Śmierć stwórcą legendy? Wspomnienie o Zbigniewie Cybulskim


8 stycznia 2015 roku minęło czterdzieści osiem lat od tragicznej śmierci jednego z najwybitniejszych aktorów
w historii kina polskiego – Zbigniewa Cybulskiego.

Cybulski, w ankiecie „Polityki” na najważniejszych polskich aktorów XX wieku, zajął czwarte miejsce za Tadeuszem Łomnickim, Gustawem Holoubkiem
i Januszem Gajosem. W rywalizacji sportowej czwarta lokata uchodzi często
za najbardziej pechową; niby sukces, ale właściwie niepełny, przykry, tak blisko strefy medalowej a zarazem tak daleko. Cybulski nieprzypadkowo został sklasyfikowany jako czwarty, podobnie jak Adaś Miauczyński dziwnym trafem
był wiecznie drugi w filmie Nic śmiesznego (reż. M. Koterski, 1995).
Przez całą karierę artystyczną odczuwał coś niepokojącego...

Dlaczego Zbyszek?

W dniu premiery Popiołu i diamentu (reż. A. Wajda, 1958) Zbigniewa Cybulskiego przechrzczono na Zbyszka. Widzowie, których wówczas nie brakowało, nie chcieli traktować Maćka Chełmickiego jak kolejnego bohatera filmowego, którego plakat wiesza się nad łóżkiem. Odtwórca głównej roli podkreślał w wywiadach, że swoją kreacją dążył do prezentacji współczesnych problemów; koniec II wojny światowej był w założeniu jedynie pretekstem do ukazania skomplikowanego losu nowego pokolenia. Do czasów Polskiej Szkoły Filmowej odbiorcy rodzimego kina nie byli przyzwyczajeni do skali uniesień, które zapewniły kanoniczne dzieła Wajdy – Kanał oraz Popiół i diament właśnie. Cybulski w wieku 31 lat z dnia na dzień stał się gwiazdą najwyższego formatu. Paradoksalnie największy sukces w dorobku aktora był dla niego równoznaczny z rozpoczęciem permanentnego kryzysu. Ciemne okulary, trapery, charakterystyczna wojskowa kurtka – oto atrybuty wielu młodych ludzi na polskich ulicach w latach 50-tych. Któż nie chciał wyglądać jak jego idol? W recenzowanej niedawno na łamach historii.org książce Marioli Pryzwan reżyser Janusz Majewski w swoim wspomnieniu zwrócił uwagę na niezwykłą jak na artystę normalność cechującą Cybulskiego. Może to dlatego przestał być Zbigniewem, a pozostał już na zawsze Zbyszkiem – wiecznym, niedbającym o jutro młodzieńcem.

Uważam, że określanie go Zbyszkiem, które nie ustało skądinąd po dziś dzień, jest krzywdzące. Taki postępek można porównać do próby usilnego zbliżenia się do legendy lub próby pomniejszenia jego roli w historii kina. Aktor tego pokroju zasługuje na wszelkie przejawy szacunku. Potrzeba niezbędnego dystansu do ˗ i tak w pełni niemożliwego ˗ poznania Zbigniewa Cybulskiego. Nie chodzi tu o składanie hołdów, podpisywanie listów protestacyjnych, liczenie wypitych kieliszków. Cybulski po latach zbyt często funkcjonuje jako bohater anegdot, podtrzymujących jego mitologiczny wizerunek. Nowy Rok stanowi dobrą okazję do zadośćuczynienia prawdziwej legendzie polskiej kultury.

Andrzej Wajda przy każdej nadarzającej się okazji wypomina kinu polskiemu, że było za słabe na tak wielkiego aktora,
a on sam nie mógł mu powierzyć głównej roli o dużym ciężarze gatunkowym, ponieważ takowej nie miał. Z całym szacunkiem dla mistrza, ale należy podchodzić do tych słów wyjątkowo ostrożnie. Dwa lata po triumfie Popiołu i diamentu Cybulski zagrał epizodyczną rolę podrywacza, Edmunda, w Niewinnych czarodziejach (reż. A. Wajda, 1960); w 1962 roku Cybulski wystąpił w noweli filmowej Miłość dwudziestolatków (reż. A. Wajda). Tym krótkometrażowym dziełem Wajda i Cybulski nadali ostrzegawczy sygnał: „rozpoczynamy polemikę z mitem Macieja Chełmickiego. Odtwórca jego roli spuchł, utył i posiwiał.” W jednej ze scen bohater, odziany w beret z antenką, jedzie nieporadnie rowerem. Widz przyzwyczajony do dawnego wyglądu Cybulskiego mógł przeżyć prawdziwy szok, a logika fabuły podpowiadała coś bardziej okrutnego.

Otóż, Zbyszek (wybór imienia dla bohatera zapewne nie był przypadkowy) w konfrontacji z młodszym pokoleniem okazał się kompletnie bezradny. Coś się skończyło, teraz już nie był tak przebojowy jak kilka lat wcześniej. Niestety, reżyserowi Człowieka z marmuru nie starczyło wówczas odwagi na podjęcie autotematycznej dyskusji w obrębie własnej twórczości. Cybulskiemu pozostało wypowiedzieć znamienne zdanie adresowane do Andrzeja Wajdy. Owo prorocze zdanie usłyszała, na lotnisku w Rzymie, Beata Tyszkiewicz, a brzmiało ono mniej więcej tak: „Powiedz mu, że jeszcze za mną zatęskni.”

Od czasu Popiołów (1965) ulubionym aktorem Wajdy został Daniel Olbrychski. Na stworzenie polemicznej postaci w stosunku do swojej najsłynniejszej roli Cybulski musiał poczekać do 1965 roku, kiedy to brawurowo wcielił się w Kowalskiego/Malinowskiego ˗ klasycznego typu everymana ˗ w arcydziele Tadeusza Konwickiego Salto luźno opartego na powieści Sennik współczesny tegoż.

1958 rok już na zawsze pozostanie słodko-gorzką cezurą w karierze Zbigniewa Cybulskiego, która dzieli się na dwa etapy: przed Popiołem i diamentem oraz po słynnej adaptacji prozy Jerzego Andrzejewskiego. Nie dziwi fakt, że filmy, w których zagrał po 1958 roku są o wiele częściej analizowane niż wcześniejsze; niemniej jednak warto zatrzymać się przy wczesnym etapie rozwoju talentu aktorskiego Cybulskiego. W 2007 roku stacja Kino Polska nadała w wakacje cykl pod tytułem Po prostu Cybulski. Seria filmów była znakomicie przygotowana, ponieważ przypomniano początek kariery aktora, a w klimat każdego z pokazywanych dzieł wprowadzał słowem wstępnym prof. Tadeusz Lubelski. Widzowie mogli obejrzeć nowelowe dzieło pt. Trzy starty (1955). W noweli kolarskiej na podstawie utworu Stanisława Dygata Zwycięstwo będzie za metą Cybulski wykreował swoją pierwszą główną rolę – Mietka Leśniaka. Debiutował wprawdzie w Pokoleniu Wajdy (1954), lecz w wyniku ingerencji cenzorskiej usunięto większość scen z jego udziałem. Kolejnym filmem z cyklu Po prostu Cybulski był Koniec nocy (1956). Dzieło wyprodukowane przez łódzką filmówkę sygnowały aż trzy reżyserskie nazwiska: Julian Dziedzina, Paweł Komorowski, oraz Walentyna Uszycka. Koniec nocy jest zapomnianą perełką polskiego kina.

Po kilkudziesięciu latach film nadal ogląda się świetnie dzięki porządnemu scenariuszowi (autorstwa między innymi Marka Hłaski) oraz świetnie napisanym postaciom. Koniec nocy stanowi swoisty dokument, zapis artystycznego pokolenia, które stopniowo wdrapywało się na sam szczyt. Na ekranie możemy podziwiać popisy Romana Polańskiego, Ryszarda Filipskiego, a w maleńkim epizodzie rozpoznamy wspomnianego już w artykule Janusza Majewskiego – jednego z najlepszych polskich reżyserów. Kreacja Cybulskiego (kierowca Romek Brzozowski) skupia na sobie jednak największą uwagę. W tej studenckiej produkcji narodził się późniejszy Maciek Chełmicki – chmurne spojrzenie, bunt, mrok. Cybulski stworzył postać będącą na krawędzi; widzowi co i rusz odnosi wrażenie, że za chwilę wydarzy się coś złego, ktoś nie wytrzyma i wybuchnie nagłym atakiem złości. Gdy napięcie narasta Romek niszczy w trakcie spotkania towarzyskiego akwarium, a z jego gardła dobiega tubalny głos: Zdychamy wszyscy jak te ryby w śmierdzącej wodzie. Koniec nocy jest filmem wyjątkowym spośród ówczesnych produkcji filmowych, gdyż opowiedzianą historię osnuto wokół świata nieprzedstawionego w kulturze polskiej. Młodzi artyści ukazali ciemną stronę rzeczywistości państwa komunistycznego, o której każdy zwolennik „socjalizmu z ludzką twarzą” wolał szybko zapomnieć.

Następnie autorzy cyklu Kino Polska zaprezentowali mniej znane dzieła z okresu po Popiele i diamencie: Jutro Meksyk (1965, reż. A. Ścibor-Rylski); Szyfry (1966, reż. W.J. Has); Cała naprzód (1966, reż. S. Lenartowicz). Cała naprzód w porównaniu z Zimowym zmierzchem Lenartowicza wypada blado, niemniej ma w sobie na tyle wyrafinowania, wszelkich rodzajów komizmu, i oryginalnej fabuły, że zasługuje na wnikliwą uwagę widza. Znakomity duet Zdzisława Maklakiewicza (Leon) oraz Zbigniewa Cybulskiego (Jan) plus intrygująca postać człowieka, chowającego się przed deszczem pod tym samym dachem co Leon i Jan, który w sekwencji ekspozycyjnej wypowiada hamletowskie: „to be or not to be, this the question”, powodują, iż stopniowo poddajemy się tej nietypowej komedii. Widz daje się ponieść barwnym opowieściom bohaterów i buja w obłokach razem z nimi. Punkt kulminacyjny komedii inicjuje w odbiorcy refleksje. Janek traci nagle swój entuzjazm, odchodzą gdzieś w dal jego nonszalanckie opowieści, które tak naprawdę nigdy nie miały miejsca. Wydumane historie służyły mu do złudnego pokrycia paletą barw swojego smutnego życiorysu. Leon, szczycący się natomiast świetnym stanowiskiem urzędniczym, okazuje się zwykłym robotnikiem. W finale filmu zarysowano smutny portret, na który złożyło się wiele zgorzkniałych twarzy. Ileż to istnień ludzkich jest analogicznych do bohaterów Całej naprzód? Życie Zbigniewa Cybulskiego było podobnym, nieziszczonym do końca snem o potędze.

Jutro Meksyk z kolei to film, którego fabuła dosyć szybko się zdezaktualizowała. Tytuł oraz opowiedziana historia powinny naprowadzić wnikliwych widzów na trop Letnich Igrzysk Olimpijskich w Meksyku (1968). Trener skoków do wody Paweł Jańczak (Z. Cybulski) przygotowuje zdolną zawodniczkę do mistrzostw Polski, myśląc już o zbliżającej się olimpiadzie. Chciałbym jednak temu filmowi oraz Szyfrom Hasa przyjrzeć się w innych kontekstach.

Śmierć stwórcą legendy?

Analiza motywu pociągu w życiu i dorobku filmowym Zbigniewa Cybulskiego może sprawić, że co bardziej wrażliwych widzów przeszyje dreszcz. Cybulski często wskakiwał w ostatniej chwili do pociągów. Czemu lubił to ryzyko?
Nigdy nie znajdziemy jednej właściwej odpowiedzi. Może nauczył się tego dzięki filmom, w których występował?
A może po prostu wielbił przygodę, na której niedostatek cierpiał, żyjąc w siermiężnej Warszawie lat 60-tych?

Po raz pierwszy bohater Staszek, kreowany przez Cybulskiego, wskakiwał do pociągu w wybitnym filmie Jerzego Kawalerowicza o znamiennym tytule Pociąg (1959). Powtarza tę lekkomyślną czynność kilka razy, narażając się na czepliwe uwagi konduktora: „Już ja widziałem takich odważnych z obciętymi nogami.” W obrazie Kawalerowicza skoki Staszka pełnią funkcję swoistego refrenu, odmierzającego przejechane stacje.  Prawdopodobnie takie same słowa sławny aktor mógł usłyszeć od kierownika pociągu relacji: Wrocław – Warszawa 8 stycznia 1967 roku, kiedy pod wpływem alkoholu wskakiwał do ruszającego pojazdu po raz ostatni.

Z pociągu Cybulski wyskakuje jako Kowalski/Malinowski w Salcie Konwickiego, by w finale dzieła ponownie do niego wskoczyć, kiedy salwuje się ucieczką przed samosądem mieszkańców miasteczka, porządek życia których na zawsze zakłócił. W pociągu budzi się trener Jańczak na początku filmu Jutro Meksyk i próbuje rozpocząć nowe życie, by pod koniec znaleźć się w dramatycznym punkcie wyjścia. Fatum, los, przeznaczenie?

Dlaczego postanowił jechać o czwartej nad ranem? Dlaczego odwlekał podróż do tak nietypowej pory? Przecież wcale nie musiał, mógł wrócić do stolicy o wiele wcześniej. Skupmy się na słowach głównego zainteresowanego:
„Nie wychodźmy z tej knajpy! Nie wychodźmy z tej biesiady! Nie kończmy tej rozmowy, bo coś niesłychanie ważnego
się zdarzy, a mnie tu nie będzie.” Kiedy napiszę, że artysta Cybulski próbował nadać swojemu życiu kształt dzieła sztuki, nie wiem, czy mam rację. Ale! Nie wiem też, czy racji na pewno nie mam. Czemu Juliusz Słowacki na łożu śmierci zdążył jeszcze zapytać o to, która jest godzina? Czy chciał znać dokładną porę swojej śmierci? Może, lecz czy rzeczywiście był świadom swojego końca? Nam żyjącym pozostają domniemywania. To właśnie nasza zmora, dla której jesteśmy w stanie poświęcić tyle czasu, a nawet całe życie. Nie można jednak zaprzeczyć tajemnicy, jaką owiane są losy wyjątkowych, a więc wybranych, ludzi. Może w odpowiednim momencie tego typu rozważania powinno się odstawić na boczny tor. Fani kina niech lepiej cieszą się legendą, która oprócz Maćka Chełmickiego, stworzyła genialne kreacje w filmach Wojciecha Jerzego Hasa – Jak być kochaną (1962); Rękopis znaleziony w Saragossie (1964; jeden z ulubionych filmów M. Scorsese i F.F. Copolli); wspomniane Szyfry (1966). Ponadto wyśmienite role komediowe w Giuseppe w Warszawie (1964, reż. S. Lenartowicz); Ich dzień powszedni (1963, reż. A. Ścibor-Rylski); Rozwodów nie będzie (1963, reż. J.J. Stawiński).

Zbigniew Cybulski wypracował indywidualny styl gry aktorskiej. I może faktycznie nie był kameleonem pokroju Janusza Gajosa, niemniej jednak potrafił się odnaleźć w najróżniejszych gatunkach filmowych (vide: przywołane komedie, ale też kryminał Zbrodniarz i panna Janusza Nasfetera lub spektakl telewizyjny Sammy w reżyserii Jerzego Gruzy)). Edith Piaf, gdy tylko dowiedziała się o pobycie Cybulskiego w Paryżu, natychmiast wysłała mu zaproszenie, aby chociaż przez chwilę móc z nim porozmawiać. Biorąc udział w koprodukcji francusko-włoskiej La Pouppe upewnił się, o czym są kolejne sceny, zaczął powtarzać w kółko modlitwę Ojcze nasz, tak umiejętnie rozkładając emocje, że po udźwiękowieniu w studiu wszystko doskonale się zgadzało.

Pamiętajmy o tym wszystkim na przekór tragicznej śmierci i wyklętej kreacji w Popiele i diamencie.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz