Stalowi mistrzowie – wywiad z Robertem Szateckim cz.1


Kiedy myślimy o rycerzach przed oczyma stają nam zamki, wielkie bitwy i zakuci w stal wojownicy przelewający krew dla swoich dam serca. Ta romantyczna wizja nie odbiega mocno od tego, co często obserwujemy w czasie licznych wakacyjnych festynów rycerskich. W tym całym natłoku są jednak osoby, które w walkach rycerskich widzą sport – pełen adrenaliny i poświęceń. Taką osobą jest Robert Szatecki z Brothers of Steel, który udzielił nam wywiadu.  

DSC00888

Robert Szatecki. fot. Szkoła Gladiatorów.

KK: Jak zaczęło się Twoje zainteresowanie tą formą sportu? Czy działaliście z bratem wcześniej w rekonstrukcji?

RS: Przygodę z rekonstrukcją rozpocząłem w 2002 roku, rok albo dwa lata później dołączył do mnie brat, ale wiadomo, jak to wtedy wyglądało. Na początku to nie miało nic wspólnego z historią: wszystko pseudo – pseudo zbroje, pseudo broń. Początki są zawsze trudne… Natomiast o samym sporcie możemy mówić od roku 2010, kiedy to zbliżaliśmy się nie tylko do pierwszej Bitwy Narodów, ale kiedy ze względu na rok grunwaldzki odbywał się szereg turniejów z wysokimi nagrodami, z samymi obchodami grunwaldzkimi na czele. Co ciekawe organizatorzy tej największej imprezy rycerskiej w Polsce sami długi czas zwlekali z włączeniem turniejów do  głównego nurtu obchodów.

KK: Który okres odtwarzaliście na początku swojej przygody z rekonstrukcją?

RS: „Piętnastkę„. Byłem w warszawskiej „Lidze Baronów„. To była jedna z dwu głównych ówczesnych grup w stolicy. Konkurowali z „Excaliburem„. Dołączyłem w 2002 roku. To środowisko ma swoisty charakter. Gdy tworzy się coś większego, to po jakimś czasie to się rozpada. Ze względu na bojkotowanie przez dowódcę grypy obchodów grunwladzkich (a przynajmniej tak to wtedy odbierałem, choć byłem młody i zbyt nowy w środowisku, żeby zapewne rozumieć cały kontekst) byliśmy ukierunkowani na wyjazdy do Anglii, na bitwę pod Tewkesbury. Była to bardzo duża rekonstrukcja bitwy z Wojny Dwóch Róż, która miała miejsce pod koniec XV wieku. W związku z tym mieliśmy zbroje z tego okresu, które choćbyśmy chcieli nie nadawały się na pola grunwaldzkie. Po ”Lidze Baronów” zacząłem odtwarzać XIII wiek. Był to moment w rekonstrukcji w Polsce, w którym właśnie ten okres rozwijał się najmocniej. To były lata 2006–2008. Wtedy pojawił się projekt ”Polska Dzielnicowa”.

KK: Kto dał tak pozytywny impuls do rozwoju rekonstrukcji XIII wiecznej?

RS: Teraz ciężko powiedzieć, kto był głównym motorem tej inicjatywy. Był to duży projekt, w którym liczył się przede wszystkim poziom historyczny. Nie robiliśmy tego dla turystów. To była chyba pierwszy taka inicjatywa, a z czasem pojawiły się kolejne. Te spotkania miały ciekawy charakter: jechało się do lasu, budowało obozy i robiło się to tak trochę LARP-owo – były questy, podchody, zdobywanie obozów itd. Wszystko to miało odzwierciedlać maksymalny poziom wierności historycznej. To były lata 2006–2008. Już wtedy 1/3 osób miała poprawnie pod względem historycznym nitowane kolczugi.

Choć element rekonstrukcji we mnie żył, to coraz bardziej ciągnęło mnie do walki i możliwości sprawdzenia się. Prawdą jest, że w tym okresie trenowałem jeszcze karate, ale coraz bardziej dojrzewała we mnie myśl o rzuceniu tego na rzecz walk rycerskich. Po części czułem, że wolę trenować coś, co jest bardziej tożsame historycznie z moją kulturą, a poza tym walki rycerskie dawały poczucie pójścia na żywioł, tutaj nie było inscenizowanych walk i sparingów, tu uderzałeś z całej siły i starałeś się powalić przeciwnika wszelkimi dostępnymi sposobami. Niemniej jest coś wartościowego co wyciągnąłem z treningów bokkenem – drewnianym zamiennikiem katany – cierpliwość w treningu i konieczność ciągłego doskonalenia się. Japoński mistrz Musashi mówił, że żeby umieć wyprowadzić cięcie trzeba wykonać dziesięć tysięcy idealnych powtórzeń. Ja się z nim zgadzam. Dziś, kiedy trenujemy, stosujemy się do tej zasady: machać umie każdy, ale trzeba wykonać wiele powtórzeń, by dobrze wyprowadzać ciosy.

KK: Jaka jest skala popularności walk rycerskich w Polsce?

RS: Odbywa się Zimowa Liga Walk Rycerskich, która jest cyklem turniejów, i to najlepiej pokazuje liczbę zaangażowanych. To, co dzieje się w wakacje, nie jest miarodajne. Turnieje wtedy mają charakter piknikowy. Ludzie przyjeżdżają założyć zbroję dla zabawy. Nie są profesjonalni, to raczej ucieczka od codzienności – forma rekreacji. Na tej podstawie ciężko jest oszacować liczbę osób zaangażowanych w ruch. Byłaby to ogromna rzesza ludzi, kiedy jednak weźmiemy pod uwagę tylko Ligę Zimową, w której walczą osoby pragnące zdobyć miejsce w kadrze, wychodzi nam około stu, może stu pięćdziesięciu mocno zaangażowanych sportowo fascynatów.

KK: Czyli jesteście specjalistami na tle pozostałej części ruchu „piętnastkowego”?

IMG_3697

Szkoła Gladiatorów zajmuję się szkoleniem w różnych grupach wiekowych. fot. Szkoła Gladiatorów.

RS: Tak, żeby poważnie myśleć o kadrze nie wystarczy tylko skompletować sprzęt, ale trzeba także setki godzin poświęcić na treningi. Choć po prawdzie wszystko nie zaczyna się od sprzętu, a od samego zaangażowania w treningi. W mojej grupie początkującej nikt nie ma zbroi. Wprowadziłem treningi bez zbroi jako podstawę – walczymy miękkim sprzętem. Myślę, że wielu z nich chciałoby już teraz walczyć sportowo w zbroi, ale podstawowym problemem jest dla nich brak pieniędzy, żeby kupić wyposażenie.

KK: Jak drogi jest to sport?

RS: Dużo się zmieniło. Trzy, cztery lata temu pełna zbroja kosztowała 5000 zł. Dzisiaj, na sam początek za nowy, bezpieczny i dopasowany do osoby sprzęt, trzeba wydać około 8000 zł.  Stary używany sprzęt, kupiony w sieci czy od znajomych, to nie jest to. Po pierwsze, ma zabezpieczać, a po drugie – powinien trzymać pewien poziom, aby nie było wstyd się w nim pokazać.

KK: Czy sprzęt, którego używacie musi spełniać jakieś specjalne warunki?

RS: Zbroje odpowiadają historycznym, z tą różnicą, że kiedyś używano sprzętu po to, by przeżyć. My używamy go, żeby się bezpiecznie bawić. To, co sprawdzało się kiedyś, sprawdza się także dziś. Oczywiście mamy pewne odstępstwa wynikające z regulaminów. Na przykład historyczne noszenie kolczugi pod płytowymi opancerzeniem jest u nas zbędne i niepraktyczne.

KK: Forma wykorzystania pancerza jest nieco inna w walce sportowej, czy są jednak różnice technologiczne?

RS: Technologicznie sportowcy wprowadzili do rekonstrukcji pewne trendy. Kiedyś nikt nie używał hartowanych blach zbroi, a pozwoliło to urealnić wagę współczesnych zbroi. Zbroja historyczna nie ważyła 100 czy 50 kg. Często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Jest to wynik błędów w edukacji. Trzeba pamiętać, że wojownik czy żyjący wtedy rycerz, był przede wszystkim człowiekiem, mającym takie same ograniczenia, jakie mają ludzie dziś. Ba, jadł mniej mięsa i choć pod wieloma względami był bardziej zahartowany, to nie wiadomo, czy był silniejszy. Nasi sportowcy co roku mogą pochwalić się lepszymi wynikami. Widać progres, a skoro tak jest, to pewnie kilka wieków temu było tak samo.

KK: W sposób bardzo ciekawy pokazał to pewien Francuz – umieścił w sieci filmik, na którym biegał i robił pompki w pełnej XV-wiecznej zbroi płytowej. W waszym przypadku nie może być żadnego ograniczenia ruchowego.

RS: To chyba jest największa różnica pomiędzy zbrojami używanymi przez nas i przez osoby zajmujące się walkami rycerskimi od czasu do czasu – my używamy ich w praktyce, dlatego są lepiej dopasowane niż te, których używa się tylko do inscenizowania.

KK: Z jednej strony jesteście dobrze osłonięci – grubo pikowana przyszywanica, płyty, wszystko dokładnie dopasowane – a z drugiej jesteście przecież narażeni na ciosy w newralgiczne punkty zbroi. Zdarzają się kontuzje?

RS: Jak w każdym sporcie walki. Kontuzji jest sporo, ale tych poważnych niewiele. Największa ich liczba to skręcenia i zwichnięcia, tego nie da się uniknąć. Co roku zdarzają się kontuzje, które prowadzą do szycia gałki ocznej, są one spowodowane tym, że coś wchodzi w szczeliny hełmu. Na szczęście jeszcze nikt nie stracił oka. Pojawiają się też złamania palców czy przedramion. Brak znajomości podstaw walki, lub czasem brak szczęścia u części zawodników, powoduje kontuzje kolan w postaci zerwanych więzadeł. To wypadkowa dynamiki i dużych obciążeń na nogach w trakcie walki. Zdarza się również chwilowa utrata przytomności po potężnym ciosie w głowę. Trzeba jednak przyznać, że niesamowity rozwój sprzętu w ruchu sportowym daje bardzo wiele, więc z roku na rok kontuzji jest mniej.

KK: Skończmy temat sprzętu – gdzie kupujecie? Od naszych rzemieślników w Polsce czy sprowadzacie z Zachodu?

RS: Najwięcej kupujemy w Polsce, ale nie dlatego, że faworyzujemy nasz rynek. Prawda jest taka, że mamy najlepszych rzemieślników w Europie. Duża część z nich sama walczyła i ma olbrzymie doświadczenie. Mogą pochwalić się doświadczeniem, które procentuje, nie tylko dając im źródło utrzymania, ale także zapewniając odpowiedni poziom bezpieczeństwa innym. Mamy ludzi od przeszywalnic – Medieval Market, jest to duża firma założona przez byłych zawodników, działająca nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Mamy rewelacyjnych płatnerzy, w większości ludzi młodych, aktywnych w walkach rycerskich – Adriana z GutFran, Konrada i Lubomira z Armoris, Przemysława i Grzegorza z GSStudio, czy w końcu rewelacyjnego Jacka Materę zajmującego się hełmami. Jestem przekonany, że nasi rzemieślnicy są najlepsi.

KK: Bardzo miło to słyszeć. Ta teoria potwierdza się to po raz kolejny.

RS: Duża część produkcji idzie na Zachód: produkty są wysokiej jakości i w dodatku stosunkowo tanie dla osób zarabiających w euro. Z kolei dla nas zakupy na Wschodzie są problematyczne. Problemem jest nie tylko bariera językowa, ale i specyfika lokalnego rynku. Nie jest to nawet kwestia waluty, lecz ideologii. Zdarza się, że ceny dla zawodników z Europy Zachodniej są tam oficjalnie znacznie wyższe niż dla rodzimych wojowników. Poza tym na Wschodzie coraz bardziej popularnym materiałem na zbroje staje się tytan, który my stanowczo odrzucamy. Taki materiał na pewno nie ma nic wspólnego z historią.

KK: Wasz sport staje się coraz bardziej pokazowy. Tworzy się profesjonalne ligi. Są transmitowane w mediach rosyjskich, docierają też do Europy.

RS: Cieszę się, że M-1 Global stworzyło ligę. Choć przyznam się, że nie przekonuje mnie połączenie walki rycerskiej z ringiem. Z jednej strony rozumiem marketingowy zamysł dotarcia do ludzi poprzez skojarzenia, że skoro jest ring, to znaczy że, to co robią ci faceci w zbrojach, to nie jest na niby. Jednak, gdy sam organizuję profesjonalne walki w moim formacie nazywanym Stalową Areną, to staram się połączyć prawdziwe profesjonalne pojedynki rycerskie – kilka rund, agresywna walka, dozwolone prawie wszystko – z klimatem pozwalającym zahipnotyzować publiczność – noc, klimatyczna muzyka, komentarz na żywo tego co się dzieje podczas konfrontacji. Normalne turnieje odbywające się w dzień, w palącym słońcu, obok budek z piwem i lodami przybierają formę jarmarku. A ja chcę, żeby Stalowa Arena nie była jarmarkiem, ale żeby ludzie przychodzili oglądać walki i udaje się!

KK: Z jednej strony mamy tę rekonstrukcję XIV-XV, którą znacie i w czym jesteście bardzo dobrzy, co z kolei jest ukierunkowane na popularyzację historii, nawet w tym jarmarcznym wydaniu. Z drugiej strony jesteście wy – gdzie wy się odnajdujecie? Razem z ruchem rekonstrukcyjnym, czy jednak gdzieś obok? Widzę to tak, że idziecie w jednym kierunku, ale innymi drogami. Kierujecie się do innego odbiorcy.

RS: Chcielibyśmy, żeby tak właśnie było, żeby do nas przychodzili ludzie zainteresowani walką, a nie jarmarkiem rodzinnym.

KK: W jakim stopniu opieracie się na źródłach pisanych? Wiadomo, że istnieją źródła późniejsze, ale czy korzystacie z nich na treningach?

RS: W pewnym stopniu, choć trzeba przyznać, że to, co możemy zrobić determinują zasady współczesne, a przede wszystkim fakt, że nie chcemy zabijać przeciwnika. Czasem podpatrujemy pojedyncze elementy, a potem je adaptujemy. Dla osób zainteresowanych samymi traktatami są osobne turnieje. My z nich przejmujemy tylko wybrane elementy. Ostatnio po turnieju w Opolu i fascynującym pokazie traktatowym zaadaptowałem jedną z pokazanych tam technik. Chodzi o przechwycenie broni przeciwnika. To może się sprawdzić w naszych walkach.

KK: Zauważam pewną tendencję, mianowicie, iż Słowianie są lepsi w walkach rycerskich niż koledzy z Zachodu. Możesz się do tego ustosunkować?

RS: Kolebką współczesnych walk rycerskich jest Wschód. Wiadomo – mamy większe doświadczenie i ono też premiuje. Mamy też wielu uczestników. Drużyny z Zachodu – nowe, istniejące niespełna trzy lata, złożone często z kilkunastu lub kilkudziesięciu ludzi bez narybku, nie mogą być najlepsze. Muszą one najpierw odrobić „pańszczyznę”: zwerbować znaczną grupę ludzi, z których wybiorą najlepszych do kadry. Ale w grę wchodzi też mentalność. Wydaje się, że ta na Wschodzie, w kontekście walk rycerskich, jest bardziej brutalna, agresywna i bojowa. Można powiedzieć, że ma charakter pierwotny. Jednak, gdy tak o tym mówię, to zastanawiam się, czy to jednak też nie jest wynik doświadczenia. Pamiętam, jak sam zaczynałem – miałem opory, obawiałem się kontuzji, miałem blokady przed skrzywdzeniem siebie lub kogoś. Z czasem to zanikło i było rezultatem treningu oraz nabytego doświadczenia. Większość drużyn zachodnich jeszcze przez to wszystko nie przeszła.

KK: Z drugiej strony fascynuje mnie, jako osobę obserwującą środowisko rekonstruktorów i historycznych sportów walki, że Polska nie ma specjalnie bogatej metryki w tych dziedzinach, a mimo to osiąga dobre wyniki.

RS: Daleko nam do Europy Wschodniej, ale też nie jesteśmy nowi w tym sporcie. Co ciekawe, są wyjątki od konieczności odrabiania wspomnianej wcześniej „pańszczyzny”. Stany Zjednoczone są tego dobrym przykładem. Amerykanie pojawili się dwa, czy trzy lata temu, chyba na Bitwie Narodów w Warszawie w 2012 roku. Wydawało się, że przybyli zza oceanu ze swoją śmiesznie krótką – w stosunku do europejskiej – bo trzystuletnią historią, a tu się okazuje, że reprezentują duże środowisko, mają swoje quasi-rekonstrukcyjne SSC. Mają środki finansowe, stać ich na wyjazdy z całym sprzętem i w dużej grupie. Posiadają dobrą bazę motoryczną do walk grupowych w naszej konwencji, to efekt footballu amerykańskiego – średnia waga zawodnika oscyluje między 100 a 110 kg! Bez zbroi! U nas taka waga to rzadkość, a u nich norma. Na mistrzostwach zachodniej federacji IMCF walczyli z nami od razu o miejsce na podium. Także w Bitwie Narodów byli głównymi konkurentami do medali. Wiadomo – Rosjanie zawsze wygrywają. Później Ukraińcy bili się z Rosjanami. Polska walczyła z Białorusią o trzecie miejsce. W pojedynkach przez długi czas liczyliśmy się tylko my i Rosjanie. Mamy wielu dobrych, wybijających się zawodników. W walkach grupowych niestety trzeba mieć całą drużynę, Rosjanie i Ukraińcy ją mają. Kiedy pojawili się Amerykanie, to nagle okazało się, że także oni mogą z nimi rywalizować o najwyższe miejsce na podium.

KK: Jakiś czas temu oglądałem walkę, w której Rosjanin traktował Amerykanina jak worek treningowy.

RS: Walka, o której mówisz była ustawiona politycznie. Wiem o tym, gdyż początkowo pojawiały się przecieki, żeby to Polacy walczyli zamiast Amerykanów. Organizatorzy jednak woleli Amerykanina, bo w Rosji cały czas doskonale sprzedaje się walka między imperiami, tym bardziej, kiedy to ich kraj wychodzi zwycięsko z konfrontracji. Wzięli więc niepokonanego mistrza Rosji i Amerykanina, którego nikt nie znał, nawet ludzie ze Stanów Zjednoczonych. To był zawodnik, który się na to zgodził, choć wiedział, że nie ma szans. Mnie ta walka się nie podobała, była słaba. Ciężko się to oglądało.

KK: Opowiedz o waszych sukcesach.

RS: Przez długi czas byliśmy w ścisłej czołówce, a dokładniej w trójce najlepszych zawodników w rankingach rycerskich w Polsce. Walczyliśmy też między sobą, z nami był Marcin Waszkielis. Ta trójka potykała się między sobą o prymat w konkurencjach pojedynkowych. Mój brat i Marcin są jedynymi, którzy zdobyli dla Polski medale podczas Bitwy Narodów. Krzysiek zdobył brąz we Francji, a Marcin srebro w Warszawie. W Bitwie Narodów dostanie się do ścisłej czołówki było czymś wielkim, gdyż konkurencja jest olbrzymia. Ja miałem pecha – zawsze w eliminacjach wpadałem na mistrza świata – Ukolova. Poza tym byliśmy zaproszeni do walk profesjonalnych w Rosji. Sam byłem niedysponowany i przegrałem, ale wygrał Krzysiek, co zaskoczyło Rosjan. Rosjanie z jednej strony byli zachwyceni, ale tak naprawdę było im to nie w smak. To była pierwsza walka międzynarodowa w tym formacie, wielki sukces, w której Rosjanin przegrał. Chcielibyśmy wrócić do tej ligi rosyjskiej i stoczyć w niej więcej walk.

KK: Z tego, co opowiadasz wynika, że Rosjanie podchodzą do tego bardzo emocjonalnie. Może nawet bardzo narodowo. U nas za to wygląda to tak, że walczymy sportowo, walczymy o zwycięstwo.

RS: W dużej mierze tak. U nich widać bardzo nacjonalistyczne podejście. Nie wiem, skąd to się bierze, ale powoduje to czasem niesnaski na dużych imprezach. Robią wiele rzeczy przeciwko nam, żeby pokazać swoją wyższość. Jedną ze słynnych akcji było to, że podczas Bitwy Narodów pozwolili sobie wejść na pole przywitania drużyn z sierpem i młotem. Udawali potem, że nie rozumieją, czemu to przeszkadza ludziom, szczególnie Polakom i narodom byłego Bloku Wschodniego. Robią to specjalnie, żeby pokazać, że mogą.

Więcej informacji znajdziecie Państwo na stronie: brothersofsteel.pl/

*Robert Szatecki – pomysłodawca i współtwórca projektu Brothers of Steel, mającego na celu propagowanie współczesnych sportowych walk rycerskich. Wspólnie z bratem Krzysztofem stworzyli również pierwszą w Polsce profesjonalną szkołę sportowych walk rycerskich. Wielokrotny medalista, pasjonat, wojownik.

Korekta: Diana Walawender

Czytaj także:

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz