„Turkusowe szale” – R. Mróz – recenzja


„Doskonała wojenna przygoda pióra mistrza gatunku„, „fascynująca powieść sensacyjno-przygodowa„, ”doskonała szpiegowska fabuła”. Po takich frazach umieszczonych na okładce musiałem wziąć tę książkę do ręki. Czy było warto?

Odpowiem na wstępie – nie było warto. Koniec, kropka, cześć. Na tym nawet chciałbym skończyć tę recenzję, ale wypada się wytłumaczyć. Ab ovo!

Tematyka książki – kryminał osadzony w realiach jednego z polskich dywizjonów w Royal Air Force – miała świetny potencjał. Rozczytując się od dzieciństwa we wspomnieniach pilotów i ich zbeletryzowanych wersjach pióra niezrównanych Fiedlera czy Meissnera, chciałem czegoś nowego, co by dało mi dreszczyk innego rodzaju. Powieść Mroza, podobno cenionego pisarza młodego pokolenia, miała więc możliwość przejechać palcem wzdłuż mojego kręgosłupa i sprawić, bym dostał gęsiej skórki. Och! Jak ja tego chciałem!

Autor zechciał jednak sprowadzić mnie na ziemię. Zrobił to w sposób mało przyjemny, by nie rzec, brutalny, do tego stopnia, że po przeczytaniu stu stron nie chciało mi się czytać, po dwustu chciałem tę książkę wyrzucić, a do końca dotrwałem tylko ze względu na dziennikarską rzetelność i ludzką uczciwość. Mróz zastosował chyba wszystkie chwyty, które mogą doprowadzić do zniechęcenia lekturą, chapeau bas!

Akcja, jak wspomniałem, dzieje się w Anglii, w 307. Dywizjonie Myśliwskim Nocnym „Lwowskich Puchaczy”, od początku istnienia jednostki aż do przezbrojenia jej w ciężkie myśliwce nocne Bristol Beaufighter Mk VIF w maju 1942 r. W teorii głównym wątkiem powinny być poszukiwania szpiega, który zaszył się w jednostce, a jego tłem, jak zrozumiałem ze słów na okładce, działania bojowe dywizjonu. Nic bardziej mylnego. Turkusowe szale są powieścią. Tyle mogę powiedzieć. Ani jednak wojenną, ani szpiegowską, ani tym bardziej sensacyjną czy historyczną. To po prostu powieść, tak. Nie da się określić jej inaczej, skoro „akcja szpiegowska„ rozgrywa się na ostatnich 30–40 stronach, a reszta jest wypełniona ”przygodami” słabo powiązanymi z tym motywem czy nawet zupełnie go pomijającymi oraz pourywanymi wątkami. Dalej nie wiem, co działo się z kilkoma postaciami, a także jakie zadanie i jaki cel miał kret zagnieżdżony w oddziale.

Poprzedzające „sensacyjne zakończenie„ pięćset stron to marny opis działalności Dywizjonu 307. Jest dramatycznie słaby, drętwy i wyrwany z jakichkolwiek realiów, jakie wyłaniają się z dzienników poszczególnych pilotów czy też z oficjalnych dokumentów jednostek. Szczególnie działało mi na nerwy przedstawienie polskich lotników jako bandy moczymordów, niesfornej i niesłuchającej rozkazów, mającej w głębokim poważaniu przełożonych i pyskującej każdemu na równi z wygrażaniem pięścią. Są zaślepionymi furiatami, wdającymi się ciągle w nic niewnoszące do fabuły bójki i pyskówki z osobami przewyższającymi ich rangą włącznie. Szczytem absurdu była kłótnia pomiędzy polskim sierżantem a angielskim pułkownikiem. Okropne! W dodatku te dialogi – sztuczne, nudne, sztywne, drętwo chwackie, pełne przekleństw. Aż się tego czytać nie chciało, bo pomimo wyraźnego aspirowania do naśladowania powieści Meissnera czy Fiedlera, nie miało to w ogóle klimatu Polskich Sił Lotniczych na Zachodzie. Był także wątek ”romansowy”, ale pozwolę go sobie pominąć milczeniem.

Mróz spartolił również opisy walk powietrznych i opisy maszyn. Mam wrażenie, że nie chciało mu się nawet wpisać poszczególnych zapytań do Googleʼa. Dzięki autorowi dowiedziałem się, że Bolton Paul Defiant to maszyna dwusilnikowa, że istnieje Me 111 (zamiast He 111), że bombowe Heinkle potrafiły wymanewrować jednosilnikowe myśliwce i ostrzelać je z działek obsługiwanych przez pilota (sic!). Kosmos zawiesił się jednak, kiedy pilotowany przez Polaków bombowiec Bristol Blenheim wymanewrował trzy ścigające go Me 109. Raz, że działo się to w nocy, czyli w porze, kiedy bombowce operują same, a dwa – Chryste, bombowiec wymanewrował TRZY Messerschmitty! To jest gwałt na prawach aerodynamiki!

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o tym, że „leżą i kwiczą” też podstawy terminologii wojskowej i bronioznawczej. Próbowałem dociec, jakim cudem autor doszedł do tego, aby uzbrojenie wieżyczki w myśliwcu Defiant opisać jako „7,7 mm podwójne, czterolufowe działko hydrauliczne, zdolne wypluć z siebie sześćset pocisków”. Nie można było napisać, że zamontowano tam cztery Browningi? Serio, trzeba było tak kombinować, żeby stało się to aż śmiesznym?

Do pełnego obrazu brakuje wspomnieć, że wg Remigiusza Mroza spadający w nocy do morza pilot jest w stanie dokładnie zobaczyć topografię lądu odległego o kilka kilometrów. Autor nie zauważa także subtelności historycznych. Według niego już na początku 1941 r. cały świat, a przynajmniej Dywizjon 307. wiedział o wielkiej akcji mordowania Żydów w obozach koncentracyjnych i innych obozach zagłady, chociaż decyzja w sprawie Endlösung der Judenfrage zapadła dopiero pod koniec tego roku, a dopiero rok później Zachód dowiedział się o istnieniu i przeznaczeniu obozów koncentracyjnych dzięki działalności Jana Karskiego. Również założone na wyspie Alderney  obozy dla robotników przymusowych powstały rok później niż życzyłby sobie tego autor. Prezentyzm w powieści aspirującej do bycia opartą na historii jest, najdelikatniej ujmując, niewskazany. Wypada tylko spytać o to, gdzie była redakcja merytoryczna tego tekstu, skoro roi się od nonsensów.

Koniec końców – okładka. Wszystko byłoby fajnie, bo jest estetyczna, ładna, ale w żaden sposób nie przystaje do treści książki! Chłopiec machający (?) Spitfire’om czy Thunderboltom ma się nijak do działań Dywizjonu 307. czy sprzętu przez niego używanego. Z żalem stwierdzam, że ostatnio coraz mniej jest okładek związanych logicznie z fabułą książek.

Autor twierdzi, że zapoznał się z dokumentami, a w posłowiu historycznym, że świadomie odbiegał od historii przedstawionej jednostki. Moim zdaniem albo nie studiował źródeł dostatecznie głęboko, czemu przeczyłoby kilka interesujących dykteryjek, albo „odleciał”, ulegając mitowi polskich lotników – romantycznych, szalonych i bez strachu rzucających się na każdego przeciwnika.

Nie polecam tej książki. Ani nie jest ciekawa, ani nie jest dobra, ani nie jest historyczna, ani nie jest sensacyjna, ani kryminalna, ani nawet wciągająca. Daję dwa punkty – jeden za próbę ciekawego podejścia do tematu, a drugi za to, że udało się wyciągnąć kilka smaczków z historii Dywizjonu 307., które całkiem zgrabnie zostały wplecione w narrację, co jednak nie zmienia ogólnie niskiej oceny.

 

Plus minus:

Na plus:

+ próba ciekawego podjęcia tematu Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie

Na minus:

- błędy merytoryczne

- nuda

- brak klimatu

 

Tytuł: Turkusowe szale

Autor: Remigiusz Mróz

Wydawca: Bellona

Rok wydania: 2017

ISBN: 978-83-111-4327-2

Liczba stron: 528

Okładka: miękka

Cena: 34,90 zł

Ocena recenzenta: 2/10

 

Redakcja merytoryczna: Malwina Lange

Korekta: Edyta Chrzanowska

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Opinie i ocena zawarte w recenzji wyrażają wyłącznie zdanie recenzenta, nie musi być ono zgodne ze stanowiskiem redakcji. Z naszą skalę ocen i sposobem oceny możesz zapoznać się tutaj. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanej recenzji, by to zrobić wystarczy podać swój nick i e-mail. O naszych recenzjach możesz także porozmawiać na naszym forum. Na profilu "historia.org.pl" na Facebooku na bieżąco informujemy o nowych recenzjach. Możesz także napisać własną recenzję i wysłać ją na adres naszej redakcji.

3 komentarze

  1. Paweł (Jaari) pisze:

    Recenzent bardzo łagodnie potraktował „dzieło” pana Mroza. Zakończyłem lekturę na bodajże 114 stronie - dalej nie dało się tego czytać, trafił mnie szlag. Backgroundem nieciekawej historyjki są przecież działania lotnicze i powinny być one przynajmniej w niewielkim stopniu uprawdopodobnione. Ale NIE!! Autor już w przedmowie do drugiego wydania (poprawionego sic!) przyznaje się, że nic nie poprawiał, bo dzieło jest bardzo dobre.
    A teraz tak z pamięci:
    - Tytuł: Turkusowe Szale -> szale to noszą damy na balach, lotnicy nosili szaliki.
    - Me-109 nocą nad Liverpoolem!! w osłonie wyprawy bombowej -> Kompletna bzdura: jak recenzent zauważył nie było takich przypadków, a ponadto Liverpool jest poza zasięgiem startujących z Francji Me.
    - długotrwała utrata przytomności załogi nurkującego bombowca??
    - Defiant samolotem dwusilnikowym - początkowo myślałem, że to przejęzyczenie/pomyłka, ale później zostało to powtórzone.
    -Nomenklatura (nazewnictwo: tenże Defiant miał karabiny, działa, działka (róznie w różnych miejscach tekstu)umieszczone w wieży!! Lotnisko zbombardowała cyt. „jednostka” - chodziło o pojedynczy samolot, bombowiec, płatowiec, nawet aeroplan by uszło... ale jednostka? itd. itp.
    Przed rzuceniem w kąt „dzieła” zajrzałem jeszcze do posłowia -> i tu znowu zdziwienie.. podstawowym źródłem autora był tomik „żółtego tygrysa” opisany buńczucznie jako cyt. „sześdziesięciostronnicowe opracowanie autorstwa Andrzeja R. Janczaka „Puchacze czuwają w mroku” z którego czerpałem dość obficie”. I na końcu posłowia, że lotnicy 307 dywizjonu niszczyli także pociski V-1 i V-2!! powtórzę bez komentarza V-2.

    Jak taki gniot mógł przejść w szanowanym wydawnictwie Bellona? Jak takie szkodliwe z punktu widzenia historiografii „dzieło” mogło być wydane ponownie bez poprawek? Skąd takie entuzjastyczne recenzje w mediach - dawane z reguły przez egzaltowane panienki?
    Panie Mróz: napisanie powieści w realiach mininych epok wymaga odrobinę pracy analitycznej, co w dobie internetu nie powinno stanowić problemu.

    • Mariusz pisze:

      Moim zdaniem to autor reprezentuje sobą absolutny poziom zero. Absolutnie zgadzam się z przedmówcami i recenzentem. Książka to gniot. Podobnie jak Jaari zakończyłem książkę gdzieś powyżej stu stron. Największe pokłady dobrej woli nie wytrzymują. Uważam że autor najwyraźniej nie odróżnia Defianta od Baufightera a może i od Mosquita. Nie wiem jak coś takiego mogło zostać wydane i jak ktoś o takim warsztacie, może uważać siebie za pisarza. To jest jakiś dramat. Liczyłem na coś ciekawego, ale mając w pamięci los tego pokolenia, ofiarę krwi, drogi wiodące do wojska polskiego, emigrację, tęsknotę, - to trudno uwierzyć w brak złej woli przy publikacji tego czegoś. Co więcej jakoś pamiętam że książka podobno miała dostać jakąś nagrodę. Chyba w kategorii nierzetelności.

  2. Bilbo pisze:

    A od kiego postkomunistyczna Bellona jest szanowanym wydawnictwem?

Zostaw własny komentarz