Mateusz Pielka – blog historyczny

13 stycznia 2015

Drukarnia dyplomów czyli „uniwerek.pl”

Opublikowano: 13.01.2015, 15:12

Po co ten tekst? Po to żeby napisać o tym o czym się nie mówi bo nie wypada, bo jeszcze coś złego się stanie…Ktoś cię zapamięta za czynności zgodne z twoimi prawami i będą nieprzyjemności. Czemu? Bo można, bo mogą, a ty nic nie zrobisz. Nie próbuj nic zmienić – betonu gołymi dłońmi nie rozbijesz, nawet nie skruszysz. Ten dziwny zwyczaj milczenia o chorobie, która toczy uniwersytety w Polsce i wstrzymywanie się od nazywania rzeczy po imieniu w tym kontekście jest niezrozumiałe, a na pewno niezdrowe.

Karykatura Clauda Oscara Monet’a

Uczelnie polskie w dobie obecnej tylko teoretycznie przypominają te szkoły wyższe, o których myśli się w liceach, idealizuje i wyczekuje (oczywiście kto pragnie studiów, a nie kto idzie na studia bo takie jest oczekiwanie rodziców). Opowieści o dramatycznych zwyczajach z okresu Polski Ludowej, które są powszechnie znane, zakonserwowały się na uczelniach i tylko w części poddały się duchowi przemian po 1989 roku. W wyniku tej fuzji powstał klimat iście groteskowy, a faktycznie szkodliwy dla społeczeństwa i samego kraju. Uniwersytety mają problemy, które dojrzewały od lat, a niektóre szczególnie „zapadają się w siebie”, oferując karykatury wyższego szkolnictwa. Kiedyś pewien znajomy znający stosunki panujące na jednej uczelni, powiedział mi, że masa pracowników – nauczycieli akademickich i administracja przypominają pod względem zwyczajów i wzajemnych stosunków, partię polityczną żywcem wyjętą z książek historycznych traktujących o latach 1945 – 1989. Wtedy myślałem (minęło już dobre kilka lat), że to bzdura i strach wybujałej wyobraźni, dziś wiem, że było w tym dużo racji. To mrowisko, w którym „kij staje”, jest bardziej przejrzyste gdy samemu się w tym zanurzy – dodam, że z wielką odrazą i zjeżonymi włosami na głowie, z ciągle powracającym pytaniem: tak jest naprawdę?

Podsumowałem tu własne obserwacje, spostrzeżenia innych mniej lub bardziej doświadczonych studentów oraz wielu innych ludzi znających te problemy z autopsji. Oczywiście specjalnie unikam tu podawania imion, nazwisk oraz nazw uniwersytetów gdyż to z pewnością wiązałoby się z konsekwencjami, mimo wolności słowa i prawem do krytyki. Ale jak uczy polska tradycja, nie takie trudności się udawało obejść i nie takie instytucje się krytykowało. Wiem, że „łatwo jest narzekać” ale od oczyszczenia własnego „domu” należy zacząć każde zmiany i porządki. Chciałbym tu wyrazić swój pogląd jak i wielu innych ludzi, którzy nie robią tego ze względu na swoje obecne położenie (bez wnikania w szczegóły bo nie te są tu najistotniejsze).

Wiemy, że „stary zwyczaj” i związany z tym układ stosunków wytworzył sobie przez lata koniunkturalnych pachołków, którzy są zależni od takowego i bronić będą stanu, w którym mogą się karmić korzyściami. Te „ciasteczkowe potworki” (łakome jak ten oryginalny), są faktycznie ślepe i nie widzą, że system ten szkodzi nauce i uczelnią, łatwiej jest jednak grać w ten takt i tańczyć jak orkiestra zagra – na końcu czeka przecież nowa nobilitacja (czy jakby tego nie nazwać). Właśnie w tym „bagnie” upadają podstawowe zasady szacunku do ludzi za to jacy są, a nie za stopnie jakie im przyznały urzędy, kryteria, ustawy etc. Tu rozbraja się naukę – zwłaszcza dyscypliny humanistyczne, które przelicza się na punkty – bo przecież wszystko musi być wymierne, jasne i policzalne – nawet jeśli tyczy się ludzkich myśli, emocji i wrażeń. Na ten temat (punktów), nie mówi się znowu tak dużo jak faktycznie powinno – najczęściej w kontekście konfliktu z naukami ścisłymi o finansowanie etc. Jest wiele dobrych „duchów” chcących zmian tych chorych stosunków na uczelniach lecz fasada, beton decyzyjny jest niewzruszony. Niezadowoleni są w mniejszości, a warunków do otwartej krytyki i dialogu nie ma, nie zanosi się także na specjalne zmiany. Dodam jeszcze, że mówienie: „bo takie jest środowisko”, nie jest żadnym wytłumaczeniem, a tylko przyklepaniem sprawy i milczącą zgodą na zepsucie.

Teraz trochę bardziej szczegółowo. można powiedzieć, że na uniwersytetach chore są różne organy np. pracownicy administracji (nie generalizując, chodzi o różne przypadki), którzy zapomnieli chyba, że PRL skończył się 25 lat temu, a obecnie ludzie oczekują innego stylu ich pracy. Mówiąc „innego stylu” mam na myśli przede wszystkim to, że oni wykonują swoją pracę, za którą pobierają wynagrodzenie, to zobowiązuje ich do sprawnego wykonywania obowiązków, a nie jak mają na to ochotę (według wzoru Pań z urzędów popijających kawkę i dyskutujących o prywatnych sprawach nie mających związku z ich pracą). Jak bardzo tracą uniwersytety na pracownikach, którzy kontakty z petentami (studentami) traktują jak coś strasznie nieprzyjemnego i niemal narzuconego. Zupełną różnicę widać gdy studenci spotykają się z młodszymi pracownikami, którzy autentycznie wykazują zaangażowanie w ich sprawy. Jak widać chyba potrzeba już ludzi „kutych ze świeżego żelaza” lub takich którzy nie skostnieli pod względem zwyczajowym. Starsi czy młodsi, wszystkim zainteresowanym zawsze chodziło o zwyczajny szacunek do człowieka i wysłuchania jego spraw, które mniejsze lub większe – są ważne.

Głosy niezadowolonych studentów i doktorantów z różnych uczelni są jak kalejdoskop, najistotniejsze z nich chciałbym tu wymienić. Największą krytyką okłada się programy studiów, które skrajnie odbiegają od oczekiwań i potrzeb studentów np. socjologów, historyków, archiwistów, politologów etc. Uczelnie serwują studentom zajęcia bez znaczenie dla ich kształcenia zawodowego, które wydają się być „zapychaczem” i jedynie odpłatnymi godzinami dla pracowników naukowych. W rzeczy samej widzimy jak marnuje się czas na naukę zawodu, zostając jedynie w kręgu teoretycznym, dziwnie bojąc się praktyki, z czego to wynika? Osobiście najbardziej znam problemy historyków, studentów i doktorantów i wiem, że masa z nich narzekała i narzeka na brak „czegoś praktycznego”, wyjść do archiwów, muzeów, spotkania ze źródłem. Studenci trzeciego roku pierwszego stopnia często nie wiedzą nawet jak wygląda archiwum ani jak mają się w nim zachować. Archiwa to nasze główne miejsce pracy naukowej, a wielu studentów nawet nie wiem co to jest inwentarz ani jak z niego korzystać. Jak widzimy niektóre dyscypliny ograniczyły się nie wiedzieć czemu do czystej teorii. Jaki szał i pozytywne poruszenie wywołuje u studentów (znudzonych konwencjonalnym programem i stylem zajęć) coś „innego”, ożywienie przedmiotu np. proste wycieczki (nie wymagające specjalnych nakładów finansowych), wyjście do różnych instytucji edukacyjnych etc. Wystarczy trochę inwencji i wyobraźni. Dla doktorantów czymś absurdalnym jest nałożony na nich obowiązek uczęszczania na zajęcia – jak student (słyszałem, że na doktorantów mówi się „świnki morskie” bo w sumie nie wiadomo czym są?!) W ten sposób traci się czas na zajęcia, które są bardziej niż banalne i po raz kolejny stanową „zapychacz godzinowy”. Wielu doktorantów twierdzi, że w tym czasie woleli by prowadzić kwerendy w archiwach, bibliotekach lub pisać. To wiąże się z kolejnym problemem doktoranta, o którym już wspomniałem powyżej – punkty (w Czechach np. nie ma systemu punktowego, ocenie podlegają ludzie i ich dorobek, a nie suma uzbieranych cyferek). System narzuca na młodych naukowców pogoń za punktami aby można było uzyskać stypendia finansowe na normalne funkcjonowanie. Wielu ludzi zmuszonych do pracy zarobkowej przez brak stypendiów nie może realizować swojego planu pracy doktorskiej przez co upada wiele świetnych pomysłów na dysertacje. Ten „wyścig szczurów” za punktem prowadzi do kolejnego zwyrodnienia – znacznemu pogorszeniu się jakości tekstów, które proponuje się do publikacji (w grę wchodzą również słabe konferencje „naukowe”). Cały problem sprowadza się do zamkniętego koła, którego nikt nie chce zreformować gdyż „ciasteczkowe potworki” na tym korzystają. Patologicznym przykładem jest publikowanie rozdziałów lub bycie redaktorem prac zbiorowych, za które jest więcej punktów niż za samodzielną monografię. Tu pojawia się pytanie – jaki będzie poziom wiedzy fachowej takich „naukowców” z tytułem? Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek jest jak kura, do wszystkiego się przyzwyczai, ale gdzie w tym koniunkturalizmie rozsądek? Domeną uniwersytetu powinna być pewna mądrość, roztropność, a nie cwaniactwo. Szkoda, że takich zwyczajów się nie gani, potępia i publicznie uznaje za niegodne akademika. I tu rodzi się kolejne pytanie – ile ludzie na uczelniach są wstanie zrobić dla osobistych sukcesów i kariery?

Na uczelniach w Polsce istnieje również zjawisko „wasalizacji” podwładnych – studentów, doktorantów i doktorów. O co chodzi? Wielu ludzi zauważa, że starsi stażem pracownicy naukowi traktują „młodszych” jak swoich „szeregowców” bez pomysłów, zapału i chęci działania – chciałoby się powiedzieć jak tumanów. Niektórzy potrafią tak wygasić chęci studentów, że wszelkiej pacy się odechciewa, a w efekcie owoce studiów są mizerne. Z czego wynika to kreowanie sobie podległych „sług”, które będą robić to co sobie życzy opiekun, jak sobie życzy i najlepiej żeby nie robić nic na własną rękę. Wielu ludzi mówi, że – i z tym się zgadzam – starsi badacze boją się konkurencji ze strony młodych, ambitnych studentów i doktorantów, którzy nie daj Bóg kiedyś wyrosną na dobrych naukowców i jeszcze przejmą nasze stanowiska lub wprowadzą zmiany. Jest oczywiście wielu światłych naukowców, którzy potrafią niesamowicie rozpalać w młodych umysłach chęci do pracy i pobudzać nowe ambicje badawcze. Kolejny raz jednak muszę powiedzieć, że tacy „czarodzieje” są w mniejszości i sami napotykają „ściany”. Ci ludzie będę w przyszłości przyczyną rozpadu zastałych stosunków na uniwersytetach, sądzę że proces ten jest nieunikniony.

Wcześniej wspomniałem o pracownikach uniwersyteckich w ujęciu modelu niczym „partia uczelniana”. niepokojący jest zwyczaj wyrabiania u studentów uległości i podległości. Zamiast nauczać młodych ludzi krytycznego myślenia, sztuki buntowania się i niezgadzania na patologie, dzieje się proces odwrotny. Widać, że uczelnie wychowują niemych studentów, bez umiejętności wyrażania swojego zdania, bez woli i siły. Studenci – nawet jeśli sprawy przybierają dla nich niekorzystny obrót – nie potrafią zaprotestować i walczyć o swoje, tak było gdy wprowadzano kilka lat temu płatne studia (ostatecznie zniesione, co skompromitowało system), biurokratyzację, punkty, obcinanie stypendiów za osiągnięcia naukowe etc. Łatwiej jest przecież zarządzać taką masą ludzką, która nie reaguje na politykę władz – uczelni i państwa. Na uczelniach sprzyja się „lizusom”, którzy płaszczą się przed pracownikami naukowymi tylko dla prywatnych korzyści (dowolnie rozumianych w świecie akademickim). Ogólnie istnieją warunki dla niegodnego postępowania studentów i doktorantów, prywaty i egoizmu co źle rokuje na przyszłość. Bywa tak, że zdesperowani ludzie w ramach uczelni muszą wzajemnie sobie pomagać (informacje o możliwościach publikacji, konferencjach, wspólne inicjatywy) gdyż nie mogą liczyć na pomoc uniwersytetu, po za tą którą przewidują regulaminy. Na uczelni słowo „regulamin” jest święte i należy do gam mantr powtarzanych bez przerwy.

Takich naglących spraw jest więcej lecz nie chodzi tu o „wypłakanie ich wszem i wobec” tylko o podkreślenie potrzeby krytyki i zmian tego co jest szkodliwe. Niekorzystne dla Polski jest np. to, że jak ognia uniwersytety boją się polityki i krytycznych dyskusji na ten temat. Dawniej uczelnie były rozpolitykowane, wychowywały przyszłych intelektualistów, którzy wpływali na państwo i społeczeństwo. W obecnej sytuacji masy studenckie są bezbarwne – nie ma lewicy, prawicy etc. Małe grupki ludzi „wchodzących” na tematy polityczne (bez względu na usposobienie ideowe) jest postrzeganych niepoważnie, a nawet śmiesznie, jak grono „tych, którym nie wiadomo o co chodzi”. Jak powszechnie wiadomo (na pewno?), bezideową, bezbarwną masą ludzi bez własnego punktu widzenia łatwo się rządzi i mniej słyszy się skarg. Jak na razie na uczelniach uprawia się „gadanie dla gadania”, z którego nic nie wynika bo nie ma woli. Absolwenci uniwersytetów za jakiś czas będą mogli w akcie rozpaczy (jeśli uzyskają taką świadomość), spalić swoje dyplomy. Chciałbym żeby tak nie było ale same chęci nie wystarczą – zacznijmy o tym głośno mówić.

Komentarze

  1. Student pisze:

    „Widać, że uczelnie wychowują niemych studentów, bez umiejętności wyrażania swojego zdania, bez woli i siły.”

    Ten proceder trwa od lat, patologii jest więcej, ale nie ma kto o tym mówić. Minister się nie chce narazić, zresztą z reguły jest z tego środowiska. Produkuje się rzesze bezrobotnych, za dużo jest studentów, a zawodówki kuleją. Ludzie z fachem w ręku takiego hydraulika od razu zarabiają, bezstresowa praca, a nie obrażając kulturoznawstwo i dyplom nie wiadomo do czego i po co. Po każdych studiach można odnieść sukces rzecz jasna, ale to będzie ZASŁUGA WYŁĄCZNIE STUDENTA, wydziałów, które uczą jest może 10%, reszta to wg mnie jest po to by hajs z ministerstwa brać.

  2. Dariusz pisze:

    No cóż polacy sami sobie są winni. Marszałek Piłsudski mawiał, że dla dobra państwa potrzebna jest praca zbiorowa, w której każdy wywiąże się jak najlepiej ze swojego zadania, ze swojej misji, ze swego dzieła…….. i profesor ucząc na uczelni i stolarz władający heblem. Tylko rzetelna praca i lojalne umowy wykonanie może przynieść sukces państwu. Podobnie choć inaczej mawiał Roman Dmowski. Więc co z tej spóścizny ojców Niepodległej zostało. Polskę zabija prywata, kraj niszczony jest przez samych Polaków, którzy się nienawidzą i żerują na sobie. Jednostki, sitwy cechuje całkowity brak troski o byt narodu, liczy się tylko własna kieszeń. Czy nie dlatego jesteśmy w ogonie Europy w zasadzie w każdej dziedzinie, w dodatku zadłużeni na całe pokolenia. Czy taki naród zasługuje na własne państwo?!

  3. Totumfacki pisze:

    Nie zgodzę się iż: „Ten dziwny zwyczaj milczenia o chorobie, która toczy uniwersytety w Polsce…”. Cały czas się o tym mówi, w kółko na blogach, gazetach, portalach – jest to szeroko dyskutowana kwestia zwłaszcza w środowiskach „młodych naukowców”.

    „Jak bardzo tracą uniwersytety na pracownikach, którzy kontakty z petentami (studentami) traktują jak coś strasznie nieprzyjemnego i niemal narzuconego…” Prawda jest taka, że nie tylko ze studentami, ale także z nauczycielami akademickimi.

    „Widać, że uczelnie wychowują niemych studentów, bez umiejętności wyrażania swojego zdania, bez woli i siły” – studenci już przychodzą na uczelnię bez woli i siły…ciężko coś z nich wykrzesać i nawet jakby się wykładowca starał to „zleją sprawę”. Oczywiście nie wszyscy..całe szczęście zawsze jest grupa, która przyszła Studiować, a nie przesiedzieć sobie 5 lat.

    Ogólnie tekst jest tendencyjny. Podkreśla w głównej mierze winę Uniwersytetów, nie patrząc na postawę obecnych studentów.

    „Jak powszechnie wiadomo (na pewno?), bezideową, bezbarwną masą ludzi bez własnego punktu widzenia łatwo się rządzi i mniej słyszy się skarg.” okej…autora poniosła fantazja. Na pewno jest pewien, że to cel właśnie rządu? Nie, nie chwila moment…Uczelnie rządzą absolwentami? Chyba się pogubiłem, albo autor to zrobił. Uczelnie mają „autonomię” i na to zwala się zazwyczaj problemy, ponieważ państwo właśnie dlatego nie może ingerować w politykę uniwersytetów, które „toczy choroba”.

    Rozpolitykowania Uniwersytetów nawet nie skomentuję…

  4. Odpowiadając pisze:

    „Ogólnie tekst jest tendencyjny. Podkreśla w głównej mierze winę Uniwersytetów, nie patrząc na postawę obecnych studentów.” to po co uczelnie przyjmują takich studentów, albo dlaczego ich nie oblewają? Czyżby chodziło o „subwencję” na studenta?

  5. Prawada pisze:

    „Ogólnie tekst jest tendencyjny. Podkreśla w głównej mierze winę Uniwersytetów, nie patrząc na postawę obecnych studentów.”

    Uniwerków za dużo, za dużo przyjmują, często byle kogo, tworzą lipne kierunki etc. a potem wina studentów, to niech przyjmują tylko wybranych, a nie każdego z ulicy.

  6. xyzz pisze:

    Problem jest szerszy.
    1. Uczelnie narzekają na brak funduszy, ale przez lata zamiast przewidzieć spadek ilości studentów i opracować sensowny system finansowania, a potem zaprezentować go resortowi, nauczyły się ciągnąć pieniądze za łebka. Przyszedł niż i jest problem, również ze zbyt dużą ilością kadry i przyjmowaniem jak leci, byleby dopiąć budżet.
    2. Mentalność betonu pracowniczego (administacji, ale i naukowców) jest w wielu przypadkach zatrważająca – to student jest dla uczelni i ma się słuchać, a jak dostaje pismo – ma z trwogą się podporządkować. Na szczęście nie wszędzie tak jest.
    3. Hodowanie sługusów i podlizywanie się jest w dużej mierze wynikiem układów i zależności (również zupełnie formalnych) oraz braku przejrzystości.
    4. Mania punktowania miała być remedium na inną chorobę – wykorzystywanie uznaniowości dla faworyzowania „swoich”. Oczywiście, że nie wszystko da się przeliczyć, ale po części utrudniło to machlojki. Po części, bo wesoła twórczość i tak jest kontynuowana przy punktach, tyle, że w inny sposób. Uzaniowość byłaby świetna, gdyby nie przepychano biernych, miernych, ale wiernych.
    5. Ludzie mówią o wyścigu szczurów, krytykują go, ale sami go napędzają. Dotyczy to wszystkiego, co przelicza się na punkty. Stąd publikacje to makulatura, a konferencje to wyjazd-odczyt-zniknięcie. Gdyby nie punkty do stypendiów, to i konferencji by nie było.
    etc. etc.
    Uniwersytet to nie drukarnia, bo drukarnia to firma, a ta podlega prawom rynku. Uniwersytet to taka mieszanka samodzierżawego księstwa, komunistycznego systemu pracy i mentalności oraz kapitalistycznej pogoni za pieniądzem. A wszystko za fasadą dumnej alma mater i wydumanej tytulatury podkreślanej na każdym kroku, a zupełnie nie przystającej do rzeczywistego poziomu, etosu i epoki. Bo jak połączyć wciskanie kitu o postępie w nauce z nakazami, mówiącymi o przepuszczaniu studentów, bo nie będzie kogo uczyć rok wyżej?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.