Po co robi się kino historyczne?


Uwaga – ważne pytanie. Zapewne każdy zainteresowany sam odpowie na nie. W czasach „Bitwy Warszawskiej 1920” potrzebne jest jednak wszczęcie poważnej dyskusji na temat kondycji kina historycznego. Czy w XXI wieku ma ono jeszcze rację bytu? Czy nazywanie takiego filmu jak ostatnie dzieło Jerzego Hoffmana filmem historycznym przypadkiem nie jest błędem? A może to po prostu popkultura?

Amerykanie już dawno zorientowali się, że na historii można zwyczajnie zarobić krocie. Weźmy taki „Pearl Harbor” (2001) Michaela Baya - wykorzystanie jednego z najsłynniejszych wydarzeń wojennych w historii Stanów Zjednoczonych jako podstawy dzieła popularnego to współczesna norma.

Gdyby zapytać o stanowisko w tej sprawie purystę historycznego, odpowiedź zapewne byłaby jednoznaczna. Obruszy się i powie: „mechanizm popularny unicestwia prawdę historyczną, a pozostawia jedynie czarno-białą przygodę„. Wnikliwy interlokutor w odpowiedzi przypomni sobie pewien szalenie atrakcyjny film (szczególnie gdy ogląda się go w kinie!) i wykrzyknie jego tytuł: Potop! Hoffman brał przecież na warsztat historię już spreparowaną przez Henryka Sienkiewicza w pierwowzorze literackim. Pikanterii dodaje fakt, że współscenarzystą wersji ekranowej – obok Hoffmana – był historyk Adam Kersten (specjalista od historii XVII-wiecznej Polski). To ostatnie nazwisko pojawiło się nieprzypadkowo. Chciałbym odpowiedzieć na tytułowe pytanie, wykorzystując zapis historyczny (sic!). W 1975 roku w Łagowie w ramach Lubuskiego Lata Filmowego odbyła się dyskusja krytyków i historyków na temat świadomości historycznej polskiej sztuki współczesnej. Przypominam o tym wydarzeniu z oczywistej racji. ”Polskie podwórko” interesuje nas najbardziej. Kto obecnie porusza kwestię świadomości historycznej artystów? Przy okazji premier filmów historycznych poruszany jest oczywiście problem prawdy historycznej. Debaty te do niczego jednak nie prowadzą. Prawda historyczna była, jest i będzie bagatelizowana w sztuce. Winy nie ponoszą jedynie uwarunkowania rynkowe. Zgodnie z myślą Haydena White’a historia przecież nie istnieje niezależnie od jej przedstawień. Dla badacza, filmowca, pasjonata jest dostępna tylko i wyłącznie w języku. Jedyny przywilej twórcy polega na tym, że może porównywać różne źródła.

Zapomnę więc na chwilę o istnieniu (nieistnieniu?) prawdy historycznej, a skupię się na czymś bardziej konstruktywnym. Do konkretnych wniosków może doprowadzić analiza świadomości historycznej. Jednym z dyskutantów wspomnianego panelu w Łagowie był nie kto inny jak prof. Adam Kersten. Obok niego wypowiadały się prawdziwe tuzy rodzimej historiografii oraz krytyki filmowej i literackiej. Co ciekawe, poglądy, jakie wówczas głosili, bynajmniej nie zdezaktualizowały się, ani nie straciły na wartości. Najbardziej rzeczowe i praktyczne wnioski przedstawił Kersten. Upominał się o czujność w odbiorze POLSKIEGO filmu historycznego. W kraju nad Wisłą gatunek filmowy, będący przedmiotem rozważań, zajmuje wyjątkową pozycję. Nikogo nie trzeba do tego przekonywać. Emocje widzów wzbudzały już „Krzyżacy” Aleksandra Forda, „Trylogia”, „Quo Vadis„ Kawalerowicza etc. Zdaje się, że w tym ostatnim przypadku widzowie decydowali o doborze obsady. W każdym razie odbyło się głosowanie na łamach popularnego tygodnika. Widzowie starszej daty z pewnością pamiętają kontrowersje, jakie wzbudziło obsadzenie w roli Andrzeja Kmicica Daniela Olbrychskiego. Kersten użył metafory broni, którą posiada reżyser. Ta broń to możliwość oddziaływania na ludzkie masy. Twórcy muszą brać pod uwagę widza. Kersten powiada: ”przywiązanie do historii jest u nas olbrzymie, wiedza minimalna, zaś świadomość historyczna prawie nieistniejąca”1. Polski widz traktuje filmowy obraz historii serio. Reżyser powinien odwzajemnić mu się tym samym. Kiedy tylko to możliwe, twórca ma obowiązek oświecenia widza. Nie miejsce to i czas, aby wypominać komuś poniesione w tym aspekcie winy.

Warto za to wspomnieć o wyjątkach, które odniosły zasłużony sukces - vide: „Róża” Wojciecha Smarzowskiego czy „Obława” Marcina Krzyształowicza. Smarzowski zamierza zresztą kontynuować swoje historyczne zainteresowania. Twórca „Domu złego” pracuje obecnie nad scenariuszem filmu o rzezi wołyńskiej. Smarzowskiemu często stawia się zarzut szokowania. Zaprawdę, dziwne to i niesprawiedliwe. Przecież autentyzm fabuły jest podstawowym wyróżnikiem rzetelnego filmu historycznego. I wcale nie chodzi tu o prawdę historyczną. Nie, nie zaprzeczam samemu sobie. Autentyzm osiągnąć jest łatwiej niż prawdę. Wystarczy być blisko życia, blisko rzeczywistości. Wystarczy nie robić z historii sklepu z zabawkami.

Pominąłem świadomie w krótkim zestawie filmów historycznych dzieło Wandy Jakubowskiej „Ostatni etap„. Twórcy tego obrazu musieli liczyć się z oczekiwaniami dygnitarzy partyjnych. Już chyba nigdy artyści nie mieli tak mocno związanych rąk jak za czasów epoki stalinizmu. Kolejne problematyczne zagadnienie, jakie stawia kino historyczne, to rozdźwięk między publicznym zamówieniem a odpowiedzialnością artysty. Czy reżyser może uniknąć polityki producenta? W życiu zawodowym presja szefa wywiera negatywny wpływ na podwładnego. Są jednak momenty, w których nikt nie patrzy nam na ręce – taka „sekunda karnawału w środku postu„ jak napisał w wierszu Marcin Świetlicki. Powracam teraz do rangi narzędzia, jakim dysponuje reżyser. Jeżeli producent wynajmuje człowieka do określonych zadań, widz musi być czujny – powinien mieć świadomość, że ów wynajęty człowiek potraktuje poważnie obowiązki wobec pracodawcy. Niekoniecznie jednak lojalność ta przekłada się na szacunek wobec odbiorcy gotowego filmu. Na konferencji ”O poprawie kina polskiego” Tomasz Raczek opowiadał, jak współczesnego widza traktują pracujący na planie filmowcy. Dla zachowania – i tak zachwianej – równowagi psychicznej nie będę przytaczał jego wypowiedzi. Liczę natomiast na wyobraźnię czytelników. Reżyserzy zapominają o widzach. Nie chcą ich traktować poważnie. Nie dostosowują się do ich poziomu, zakładając, iż jest on zatrważająco niski. Historia kina zna wybitnie propagandowe dzieła, których wartość artystyczna nie będzie kwestionowana po wsze czasy. Na taki sukces należy sobie zasłużyć wzięciem na barki ciężaru odpowiedzialności moralnej za jakość dzieła jako takiego. Nauczyła tego już teoria autorska, stworzona przez francuskich krytyków i reżyserów. Zainteresowanych odsyłam do lektury Alicji Helman oraz Jacka Ostaszewskiego Historia myśli filmowej. Jeśli zabraknie odpowiedzialności, zabraknie również twórczych rozwiązań. Pozostanie jedynie kostium historyczny.

„Gdzie szukać ratunku” - spyta nawrócony reżyser. A może literatura? I to nie tylko ta z najwyższej półki. Odrobina flirtu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Z literaturą filmowiec powinien flirtować. Od tego są oni. Odsyłam do przykładu: Lekcja martwego języka Janusza Majewskiego na podstawie powieści Andrzeja Kuśniewicza pod tym samym tytułem. Na razie tylko tyle, żeby nawrócony reżyser nie zraził się i nie zmęczył. Albo nie. Ileż współczesnej historii (nie tylko politycznej) kryje się na kartach powieści kryminalnych Marcina Świetlickiego. Warunek dostępu jest jeden: trzeba się wczytać. Świetlicki podaje temat na dłoni. Pozytywny trend wprowadził Jacek Bromski z „Uwikłaniem” na kanwie książki Zygmunta Miłoszewskiego. Nad kontynuacją „Uwikłania” pracuje Borys Lankosz. Film będzie nosił tytuł „Ziarno prawdy”, tak jak pierwowzór literacki. Oczywiście utwory te zawierają jedynie wątki historyczne, ale są to epizody, bez których osiągnięcie świetnego klimatu całości byłoby poza zasięgiem autorów.

Moja teza jest następująca: twórca filmu historycznego znajduje się w sytuacji krytycznej. Czynniki zewnętrzne pętają jego inwencję. Szansa tkwi w tym, że ten fakt niczego jeszcze nie przesądza. Odpowiednio przygotowany, kompetentny reżyser będzie wiedział, jak ominą niektóre prykazy producenta, jak odcisnąć indywidualne piętno na dziele. Uczmy się w szkole amerykańskich mistrzów. Hollywood to kraina producentów, którzy wymagają kasowych sukcesów. Reżyser hollywoodzki czuje oddech oczekujących na miliony dolarów zysków, ale nie zwalnia go to z profesjonalnego podejścia. Nie tworzy tematów zastępczych. Wie, że jako reżyser ma jedno, nadrzędne zadanie: zrobić dobry film.

Drodzy panowie reżyserzy, twórcy polskich filmów historycznych, powtarzajcie to sobie jak mantrę: „Zrobić dobry film, zrobić dobry film...”. Niech wam się śni to po nocach. Pamiętajcie, że świadomy widz nie przebaczy nigdy braku szacunku do siebie. Ubierajcie kostium nie tylko po to, aby zabawić się w rycerzy i rabusiów, a przy okazji co nieco na tej zabawie w piaskownicy zarobić. Mistrz Adam przywdziewał go dlatego, że chciał pod sztafażem przemycić istotny przekaz swoim współczesnym bliźnim. No właśnie... A po co robi się kino historyczne, odpowiedzcie sobie we własnym sumieniu.

  1. Świadomość historyczna polskiej sztuki współczesnej (Dyskusja w Łagowie), [w:] „Kino” 1975, nr 10, s. 34. []

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

5 komentarzy

  1. Gorol pisze:

    To po co się je robi, apel do filmowców słuszny, ale dobitnej odpowiedzi na pytanie z tytułu mi zabrakło 🙂

    • Paweł J. pisze:

      Próbowałem w kilku miejscach dać sygnał, po co się robi kino historyczne (przykład dyskusji w Łagowie, przykład Mickiewicza w zakończeniu). Brak konkretnej odpowiedzi to cel zamierzony, bo taką chcę podać w kontynuacji tekstu, a będzie to już analiza przykładu:) oczywiście bardzo dziękuję za wskazaną uwagę:)

  2. Piotrek pisze:

    ? Jak to po co - by zarobić, czyli by z czegoś żyć. Każdy film historyczny oparty na wydarzeniach, przedstawiający życiorys jest w jakiś sposób fabularyzowany, skracany cokolwiek, uatrakcyjniony jakimiś tam postaciami - albo wątkami. Te się dodaje tamte ujmuje. To jest kino historyczne, nie wnikam czy o tym jak zwalono Mur Berliński czy jak D’Artagnan et co rywalizowali o rękę jednej panny załatwiając ważne sprawy państwowe.
    Kino historyczne nie jest dokumentem. I nie będzie

    • Paweł J. pisze:

      No różnie bywało:) filmy historyczne np. Stanisława Różewicza są bardzo udane, zwłaszcza „Świadectwo urodzenia”. Chyba błędem jest, gdy zamykamy sprawę za jednym zamachem, że robi się tylko dla kasy. Historia kina zna przypadki, o których powinniśmy podtrzymywać pamięć, a później spróbować tę lekcję historii odrobić.

      • Piotrek pisze:

        Film to wybór albo - albo. Albo robimy film dokumentalny i musimy się tam trzymać rzetelnej prawdy historycznej, ba miło by było jakby i jakieś charakterystyczne „wdzianko” było i takie tam różne.
        Drugie albo to film fabularny czy na motywach, opisujący ostatnie chwile - nie dokument. Prawda historyczna jest zachowana, ale nauka historii tylko na podstawie filmu jest ekhm... pomyłką? Pancernych ogląda się super, ale jak tam to było wiadomo, inne „znane tytuły” - podobnie.
        Owszem jest tzw. kino niszowe, ale jak sama nazwa wskazuje, robią je iks czasu skromnymi środkami zapaleńcy za kilka tysięcy rzadziej dziesiąt. Są to wyjątki. Film taki typowy to jakaś tam muza, a dziś - dziedzina rozrywki. Idąc na film wojenny oczekuję zabawy, logiki w wydarzeniach i brak wpadek tym kto jeździ i czego używa. Nie oczekuję, że każdy bohater ma podłoże i odbicie historyczne. A film typowy w czasach bywszych i obecnych ma na siebie zarobić.
        W chwili obecnej nie da się odrobić lekcji historii w kinie. Bo dla kina zbyt wiele istotnych wydarzeń jest nudnych jak flaki z olejem, zbyt wiele wydarzeń atrakcyjnych dla reżysera (obrona czegoś tam) jest do bólu nieistotna dla historii, to coś co przedstawia się w opracowaniach jako bezsensowny opór, gdyż po godzinie, wojska przeszły bokiem, a przez kolejne dni ostrzeliwano...
        W ramach ciekawości: rewelacyjny film, oparty na tym co mogło się zdarzyć na Froncie Wschodnim, wykorzystujący pewne rzetelne realia, nijak nie jest filmem dokumentalnym, choć z całą pewnością powinien być rzetelnym i sensownym punktem dla każdego miłośnika filmów wojennych. Mówię o Żelaznym Krzyżu Peckinpaha...

Zostaw własny komentarz