Brać kapustę czy jej nie brać, czyli kilka słów o weselu na Mazurach na przełomie XIX i XX w.


Wesele – przyjemny czas, kiedy goście mogą cieszyć się ze szczęścia pary młodej. W każdym regionie były inne zwyczaje związane z tym obrzędem. Tak też było na protestanckich Mazurach na przełomie XIX i XX w.

Polski orszak weselny / fot. Alfred Wierusz-Kowalski, ok. 1888 r.

Obrzęd weselny składał się z kilku etapów:

- zmówin (rajby)

- sprosin

- aktu weselnego

- przenosin

- poprawin.

Poszczególne etapy różniły się w zależności od regionu. Wpływ na nie miały nie tylko tradycje mazurskie, ale też wyznanie. Tak był w przypadku katolickiej Warmii i protestanckich Mazur – różnica dotyczyła przede wszystkim terminu, kiedy odbywał się ślub. Na Warmii odbywał się on przede wszystkim w poniedziałki lub wtorki (w piątek i sobotę nie mogło być wesele ze względu na post), a na Mazurach – w piątki. Na terenie Działdowszczyzny na przełomie XIX i XX w. zazwyczaj wesele wypadało w pełni księżyca, gdyż księżyc przynosił szczęście. Pecha miała para, która brała ślub pod znakiem raka.

Pierwszy etap „podpisania umowy”

Ślub dawniej stanowił tj. umowę przynoszącą korzyści finansowe. Pierwszym jej etapem były zmówiny. Zajmował się nimi swat zwany na Mazurach i Warmii rajkiem. Często zdarzało się, że dostawał wynagrodzenie, gdy ślub przynosił znaczne korzyści majątkowe. Swat szedł do domu panny w imieniu rodziców i kawalera i zadawał pytanie o zgodę na małżeństwo. Musiał być godny zaufania, a także „wygadany„ – musiał przekonać ojca dziewczyny do wydania córki za mąż. Przed bramą domu rodziców wybranki mówił: „W naszym ogrodzie była koza i zrobiła mi szkodę w kapuście, goniłem za nią aż tutaj i chcę zobaczyć tę szkodnicę”. Kapusta była ważna w tym momencie – gdy dziewczyna (a raczej jej rodzice) przyjmowała propozycję swata, brała kapustę przyniesioną przez rajka.

Tydzień po wizycie swata do rodziców wybranki przyjeżdżał młodzieniec wraz z ojcem i matką – wtedy miały miejsce zaręczyny (na Warmii stosowano nazwę oględy, a na Mazurach – zrękowiny lub zaręczyny). Edykt z 15 stycznia 1712 r. wskazywał, iż zaręczyny powinny odbyć się przy dwóch lub trzech świadkach, którymi mieli być szanowani mężczyźni. Ten moment był ważny, gdyż po zaręczynach nie mogło już dojść do wycofania się z planowanego małżeństwa. Natomiast świadkowie zapewniali, że w momencie zerwania zaręczyn można było wymusić ich dotrzymanie poprzez np. zamknięcie dziewczyny w domu. Zrękowiny to poniekąd przygotowanie do podpisania umowy (ostateczne podpisy „zbierano„ w czasie ślubu, przed ołtarzem). Podczas zaręczyn poznawały się nie tylko dwie rodziny, ale też młodzi – ich nie pytano o zdanie. Oni stanowili ”przedmiot transakcji”. Oglądano gospodarstwo oraz ustalano wysokość posagu i termin ślubu. Wybierano placmistrzów (jeden ze strony panny młodej, drugi – pana młodego), starszych drużbów (przydanów) i druhny (przydanki). Decydowano także o jedzeniu i muzyce.

Podczas zrękowin śpiewano tradycyjną pieśń zrękowinową. Są znane jej dwie wersje. Pierwsza opiera się na krótkich czterowersowych zwrotkach – śpiewano o tym, że jadą goście do domu, by prosić o rękę córki. Dziewczyna odpowiadała: „a wy ojca, matki proście, to ja rada bendę„). Przekomarzanie kończył ojciec, nucąc: „ale sie z nio nie zawstydzie, jeśli wliziez w łoze„). Drugą pieśń śpiewał młodzieniec – prosił gospodarza, by oddał mu jedną z córek, bo jak tego nie zrobi „bynde chodziuł pod oknami, bynde drapał pazurami„. Obietnice majątkowe także wypowiadano w pieśniach. Aby dowiedzieć się, jak bogaty jest gospodarz, swat pytał go: ”powidzy Jonku, siłać Jonku chleba mosz” albo ”No siłać Jonku mlyka mosz”. Młodzieniec mógł w tym momencie wyrazić albo zadowolenie z wyboru kandydatki na żonę, albo wręcz przeciwnie – zniechęcenie. Swoje uczucia wyrażał w pieśni:

„Żył ci jo z utropsieńcem

tylko dwa niedziele,

miał ci uón łep uod śledzia,

dupa uod niedźwiedzia,

pazury jak grabzie,

pysk podobny żabzie”

Niestety nie ma śladów na to, czy była pieśń śpiewana przez dziewczynę, gdy jej nie spodobał się chłopak.

Po zrękowinach przystępowano do załatwienia formalności kościelnych, czyli dawano na zapowiedzi. Młodzi (brutkaństwo) natomiast szli do księdza „na paciorki”, czyli naukę przedmałżeńską. Od 1873 roku na Mazurach i Warmii był obowiązek ślubu cywilnego w Urzędzie Stanu Cywilnego.

Placmistrzowie (inaczej zwani proszkami) zaczynali swą pracę tydzień przed weselem. Funkcję tę pełnił jeden z gospodarzy, który wyróżniał się dowcipem i obrotnością. Do jego głównych zadań było dopilnowanie form obrzędowych, bawienie gości i wygłaszanie oracji. Jednak wpierw musiał zająć się zaproszeniem gości. Placmistrzowie objeżdżali wspólnie wszystkie gospodarstwa, a przed bramą pytali o to, czy mogą wjechać na koniu do domu. A ubrani byli w kolorowe szarfy, wysoki kapelusz zwany mycą ozdobioną przez druhny kwiatami z przodu, a z tyłu – spuszczonymi w dół wstążkami. W ręku mieli jeglijki przybrane wstążkami. Koń powinien być koloru białego, gdyż biel przynosi szczęście. Był on też bogato przybrany. Gdy wjeżdżali do domu, placmistrz ze strony pana młodego recytował zaproszenie. Można spotkać kilka przykładów pieśni. Zazwyczaj kierował słowa do każdej osoby mieszkającej w danym domu – czyli gospodarza, gospodyni, córek i synów. Jedno z przykładowych zaproszeń:

„przybywam tu nie od siebie samego,

ale od brutki i brutkana z domu weselnego.

Będzie tam wszystko dość

a nie dajcie się długo prosić...

Wszystkich na wesele prosim

na wołu karmionego, na wieprza tłustego,

na sond piwa, na kopę kokoszy.

Na wszelkie rozkoszy.

Tam się przed panów gości dobrze przyszykowali

progi poubierali (...)”.

Spotykano także inny tekst:

„Wesele sie zjawi tygo i tygo, (data, dzień)

mniesiunca drugiego, (abo jakiygo tam było)

uo to i uo ty godzinie.

Zebyśta sie w cas stawzili,

aby ty wszystki uciechy nie zapóźnili.

Bo tam byńdzie siła do uobacynio,

a do usłysynio.

A do śmiycho jesce wzincy,

jek sie do brutkanów napałynci”.

Pożegnanie z panieństwem

W wigilię przed ślubem, czyli w tzw. zielone wesele, do panny młodej przychodziły dziewczęta i plotły wianek – symbol dziewictwa. Podczas tej nocy rozplatano warkocz brutki, stanowiący symbol panieństwa. Stanowiło to pozostałość obrzędu recepcyjnego, w którym młoda dziewczyna była wyłączana ze swej grupy, a po oczepinach dzień później była przyjmowana do grona kobiet. Przywilej plecenia wianka z mirtu dla brutki miała starsza druhna. Podczas tej czynności śpiewała:

„Jo wije ci zionek śliczny,

zmirty bardzo zielóny,

bo teraz ty, brutkanie mniły,

byńdziesz wnet czynióny.

A teroz ty nie buńdź smyntny,

nie byńdzies ty bez swego,

dostanies tez bukiet śliczny

do brutki zianka tygo”.

Przygotowywano także wieńce ze świerku, które zawieszano w sieni w domu weselnym i na drzwiach. Na bramie weselnej prócz gałązek świerku widniał napis: „Wszyscy co byli serdecznie zaprosóne, to bendó bardzo dobrze ugoscóne”. Zielone wesele było zapowiedzią świetnej zabawy – już wówczas pito i śpiewano. Po upleceniu wieńców przystępowano do tłuczenia skorup przed domem na progu – to było na szczęście. Ze wsi przychodzili sąsiedzi i zabierali ze sobą stare naczynia i też tłukli. Rano młodzi musieli zebrać skorupy.

Zwieńczenie transakcji

Wesele odbywało się w domu panny młodej, choć w II poł. XIX w. przenoszono je do karczmy z powodu braku miejsca. Już od rana grała orkiestra. Muzykantów opłacali przydanowie – muzycy nie pytali, ile dostaną pieniędzy, ale ilu jest drużbów. Dochodziło także do pewnego rodzaju rywalizacji miedzy grupami muzykantów, którzy chcieli zagrać na tym samym weselu. Można powiedzieć, iż przekupywano jednak nie przydanów, ale brutkę – oferowano odpowiednią kwotę na buty dla niej. Muzycy prócz pieniędzy, jakie dostawali od drużbów, w czasie wesela np. za przywitanie każdego z gości, mogli dostać od niego jakąś sumę. Na biedniejszych weselach grywano na skrzypcach, klarnecie, flecie i basie (zwanym „Marysią„) oraz na perkusji (”żelazko”). Natomiast bogatsi mogli pozwolić sobie na pięciu muzykantów na trąbach, które podczas tańców zamieniano na skrzypce, klarnety i basy.

Powoli też przybywali goście. Konie wyprzęgali specjalnie do tego przyjęci mężczyźni. Dostawały dobrą paszę, były czyszczone w razie potrzeby. Dbano o konie, gdyż przynosiły one szczęście. Placmistrz witał wszystkich gości. Głośno ich przedstawiał – mówił skąd przybyli, wyliczał stopień pokrewieństwa z panem młodym lub panną młodą. Przed wyruszeniem do kościoła dostawali pierwszy posiłek.

Panna młoda / fot. Alfred Wierusz-Kowalski, ok. 1910 r.

W tym czasie para młoda ubierała się. Dziewczyna zakładała suknię cajgową czarną i wianek wieczór wcześniej upleciony. Od 1910 r. obowiązywały białe suknie. Natomiast pan młody wkładał ciemne ubranie. W lewej klapie surdutu umieszczał bukiecik z mirty. Na głowie miał czarny kapelusz.

Przed wyjazdem do kościoła młodzi dostawali błogosławieństwo od rodziców. Gdy klęczeli, brutka starała się klęknąć na pole jego surduta, gdyż to zapewniało jej rządu w domu. Jednak mężczyźni pilnowali, by do tego nie doszło, bo chcieli być panami w domu. Narzeczeni kładli ręce na chlebie, a drużba wiązał je chustą – był to pierwszy symbol złączenia, często uznawany za coś ważniejszego niż sam akt ślubu w kościele. Druhny i drużbanci śpiewali pieśni o tym, że córka wyfruwa z rodzinnego gniazda. Pożegnanie dziewczyny z rodzicami było długie – towarzyszyła temu pieśń. Kolejno w zwrotkach wymieniano osoby i rzeczy, z którymi ma się pożegnać panna młoda – z ojcem, matką, braćmi, siostrami, domem, progiem, stodołami etc.

Gdy już wszyscy byli gotowi, placmistrz zarządzał wyjazd do ślubu i pilnował kolejności w orszaku. Na dawnych weselach zanim dojechano do kościoła, zajeżdżano do karczmy – tam tańczono. Na dźwięk dzwonów kościelnych wszyscy szli pieszo do kościoła. Po ślubie wracano do karczmy – tam był poczęstunek i tańce. W pewnym momencie placmistrz dawał sygnał i wracano do domu weselnego. Muzykanci jechali z przodu, gdyż musieli parę młodą przywitać muzyką. Na powitanie na Warmii grali „Serdeczna Matko”. Rodzice przed wejściem do domu witali młodych, życząc im szczęścia i dostatku. Placmistrz podawał brutce chleb i sól na ręczniku utkanym przez matkę młodej lub starszą druhnę.

Goście zasiadali do stołu, a placmistrz pilnował porządku przy zajmowaniu miejsc. Musiał pamiętać, by nie urazić nikogo, a zwłaszcza tych, którzy mieli jakiś „znaczyli coś we wsi”. Na znak placmistrza grała orkiestra, a kucharki wnosiły potrawy. Pierwszy posiłek składał się z kawy, ciasta, wódki i piwa. Gdy wszyscy jedli, placmistrz chodził z talerzem między gośćmi i wypraszał pieniądze dla muzykantów i panny młodej.

Posiłkowi towarzyszyły biwaty wykrzykiwane przez placmistrza. Zastępowały one znane obecnie przyśpiewki. Pierwsze biwaty dotyczyły kucharek:

„A wy, kucharki, dajcie bacynie na garki,

aby wom nie wykipsiało,

i do kościoła nie poleciało.

Bo byńdzie kucharków sześć,

a nie byńdzie co jeść!

A i liche skoki,

kiedy ścisłe boki!”.

Po biwatach placmistrz zapraszał wszystkich, by towarzyszyli parze młodej, która szła do dworu. Placmistrz siadał na konia i szedł na czele orszaku. Za nim podążali muzykanci, para młoda oraz goście. Orkiestra grała poloneza. Właściciele majątku wychodzili przed dom, składali życzenia młodym oraz dawali prezent – był to zazwyczaj prosiak, owca lub zboże. Zwyczaj ten praktykowano w przypadku pracowników dworskich. Potem wszyscy wracali do domu weselnego, gdzie odbywały się tańce – do 22. Od tej godziny podawano wieczerzę, lecz nie był to jeszcze obiad weselny. Serwowano mięso gotowane i pieczone, oraz ryby. Podczas posiłku placmistrz prawił biwaty do kolejnych osób, np.

- do młodych

„Zaprosili na wesele,

jak na jakie dziwy,

pani młoda jek jagoda

a pan młody siwy”

- do brutki:

„Oj, nie wiym do kogo ja sie obrócić mam

oj bodaj ja sie uobróce do pani brutki,

aby nie była uod tygo,

a rzuciła półpiynta złotygo –

Wiwat!”.

Obiad weselny podawano dopiero o północy. Kucharki wnosiły m.in. mięso gotowane i pieczone, ryby, gęsinę, kaszę lub ryż. Natomiast placmistrz każdą potrawę zapowiadał recytowanym tekstem, np. kapustę:

„Kapusteczka, dobre ziele!

Toć to pasuje na wesele!

Po jednym, po drugim, sznapska wykinieniu,

omć jest dobra ku uzdrowieniu.

O pożywjcież ją całemi gębami,

co potym będziecie mogli dobrze pić za stołami!”.

Pieczeni wieprzowej towarzyszył taki tekst:

„O mięseczko, o świnino, dobre życie!

Tu państwu niosę, jak widzicie,

z niego się kurzy, ono paruje,

przytym ale dobrze smakuje.

O jedźcież go, pożywajcie,

a i przede mnie kawałek schowajcie”.

Do gęsiny placmistrz wypowiadał poniższe słowa:

„Idzie gęsina!

Jeszcze lepsza niż świnina!

Ona jest bardzo dobra

i do tego mięciuchna,

bo choć i ci, co zęby liche mają,

to się nad nią ucieszają!”.

Po obiedzie wnoszono dodatkowe talerze z gęsiną dzieloną na ćwiartki – goście mogli zabrać je do domu dla tych, którzy nie mogli przyjechać. Na koniec wnoszono wodę i pietruszkę, by umyć palce. Na talerzach goście kładli pieniądze dla kucharek. Placmistrz nie miał czasu zjeść podczas obiadu, gdyż wnosił potrawy, wypowiadał wiersze oraz zabawiał gości. Do posiłku mógł zasiąść, jak wszyscy byli najedzeni.

Ostateczne pożegnanie z panieństwem, czyli oczepiny

Po obiedzie śpiewano pieśni obrzędowe jako zapowiedź oczepin. Podczas jednej z pieśni brutka zdejmowała wianek i kulała go po stole do osób wymienianych kolejna w pieśni. W końcu trafiał on do pana młodego:

„Przyjmnijze go, ty mój najmnilejsy,

przyjmnijze go do siebzie,

Jo przyjmuje moja najmnilejso

ja przyjmuje i ciebzie”.

Placmistrz chodził z talerzem od przydana do przydanki, prosząc o datek dla panny młodej. W tym czasie mówił biwaty – gdy wypowiadal imię druhny lub drużby, ta osoba musiała wrzucić jakąś sumę. Gdy nie zadowoliła ona placmistrza, mówił, że więcej obiecała – zmuszona był zatem wrzucić więcej.

Kolejnym elementem był taniec oczepinowy wykonywany do melodii chodzonego (zwanego na Mazurach polonejzem). Zaczynali go państwo młodzi, a potem brutka tańczyła z każdym przydanem, a brutkan z przydanką. Na parkiecie mogła być tylko jedna para, więc taniec ten zajmował sporo czasu.

Potem następowały właściwe oczepiny. Przydanki stawały ciasno dookoła brutki – ona siedziała na środku na krześle. Starsza druhna zdejmowała pannie młodej wianek i nakładała czepek (twarda myca) – czyli symbol przejścia do statusu mężatki. Czepek stanowił posag brutki i wydawano na niego sporo pieniędzy. Zawiązywano pannie młodej oczy, a przydanki przesuwały się bardzo szybko wokół niej – tej którą złapała burtka, wręczano wianek. Była to dla niej zapowiedź szybkiego zamążpójścia. Często podczas oczepin młodzi przechodzili wspólnie przez obręcz – był to relikt obrzędów magicznych (obręcz jako symbol złączenia). Też kazano parze pić z jednego kufla, gdyż wierzono, że gdy tak czynią, nie zostaną rozdzieleni.

Ostatnim momentem oczepin był wykup panny młodej. Sadzano ją na środku sali. Po jej lewej stronie siadała starsza druhna, a po prawej – jedna z mężatek. Przykrywano młodą płachtą i mówiono, by młody poszukał swojej. Pan młody wchodził do sali z workiem „pieniędzy”, czyli skorup. Gdy ją znalazł, tańczył z nią. W tym czasie wchodziła do sali inna mężatka z dwoma talerzami i mówiła:

„Idzie talerz po talary,

sukajta go ślicne pany,

jek go stłuce chto talarem,

zagra muzyka mu razem,

skrzypki, klarnet, duzy bas,

co nic nie je, a sie spas,

pódzies sobzie sam z Anecko kozaka,

bo nie będzies stojał w kącie jak drapaka”.

Mężątka brała młodą i siadała z nią na ławie. Podchodzili do nich goście i rzucali pieniądze na talerz, a w zamian mogli tańczyć z panną młodą. Gdy na talerz ktoś rzucił „ciężko”, czyli talar, mógł tańczyć długo z panna młodą. Kiedy jednak ktoś poskąpił, cierpiał – jego taniec był bardzo krótki.

Muzykanci przestawali grać po oczepinach. Wszyscy byli zmęczeni. Przynoszono snopy słomy, a kto chciał, kładł się. Młodzi jednak nadal się bawili. O 3 lub 4 nad ranem orkiestra dawała znak na koniec odpoczynku. Wynoszono słomę, i bawiono się dalej.

Nowy dom

Koło 8 rano brutka z domu rodzinnego odjeżdżała do domu męża. Na wozy wnoszono jej posag – pierzyny, ubrania i skrzynię. Dawniej największą wartość miała skrzynia, pięknie malowana. Wkładano do niej bieliznę osobistą, pościelową i kuchenną, wianek ślubny, czepek i Kancjonał Pruski, świecę. Wynoszono również na wozy prezenty od gości. W trakcie przenosin śpiewano pieśni pożegnalne, w których wyrażano smutek związanych z opuszczaniem rodzinnego domu. Brutka dziękowała matce za wychowanie. Przestrzegano też młodą mężatkę przed życiem z teściową:

„Oj, cicho synowo, nie wywiraj gamby,

bo ja wezna kamniań, wybija ci zamby”.

Odjeżdżającej parze młodej towarzyszyło kilka osób – bliscy krewni dziewczyny, ale nie jej rodzice. W domu męża na progu witali ją teściowie – chlebem i solą. Trzy razy oprowadzano brutkę wokół izby i pieca – to był znak, że ten dom przechodzi pod jej władanie.

Przenosiny to nie był koniec wesela. Po odjeździe panny młodej do domu męża goście nadal jedli, pili i tańczyli do wieczora. Niektórzy mieli daleko do swych gospodarstw, więc opuszczali wesele wcześniej, a domownicy uderzali ich wozy jeglijkami, czyli gałęziami świerku za karę.

Tydzień po weselu następowały poprawiny, które organizowano, by zakopać chodaki pozostawione przez brutkę. Odbywały się w domu weselnym. Jedzono i bawiono się do późna. Wśród gości zazwyczaj znalazł się ktoś, kto grał na „harmoszce”. Dzięki temu mogły się odbyć tańce. Pito to, co zostało z wesela, choć jeśli to było wesele u biedniejszych, goście sami przynosili alkohol.

Obecnie ślub nie różni się za bardzo od tego mazurskiego. Jest muzyka i zabawa. Nie ma jednak zrękowin w takim kształcie, jaki był na Mazurach na przełomie XIX i XX w. – rodzice nie decydują o tym, kogo powinien poślubić ich syn lub córka. Nie ma osoby placmistrza. Młodzi starają się sami zorganizować i opłacić wesele – choć zazwyczaj rodzice wspierają ich finansowo. Na weselu nadal są oczepiny. Zamiast biwatów pojawiły się przyśpiewki. Teoretycznie nadal trwa ono dwa dni – choć nie ma teraz poprawin tydzień po weselu, a dzień po nim. Czytając o weselu w XIX w. odnosi się wrażenie, że duże znaczenie miało wkraczanie dziewczyny do kręgu mężatek. Obecnie można spotkać pewien motyw z tym związany, lecz bardziej bliski tradycji amerykańskiej – wieczór panieński (stanowi on pożegnanie z życiem panieńskim). Mimo kilku różnic nie zmieniło się jednak jedno – nadal na weselu jest dobra zabawa.

Bibliografia:

  1. Chłosta Jan, Świętowanie na Warmii w końcu XIX i na początku XX wieku, [w:] Życie codzienne na dawnych ziemiach pruskich, pod red. Stanisława Achremczyka, Olsztyn 2004, s. 63 – 69.
  2. Drabecka Maria, Krzyżaniak Barbara, Lisakowski Jarosław, Folklor Warmii i Mazur, Warszawa 1978.
  3. Małłek Karol, Jutrznia mazurska na Gody i inne widowiska, Olsztyn 1980.
  4. Szyfer Anna, Ludowe zwyczaje, obrzędy, wierzenia i wiedza, [w:] Kultura ludowa Mazurów i Warmiaków, pod red. Józefa Burszty, Wrocława, Warszawa, Kraków, Gdańsk 1976, s. 407 – 439.
  5. Szyfer A., Zwyczaje, obrzędy i wierzenia Mazurów i Warmiaków, Olsztyn 1975.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz