystkich i rozdane naprzód szeregowym potem oficerom. Było tego na razie dosyć dla wszystkich. Kilku oficerów pracujących zwykle w ministerstwie stojących po stronie rządu, którzy zgłosili się po rozkazy, poleciłem umieścić w oddzielnym pokoju pod strażą naszych oficerów. Spokój panował do północy. Większość oficerów i żołnierzy usnęła leżąc na podłodze korytarza. Naraz w ciszy nocy usłyszeliśmy od strony dziedzińca ministerstwa hałasy i odgłos kroków większego oddziału, poczem z parteru wycofała się nie strzelając moja oficerska placówka, meldując, że do gmachu przez główne wejście wchodzi większa ilość podchorążych pod dowództwem oficerów. Szeregowi i oficerowie obsadzający zabarykadowane schody naszego piętra przygotowali broń, wpatrując się w jedynie widoczny mały odcinek hallu na parterze. Zatupotały trzewiki po kamiennej posadzce na dole i podchorążowie zbliżyli się do naszych schodów. Major broniący barykady krzyknął

– Stać, będę strzelał!

Po chwili nagłej ciszy kilkunastu podchorążych z bagnetami na karabinach rzuciło się krzycząc na dolne stopnie schodów, lecz przed wysoką barykadą z biurek i chodników cofnęli się szybko po pierwszej salwie obsadzających schody ordynansów. Nie zaszła potrzeba nawet ruszania żołnierzy śpiących w niszy pod zegarem. Na dole w hallu rozległy się jęki i wołanie o pomoc kilku rannych. Słychać było jak koledzy wynosili ich z hallu, poczem zapanowała cisza na przeciąg dobrej godziny. Naraz znowu świeże siły podchorążych rzuciły się z krzykiem na schody chcąc widocznie nas zaskoczyć, ale również z łatwym do przewidzenia, , wobec silnego zabarykadowania schodów, skutkiem ujemnym. W międzyczasie strzelali do nas z parteru, ale kule szły  sufit nie robiąc nam krzywdy. W ciągu nocy pułkownik [Gustaw] Paszkiewicz lekkomyślni przypuszczał pięć takich ataków na bądź co bądź umocnioną pozycję i to bez przygotowania artyleryjskiego. Zostały one wszystkie odparte bez strat dla nas. Byliśmy jednak dobrze zmęczeni ciągłym czuwaniem. Podchorążowie w przerwach między natarciami wydawali na parterze okrzyki i biegali nagle ku bronionym przez nas schodom. Dyscyplina ognia z niedostatecznie wyszkolonymi ordynansami osobistymi i sanitariuszami nie była świetna i przy każdym pozorowanym natarciu żołnierze nasi niepotrzebnie strzelali. Wywoływało to okrzyki triumfu i naigrywania się ze strony podchorążych, a co gorsza groziło wyczerpaniem naszej skąpej amunicji. Koło drugiej godziny w nocy otrzymałem telefon z Ostrowi-Komorowa od pułkownika [Mieczysława] Boruty Spiechowicza, który meldował, że pułk jego jest gotów na stacji do załadowania i przyjazdu do Warszawy do dyspozycji rządu. Telefonuje więc do ministerstwa oczekując dalszych rozkazów. Rozumiejąc, że moja decyzja nie będzie dla Boruty miarodajna, poprosiłem siedzącego w swym gabinecie zastępcę szefa administracji armii generała [Mieczysława] Norwida Neugebauera by przyszedł do telefonu i upewnił Borutę, że przyjazd jego do Warszawy jest zbyteczny. Ma więc odprowadzić pułk do koszar i czekać na dalsze rozkazy. W ten sposób opóźniliśmy przybycie do Warszawy pułku dzielnego Boruty.

Po telefonie generał Neugebauer wrócił do swego gabinetu. O świcie zajechał na dziedziniec ministerstwa duży samochód pancerny i nagle kilkakrotnie raz po raz strzelił z działka trafiając w ścianę hallu tuż obok okna. Wybiły kaskady wody z rozbitych kaloryferów centralnego ogrzewania. Nie strzelając na szczęście dłużej, samochód odjechał. Nowe przypuszczone natarcie, obliczone widocznie na nasze zdemoralizowanie ogniem artyleryjskim zostało również z łatwością odparte. Strat istotnych nie mieliśmy, paru żołnierzy tylko zostało rannych odłamkami gruzu. Koło szóstej godziny rano, obchodząc posterunki, zobaczyłem trzech podchorążych leżących beztrosko na ulicy Nowowiejskiej tuż pod oknami ministerstwa. Obsługiwali ciężki karabin maszynowy skierowany w Plac Zbawiciela. Otworzyłem okno i mówiąc kto jestem, kazałem im odejść, grożąc w razie przeciwnym ogniem stojących obok mnie żołnierzy. Nie ruszając się z miejsca, odpowiedzieli, że mają rozkaz tu być, więc nie odejdą. Sytuacja stawała się bardzo nieprzyjemna. Jakże strzelać do tych upartych dzielnych chłopaków?! Powoli i spokojnie powiedziałem im, że rozruchy obecne  wkrótce się skończą. Niedługo jednak będzie ich egzamin w szkole. Uprzedzam więc, że postaram się wtedy powiedzieć, jak to pozwolili oni oskrzydlić swój karabin i narazić się na moje strzały, które padną za chwilę. A kiedy będą już ranni każę zabrać ich karabin. To wszystko na pewno zdyskwalifikuje ich przy końcowym egzaminie. Skutek był niezwłoczny. Nastąpiła krótka przyciszona wymiana zdań, poczem trzej podchorążowie wstali, powoli donieśli podstawę i uprzątnęli karabin maszynowy za drzewa Alej Ujazdowskich, idąc umyślnie powoli, by nie okazać strachu. Przezornie odsunęliśmy się od okna z obawy przed zemstą podchorążych, ale żadne strzały nie padły. Byliśmy już bardzo głodni i zmęczeni. Telefonowałem do Komendy Miasta o jakieś śniadanie dla żołnierzy. Koło dziesiątej przyszedł pułkownik [Ludwik] Kmicic Skrzyński z rozkazem od generała Dreszera, aby wszyscy oficerowie udali się do Komendy Miasta. Nasz odcinek w ministerstwie obejmuje kapitan, który nadszedł z kompanią karabinów maszynowych, by wzmocnić ordynansów i sanitariuszy. Od paru godzin nie było natarcia na nasz hall. Obszedłem z kapitanem i pułkownikiem Skrzyńskim nasze placówki i wskazałem skąd szły na nas główne natarcia. Potem, gdy wszyscy oficerowie opuścili ministerstwo, pożegnaliśmy nowego jego obrońcę i pustymi korytarzami doszliśmy do wyjścia na dziedziniec.” (Nie ostatnie słowo oskarżonego, Londyn, 1964, s. 78-84).

Tak oto zakończyła się rola Składkowskiego, jako dowódcy obrony gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych. Jego następca miał mniej szczęścia. Wojskom rządowym, w wyniku ciężkich walk, udało się popołudniu 13 maja wyprzeć jednostki wierne Marszałkowi z budynku. Zaś sam Składkowski został mianowany przez gen. Orlicz-Dreszera komisarzem rządu dla Warszawy (w randze wojewody), ale to już inna historia.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz