Przewrót majowy - wspomnienia Wincentego Witosa (cz. I - 12 maja 1926)


Dzisiaj przypada 85. rocznica rozpoczęcia przewrotu majowego, w wyniku którego do władzy doszedł Józef Piłsudski. Podobno historię piszą zwycięzcy, ale być może warto przypomnieć również, jak wydarzenia te wyglądały z perspektywy głównego przegranego, czyli Wincentego Witosa.

Przez następne kilka dni na łamach portalu będą pojawiać się fragmenty jego wspomnień, które spisał podczas pobytu w Czechosłowacji w latach 30. Pochodzą one z tomu drugiegoMoich wspomnień, wydanych w 1990 r. w Warszawie. Wszelkie imiona w nawiasach kwadratowych zostały wstawione przeze mnie, pozostałe dopiski pochodzą od redakcji opracowującej tekst.
Oczywiście należy pamiętać, że pisał je polityk, który w skutek dojścia do władzy Marszałka Piłsudskiego w ostateczności musiał, a raczej wolał, salwować się w początku lat 30., ucieczką poza granice Polski, w związku z czym, należy traktować jego przekaz z odpowiednią dozą ostrożności, jak zresztą każdą inną relację wspomnieniową.

Dzisiaj zapiski z pierwszego dnia interesujących nas wydarzeń. Warto zwrócić uwagę na fragment dotyczący telegramu jaki miał wysłać gen. Rozwadowski do gen. Sikorskiego we Lwowie, aby ten nie przybywał do stolicy, „gdyż w Warszawie nie jest konieczny”:

W dniu 12 maja

Rano w dniu 12 maja około godziny pół do ósmej odezwał się w moim mieszaniu telefon. Dzwonił minister spraw wojskowych gen. [Juliusz] Malczewski, pytając się, czy może o tej porze przyjść do mnie. Sprawa jest bardzo ważna i niecierpiąca zwłoki, ale nie może o niej mówić przez telefon. Poprosiłem go do siebie. Za kilka minut przybył w towarzystwie szefa Sztabu Generalnego gen. [Edmunda] Kesslera, ogromnie wzburzony i zdenerwowany. Po minutowym wytchnieniu powiedział mi, że zanosi [się] na jakieś wielkie tajemnicze rzeczy, gdyż oddział wojska, który się znajdował w okolicy Rembertowa od kilku dni, a był zaopatrzony w ostre naboje, nie usłuchał jego rozkazu i nie wrócił do koszar. Rzecz jeszcze przedstawia się gorzej, gdyż według otrzymanych przez niego i dość ścisłych informacji, w oddziale tym znajduje się Piłsudski i czyni przygotowania do Marszu na Warszawę. On jest przekonany, że Piłsudski dawno przygotowany bunt teraz rozpoczął i że się w żywe oczy z nim spotkamy. Przybył więc mnie zawiadomić i zapytać, co on ma w tych warunkach robić.

Odpowiedziałem mu krótko, że jako oficer i minister spraw wojskowych zna dobrze swoje obowiązki i prawa, niech się do nich w całości zastosuje. Przed rozstaniem zapytałem się jeszcze obydwóch, czy mają zupełne zaufania do oficerów w sztabie i do pułków stacjonujących w Warszawie i okolicy. Malczewski odpowiedział twierdząco, natomiast gen. Kessler znacząco pokręcił głową.

Natychmiast po ich wyjściu poleciłem zawiadomić p. prezydenta, który wyjechał na kilkudniowy odpoczynek do Spały i prosić o natychmiastowy powrót do Warszawy. Zwołałem także posiedzenie Rady Ministrów.

Rada Ministrów

Po otwarciu posiedzenia przedstawiłem krótko cel, dla którego zostało ono zwołane. Okazało się, że nie był on moją wyłączną tajemnicą, bo wszyscy byli o wypadkach tak samo poinformowani. Minister Malczewski głosem drżącym i zmienionym złożył sprawozdanie o sytuacji. Wynikało z niego, że owe poprzednio przez niego wymienione oddziały wojska idą z Rembertowa prosto na Warszawę. Prowadzi je sam Piłsudski, a on wie, że jego celem jest opanowanie stolicy i obalenie przemocą rządu. Przy końcu zaznaczył, że również jakaś kawaleria ku stolicy się zbliża. Zapytany, czy wie na pewno, że Piłsudski zdecydowany jest na akcję zbrojną i krwawą, gdy niedawno dał prezydentowi Wojciechowskiemu słowo honoru, że tego nie zrobi, p. Malczewski milczał przez chwilę, a potem powiedział, że jego zdaniem Piłsudski do wszystkiego jest zdolny. Obecnie to, co on robi, wskazuje na wyraźny bunt z jego strony. Nie mógł również zapewnić pytających się ministrów, czy może liczyć na pewno na wierność pułków warszawskich, choć twierdził, że one na pewno «nie złamią przysięgi». Na moją uwagę, że jako kilkuletni dowódca tego okręgu powinien znać dobrze stosunki, odpowiedział, że byłoby zupełnie dobrze, gdyby minister [Lucjan] Żeligowski był w wojsku nie mącił. Ministrowie słysząc to, popatrzyli na siebie z twarzami wydłużonymi i gorzkim uśmiechem. Czuliśmy wspólnie, że jest bardzo ciężko, a zdradziecka robota gen. Żeligowskiego wydarła z rąk ministra Malczewskiego jego własne oddziały. Tego [to] generała uznali endecy za najlepszego kandydata na ministra spraw wojskowych i to specjalnie w tym czasie.

W tych warunkach obradująca Rada Ministrów nie mogła się też odznaczyć ani spokojem w dyskusji, ani szybkimi decyzjami. Mimo strasznych i już w oczy bijących faktów, nikt z nas nie mógł i nie chciał pogodzić się z myślą rozpoczęcia walki bratniej, ani też, mimo wszystkiego co się działo, nie mógł uwierzyć, ażeby Piłsudski był zdolny do tak potwornego czynu. Niektórzy z ministrów karmili się też nadzieją, że gdyby nawet on się do tego posunął, to wojsko na pewno pozostanie wierne przysiędze. Złamać ją może tylko nieliczna garstka ludzi bezwzględnie Piłsudskiemu oddanych i zawodowych awanturników. Tym się też tłumaczy powolność w decyzjach Rady Ministrów, którą uznawano ogólnie za słabość rządu, a niektórzy chcieli nawet widzieć w tym tchórzostwo i niedołęstwo. Długo rozprawiano nad tym, czy wojsko wierne rządowi powinno strzelać przed tym zanim buntownicy rozpoczną walkę, a nawet pojawiały się głosy, że należy strzelania zaniechać, choćby byli i na moście, gdyż może się skończyć na demonstracji urządzonej przez Piłsudskiego. Wiadomości dalsze i grzmiące strzały przekonały nas za małą chwilę, że tak nie jest.

Postanowienia szły już bardzo szybko, choć obronę mostu zdecydowano faktycznie po strzałach, jakie padły z tamtej strony. Miał ją prowadzić pułk, który minister Malczewski uznał za całkowicie pewny. O ile wiem, dostał on rozkaz oszczędzania przeciwników do ostatnich granic możliwości. Bardzo pospiesznie został ustalony tekst odezwy do wojska, napisany przez jednego z ministrów, zdaje się p.[Stanisława] Grabskiego.

Odezwa ta brzmiała:

„Szerzona od dłuższego czasu przez spiskowców i burzycieli ładu i porządku zbrodnicza agitacja wśród wojska spowodowała smutne następstwa. Kilka oddziałów wojska z niektórych powiatów, zebranych w okolicy Rembertowa, podnieconych fałszywymi pogłoskami i uwiedzionych fałszywymi rozkazami, dało się pociągnąć do złamania dyscypliny i wypowiedzenia posłuszeństwa rządowi Rzeczypospolitej. Rząd Rzeczypospolitej, stojąc na straży konstytucji i utrzymania ładu i porządku, zabezpieczył stolicę przed wtargnięciem zbuntowanych dowódców i obałamuconych przez nich oddziałów. Prezydent Rzeczypospolitej jako najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych wezwał rozkazem zbuntowanych do opamiętania się i poddanie [się] prawowitej władzy. Rząd wzywa wszystkich obywateli do bezwzględnego spokoju i posłuchu legalnym władzom Rzeczypospolitej

W imieniu rządu: Prezes Rady Ministrów
Wincenty Witos”

Dalszym naszym obradom towarzyszyły już salwy karabinów ręcznych, turkot karabinów maszynowych i rzadkie strzały armatnie. Straszna tragedia się rozpoczęła. W czasie obrad sekretarz przyniósł wiadomość, że karabiny te zostały umieszczone bardzo wcześnie w domach koło mostu i że z nich zaczęto prażyć jego obrońców z boku, z tyłu i z góry. Od nich też padły pierwsze ofiary, a między innymi zginął porucznik Szczepan Olechowicz. Była to aż nadto wyraźna zdrada. Wszyscy już czuli, że niesłychana w dziejach Polski zbrodnia nie tylko występuje z całą potwornością, ale jak najwięcej bezwzględnie prowadzi swoje szatańskie dzieło. Rada Ministrów widząc to postanowiła: «Upoważnić ministra spraw wojskowych do natychmiastowego zmobilizowania 12 pułków wojska. Dać mu odpowiednie uprawnienia, jakie na czas wojny przysługują ministrowi spraw wojskowych».

Ja dostałem upoważnienie do wezwania gen. Sikorskiego, aby natychmiast przyjechał do Warszawy. Uczyniłem to nie zwlekając ani minuty.

Prezydent Wojciechowski i Piłsudski

Oczekiwany p. prezydent Wojciechowski zjawił się na posiedzeniu Rady Ministrów. Z oburzeniem i żalem opowiadał o spotkaniu z Piłsudskim na moście Poniatowskiego, który był z obu stron Wisły obsadzony przez wojska Piłsudskiego.

Pan prezydent przyszedł w asyście oddziału szkoły podchorążych, zaopatrzonych w karabiny maszynowe. Niektórzy oficerowie oddziałów Piłsudskiego salutowali, inni patrzyli w ziemię, nie wiedząc jak się zachować. Za kilka minut przybył Piłsudski, żądając rozmowy z prezydentem. Pan prezydent odpowiedział, że na rozmowy do niego nie przybył, lecz wezwać go do posłuszeństwa, zapytuje go więc, czy się poddaje, czy nie? Piłsudski mówił coś niejasno i cicho, a w końcu oświadczył, że dla niego droga legalna jest zakończona. Po wydaniu rozkazu oddziałowi szkoły podchorążych p. prezydent odjechał, zdążając do gmachu Prezydium Rady Ministrów.

Na posiedzeniu zabawił niewielką chwilę, a przed odejściem odezwał się głosem donośnym, zwracają się do mnie: «Panie prezesie, żądam, aby z buntownikami postąpiono ostro, jak nakazuje prawo. Panów ministrów na każdy wypadek zapraszam do siebie». Po jego odejściu pomiędzy ministrami odezwało się głośne sarkanie na zbyt wspaniałomyślne zachowanie p. prezydenta wobec Piłsudskiego. Może zrobił on i nie najlepiej, ale nie można było już tego odrobić.

Mimo szalejącej i coraz bliżej toczącej się walki, do Prezydium Rady Ministrów przychodziło coraz więcej rozmaitych ludzi, a przeważnie posłów. Między innymi przybyli: prof. [Stanisław] Głąbiński, posłowie: [Wojciech] Korfanty, [Edward] Dubanowicz, [Józef] Chaciński, [Jan] Załuska, przynosząc informacje i wiadomości z miasta, starając się udzielać rad i wskazówek.

Prezydent Wojciechowski jako najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych wydał następującą odezwę do żołnierzy wojsk polskich:

„Żołnierze Rzeczypospolitej!

Honor i Ojczyzna to hasła, pod którymi pełnicie szczytna służbę pod sztandarami Białego Orła. Dyscyplina i bezwzględne posłuszeństwo prawowitym władzom i dowódcom, to najważniejszy obowiązek żołnierski, na który składaliście przysięgę. Wierność Ojczyźnie, wierność Konstytucji, wierność legalnemu rządowi jest warunkiem dotrzymania tej przysięgi. Obowiązek ten przypominam wam, żołnierze, jako wasz najwyższy zwierzchnik i żądam bezwzględnego wytrwania w wierności żołnierskiej. Tych, którzy o obowiązku tym zapomnieli, wzywam i rozkazuję im natychmiast powrócić na drogę prawa i posłuszeństwa mianowanemu przeze mnie ministrowi spraw wojskowych.

Prezydent Rzeczypospolitej: St. Wojciechowski
Prezes Rady Ministrów: Wincenty Witos
Minister Spraw Wojskowych: J.T. Malczewski, Gen. Dyw.

Równocześnie wyszło następujące zarządzenie:

Na mocy artykułu 124 Konstytucji, Rada Ministrów rozporządziła o zawieszeniu praw obywatelskich na obszarze m.st. Warszawy, województwa warszawskiego, oraz powiatów: siedleckiego i łukowskiego województwa lubelskiego. Na mocy tego rozporządzenie zawieszone zostały: wolność osobista, nietykalność mieszkań, wolność prasy, tajemnica korespondencji, prawa koalicji, zgromadzania się i rozwiązywania stowarzyszeń przewidziane w artykułach 97, 100, 105, 106 i 108 Konstytucji. Szczegóły rozporządzenia wykonawczego, określające granice uprawnień właściwych władz, wyda minister spraw wewnętrznych w porozumieniu z resortowymi ministrami. Rozporządzenie wchodzi w życie z dniem ogłoszenia.”

Myśmy pisali odezwy i wydawali rozporządzenia, tymczasem z miasta i okolicy zaczęły nadchodzić coraz to bardziej niepokojące wiadomości. Okazało się, że niemal  wszyscy oficerowie Sztabu Generalnego należeli do spisku, wbrew twierdzeniu ministra Malczewskiego. Rozkazów wydawanych przez niego albo wcale nie wykonywali, albo też znikali z nimi, zanosili stronie przeciwnej i nie wracali więcej. Gen. Malczewski starał się stan ten ukrywać, pogarszając przez to jeszcze sytuację.

Znacznie trzeźwiej na tę sprawę patrzył szef sztabu gen. Kessler, ale nie był w stanie nic naprawić. W tych stosunkach Piłsudski był dokładnie poinformowany o każdym poruszeniu rządu i mógł też jego akcję z miejsca paraliżować.

Następstwa braku ministra. Walki

Bardzo dotkliwie dał się odczuć zaraz od początku brak ministra spraw wewnętrznych [był nim Stefan Smólski – przypis R.K], który nie wracał, wprowadzając przez to niebywałe zamieszanie. Starosta siedlecki p. [Edmund] Koślacz bardzo wcześnie zawiadomił ministerstwo, że część garnizonu siedleckiego ładuje się na wagony i pod komendą pułkownika [Franciszka] Sikorskiego zamierza jechać do Warszawy na pomoc Piłsudskiemu. Prosi o rozkaz ministerstwa, gdyż jest w stanie przeszkodzić wyjazdowi, a co najmniej wstrzymać go na kilka godzin.

Główny komendant policji p. [Marian] Borzęcki, zgłosił się również i oświadczył, że policja cała jest wierna rządowi, a przynajmniej jej połowa w razie rozkazu może wziąć udział w walkach po jego stronie. Nie miał kto dać dyspozycji ani jednemu, ani drugiemu, bo minister spraw wewnętrznych siedział na urlopie, a wiceminister p. [Karol] Olpiński stracił zupełnie głowę i nie wiedział, co robić. Szukając za wszystkimi w końcu zwrócono się do mnie, uniemożliwiając mi pracę. Odnalazł mnie i p. Koślacz, powtarzając swoją propozycję i zapewniając jej powodzenie. Przed daniem mu odpowiedzi, poprosiłem do siebie ministra kolei p. [Adama] Chądzyńskiego dla zasięgnięcia jego opinii jako fachowca. Ministra spraw wojskowych nie mogłem w żaden sposób znaleźć. Sprawa nagliła, p. Koślacz stał przy telefonie, a minister Chądzyński zachował się jakoś dziwnie i nienaturalnie. Nagliłem o natychmiastowe oświadczenie, gdyż każda minuta może decydować. Ten zamiast dać mi odpowiedź oddalił się, w czasie mojej nieobecności zwołał fachowców na naradę, jakby to było w czasach największego spokoju. Orzekli oni, że tego zrobić nie należy, gdyż przekopanie toru kolejowego, co proponował p. Koślacz, może przejazd opóźnić najwyżej o kilka godzin. Taką też i to grubo spóźnioną odpowiedź otrzymał od ministra Chądzyńskiego starosta siedlecki Koślacz. Policja zaś, nie mając żadnych instrukcji, przyglądała się bezczynnie rozgrywającej się walce, hamując od czasu do czasu zapędy różnych rzezimieszków.

Minister spraw wojskowych oburzony bezustannymi zdradami sam wdał się w czynną walkę, zamiast kierować aparatem, jaki mu pozostał. Szanse zaś tej wali zaczęły się zaraz z początku przechylać na stronę wojsk buntowniczych, a zdradziecka robota prowadzona z tyłów obezwładniała obrońców prawa i porządku. Wojska Piłsudskiego przeszły do Warszawy przez most, którego naprawdę nie miał kto bronić.

Podczas posiedzenia wyszedłem na dziedziniec pałacu Rady Ministrów. Oblegały go formalnie tłumy gapiów i demonstrantów. Ze strony piłsudczyków rozdawano na mieście broń, zabraną ze zdobytych składów, prowadzono demagogiczną agitację, rzucano masami agitacyjne ulotki. Rząd przedstawiano w nich jako potwora, który chce lud pożreć, pozbawić chleba, prawa, wolności, okuć w kajdany. We wspólnym froncie połączyły się męty społeczne, socjaliści, komuniści i ideowcy Piłsudskiego. Do Prezydium Rady Ministrów dochodziły grzmiące okrzyki: «Precz z rządami Witosa!», «Niech żyje Marszałek Piłsudski!», «Na szubienicę z nimi!» itp. Zdawało się, że wszystko, co pozostało w Warszawie żywe, zwróciło się przeciw nam.

Do Belwederu i w Belwederze

Mimo wszystko, co się działo, Rada Ministrów postanowiła wytrwać, wiedząc, że w gmachu prezydium może być już w najbliższej chwili otoczona i uwięziona, postanowiła przenieść się do Belwederu, aby mieć osobisty kontakt z p. prezydentem i pewną swobodę ruchów. Postanowiliśmy wyjechać partiami, aby nie zwracać zbytnio na siebie uwagi tłumów, coraz bardziej wyjących i coraz więcej rozjuszonych. Wyjechałem pierwszy. Zaraz za bramami dziedzińca, jak okiem sięgnąć, widziałem niezliczone tłumy ludności, rozkołysane agitacją, patrzące z nienawiścią w stronę siedziby rządu. Przejechać mogłem tylko dzięki temu, że szkoła podchorążych utworzyła gęsty szpaler i zajęła wobec naciskających tłumów bardzo zdecydowaną postawę. Okrzyków przeciw sobie przy samym wyjeździe nie słyszałem. Widocznie mnie nie poznano.

Wskutek nagromadzonych na ulicach tłumów samochód posuwał się bardzo powoli, musiałem też wysłuchiwać obelżywych okrzyków pod moim i rządu adresem skierowanych. Miałem przeświadczenie, że robili to ci sami ludzie, pędząc koło samochodu. Tak dojechałem do Belwederu. Za mną w pewnych odstępach czasu przybyli wszyscy ministrowie.

Położenie rządu było niesłychanie ciężkie i trudne. Według skąpo nadchodzących wiadomości prawie wszystkie budynki państwowe i urządzenie w mieście zostały zajęte przez buntowników. Postępowali oni także bezustannie naprzód. Pan prezydent Wojciechowski był jednak dobrej myśli, a wierząc w zwycięstwo przodował przed wszystkimi jakimś nie widzianym u niego humorem. Ja byłem niezwykle tym zdziwiony, nie widząc żadnej do radości podstawy. Przekonałem się, że minister Malczewski ku ogólnemu zdziwieniu i przerażeniu nie wyzyskał danego mu pełnomocnictwa i mobilizacji potrzebnych sił wojskowych na czas nie zarządził. Generał Sikorski, którego przybycia spodziewałem się w każdej chwili, odpowiedział, że do Warszawy nie może przybyć, gdyż jest zmuszony pozostać we Lwowie w przewidywaniu buntu ukraińskiego, który jakoby miał wybuchnąć w Małopolsce wschodniej, korzystając z zamieszek w Warszawie. Okazało się wnet, że ta jego obawa nie miała najmniejszej podstawy. Postanowienie gen. Sikorskiego stanowiło wielki cios dla rządu. Ja do objęcia przez niego naczelnego dowództwa przywiązywałem bardzo wielką wagę, uważając go ze wszystkich oficerów, którymi rozporządzaliśmy, za jedynie dolnego do opanowania i zgniecenia buntu.

Sprawa ta do dziś dnia dla mnie pozostała nierozwiązaną zagadką. Postanowienie swoje usprawiedliwił gen. Sikorski obszernym listem przywiezionym przez jego oficera, kapitana [Jana] Fuhrmana, który przybył do Warszawy już w momencie zajmowania lotniska przez wojska Piłsudskiego, docierając z wielkim trudem do Belwederu. Treści tego listu dokładnie nie pamiętam, gdyż nie mogłem go spokojnie przeczytać, bo kule latały koło mnie coraz to gęściej. Ażeby nie wpadł w ręce niepożądane, podarłem go i wrzuciłem do pieca w Belwederze. Już w kilka miesięcy po zamach majowym gen, Sikorski pokazał mi telegram podpisany przez gen. Rozwadowskiego, wzywający go do pozostania na miejscu we Lwowie, gdyż w Warszawie nie jest konieczny. Nie mogę sobie wytłumaczyć, skąd się wziął ów telegram, gdyż gen. Rozwadowski znał uchwałę Rady Ministrów w tej sprawie, a nie mogę uwierzyć, ażeby on się do niej nie zastosował. Nie wspominał mi też o tym nic, a przecież wiem, że on się zawsze jak najwięcej lojalnie wobec rządu zachowywał. Trudno wiedzieć czy względy konkurencyjne nie odegrały tu pewnej roli, czyniąc samej sprawie niepomierną szkodę. Ja do dziś dnia wierzę, że sprawa ta byłaby więziła zupełnie inny obrót, gdyby Sikorski był prowadził obronę.

Zamieszanie

Kierownictwo całej akcji wojskowej ze strony rządu objęli generałowie Rozwadowski i Stanisław Haller. Mieli oni też do pomocy nie tylko szereg generałów, ale oficerów tak dzielnych jak oficerowie: pułkownik [Gustaw] Pszkiewicz, komendant szkoły podchorążych, major [Władysław] Anders i wielu innych. Współdziałał z nimi minister Malczewski. Przypominało mi się mimo woli zawsze zachowanie generała Stanisława Hallera w czasie najazdu bolszewików na Warszawę. Czy on się teraz mienił? Zacząłem się rozglądać bliżej w pracy kierowników naszego przedsięwzięcia. Poszedłem do biur, w których urzędowali generałowie. Panował w nich niesłychany ruch, ale i nie mniejsze zamieszanie. Przychodziło i odchodziło masę oficerów, a nawet ludzi cywilnych, przez nikogo nie kontrolowanych. Prowadzono długie i gorączkowe rozmowy po wszystkich kątach pokoju. Udział w nich braki także generałowie Haller i Rozwadowski. Widoczny był brak jakiegoś ustalonego porządku i planu. Zwracali mi na to uwagę znajomi oficerowie. Zwróciłem się do gen. Rozwadowskiego i zawiadomiłem p. prezydenta i niektórych ministrów. Stwierdziwszy to osobiście, byli przerażeni szczególnie tym tłokiem niezajętych oficerów i karygodnym marnowaniem czasu. Przyszli też zaraz do mnie z żaleniem, bym się zwrócił z przedstawieniem [sprawy] do p. prezydenta i dowódców, gdyż mogą z tego, co się dzieje, wyniknąć niepowetowane szkody.

Uczyniłem to natychmiast. Generał Rozwadowski przyznał mi słuszność i obiecał zarazem wszystko uporządkować. Natomiast p. prezydent na moje uwagi i przedstawione mu żale ministrów z wielką stanowczością i pewnych rozdrażnieniem odpowiedział: «Panie prezesie, według przepisów Konstytucji ja jestem naczelnym wodzem armii polskiej, z tego prawa chcę obecnie skorzystać w całej rozciągłości, a biorąc na siebie pełną odpowiedzialność, nikomu nie pozwolę się mieszać ani do wojska, ani do komendy. To moje postanowienie dotyczy także i Rady Ministrów. Robię jedynie wyjątek dla pana, ażeby się mógł w każdej chwili informować u moich generałów i u mnie». Byłem tym wszystkim zdumiony. Oświadczyłem mu też, że jego prawa nikt z nas nie neguje, ale Rada Ministrów rozumie rzecz zupełnie inaczej, a stan dotychczasowy nie tylko że niepokoi, ale i uprawnia do poczynionych zastrzeżeń. Widziałem, że p. prezydent był mocno niezadowolony, a kiedy skończyłem nic nie odpowiedział, wyrażając prośbę, by więcej do tego tematu nie wracać.

Wróciłem do oczekujących na mnie ministrów. Po moim sprawozdaniu odbyła się krótka, ale bardzo ożywiona debata. Wszyscy podnosili bardzo energiczne zastrzeżenia przeciw wystąpieniu p. prezydenta, ale nikt nie doradzał wyciągnięcia jakichś poważniejszych konsekwencji. Wskutek nieco pomyślniejszych wiadomości nastroje zaczęły się znacznie poprawiać, czuć było większy optymizm, a nawet nadzieję rychłego zwycięstwa…„1.

Na tym przerywam relację Wincentego Witosa, jutro kolejna porcja wspomnień trzykrotnego premiera, tym razem dotycząca wydarzeń z 13 maja.

  1. W. Witos, Moje wspomnienia, cz. 2, Warszawa 1990, s. 264-270 []

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz