Zabójcze rodzeństwo, czyli pierwsza głośna zbrodnia w Wolnym Mieście Gdańsk |
Decyzją Traktatu Wersalskiego, Wolne Miasto Gdańsk nie miało prawa posiadania sił zbrojnych w postaci armii utworzonej na podstawie zasadniczej służby wojskowej. Zaczęto zatem tworzyć różnego rodzaju formacje policyjne służące do czuwania nad bezpieczeństwem Wolnego Miasta i jego obywateli1. Pomimo, iż oficjalnie twór w postaci tego „miasta – państwa”, został utworzony 15 listopada 1920 roku, to jednak już ponad rok wcześniej utworzone zostały pierwsze oddziały Policji Bezpieczeństwa. Oddziały te podlegały bezpośrednio pod Wydział Spraw Wewnętrznych Senatu Wolnego Miasta Gdańska. W ich skład wchodziło wiele różnorakich wydziałów, a pełniący w nich służbę policjanci mieli pełne ręce roboty niemalże od zakończenia I wojny światowej.
Jeden z problemów, z jakimi owi funkcjonariusze musieli się zmierzyć, były dawne zażyłości na tle narodowościowym. Od lat tereny Wolnego Miasta, zamieszkiwane były w większości przez Polaków i Niemców. I jedni i drudzy uważali, że to właśnie do ich państwa powinno należeć to miasto, a postanowienia Ligii Narodów dotyczące Gdańska, nie były satysfakcjonujące dla żadnej ze stron. Chlebem powszednim stały się napady na obywateli II RP, zwiedzających Gdańsk, bądź przybywających do miasta w celach biznesowo - zarobkowych. Do tego typu napadów dochodziło najczęściej w centrum miasta2. Biedna ludność lokalna, często nie potrafiąca się odnaleźć w nowej, powojennej rzeczywistości, widziała w bogatych przybyszach szansę na szybki zastrzyk gotówki. Taka oto sytuacja doprowadziła do jednej z pierwszych tragedii, jaka miała miejsce jeszcze na kilka miesięcy przed oficjalnym powstaniem Wolnego Miasta.
Nad ranem 10 kwietnia 1920 roku pewna kobieta, czekając na przystanku na tramwaj w rejonie dzisiejszej dzielnicy Strzyża i ulicy Abrahama, dostrzegła dwoje ludzi wiozących na starym drewnianym wózku dwa duże zamknięte worki. Była zaciekawiona sytuacją, musiała jednak wsiąść do nadjeżdżającego tramwaju, gdyż spieszyła się do pracy, przez co nie mogła dalej obserwować tamtych ludzi. Jednak gdy wracała do domu popołudniu, w rowie nieopodal miejsca, gdzie ostatni raz widziała tamtą dwójkę, zauważyła pozostawione worki. Z czystej ciekawości postanowiła je otworzyć, a gdy to zrobiła, jej oczom ukazały się pokrojone ludzkie zwłoki. Powiadomieni o fakcie policjanci z wydziału śledczego, natychmiast rozpoczęli dochodzenie. Nie mieli przed sobą łatwego zadania, gdyż ciężko było ustalić tożsamość sprawców, a kręcące się przy rowie tłumy ciekawskich gapiów tylko pogarszały sprawę, nieświadomie rozdeptując wszelkie ślady, jakie pozostawili po sobie mordercy. Znalezione zwłoki należały do mężczyzny i kobiety (oboje w młodym wieku). Byli dobrze ubrani, a znalezione na ich dłoniach identyczne pierścionki zaręczynowe, świadczyć mogły o tym że byli oni narzeczeństwem. Oboje zginęli w wyniku postrzelenia z broni palnej. Według znalezionych przy zwłokach dokumentów śledczy dali radę ustalić ich tożsamość. Oboje pochodzili z Polski, gdzie również posiadali stały meldunek. W jakim celu znaleźli się w Gdańsku? Z kim się kontaktowali ? Kto i dlaczego dokonał tej zbrodni? Powstawało sporo pytań bez odpowiedzi.
Sąsiedzki donos
Przez pierwsze kilka dni, sytuacja nie wyglądała zbyt dobrze. Kilka zeznań ludzi, którzy również widzieli dwie postacie z workami, nie wnosiły nic znaczącego do sprawy. Brakowało jakichkolwiek konkretów, dowodów oraz podejrzanych. 13 kwietnia stawił się jednak na policje pewien mieszkaniec Dolnego Miasta, zamieszkujący kamienicę na Schwelbengasse (obecnie ulica Jaskółcza). Pan Bramer – bo takie nosił nazwisko – zeznał policjantom śledczym, jak w dniu poprzedzającym znalezienie zwłok, usłyszał wieczorem u swoich sąsiadów krzyki, zakończone trzema dźwiękami przypominającymi strzał z pistoletu. Następnego dnia spotkał on swojego sąsiada, który na klatce schodowej mył swój stary drewniany wózek. Gdy dwa dni później przeczytał w gazecie o budzącym grozę znalezisku w workach i o tajemniczych ludziach z drewnianym wózkiem, zaczął sobie powiązywać fakty, aż w końcu postanowił podzielić się ze śledczymi swoimi spekulacjami. Miejscem, z którego Bramer słyszał ów dźwięki, było mieszkanie państwa Puzdrowskich. Pomimo, iż Puzdrowscy posiadali polskie korzenie, to jednak byli oni dość mocno „zniemczeni”. Uchodzili oni za biedną rodzinę, która utrzymywała się z różnych podejrzanych czynności, dzięki którym dali się już nie raz poznać policji. Córka Puzdrowskich – Jadwiga, miała już na swoim koncie pobyt w więzieniu za kradzież w jednym z sopockich sklepów. Jej brat Bernard brał dwa lata wcześniej udział w awanturze, w wyniku której śmierć poniosła młoda dziewczyna. Udało mu się wtedy uniknąć najwyższego wymiaru kary, gdyż dowody w śledztwie nie były na tyle wyraziste, aby móc udowodnić mu zabójstwo. Jedyne czym można było go wówczas ukarać to krótki wyrok w zawieszeniu za posiadanie nielegalnej broni palnej.
Cała rodzina Puzdrowskich była istnym utrapieniem dla wszystkich mieszkańców kamienicy. Głośne kłótnie, kradzieże i zakłócania ciszy nocnej były u nich codziennością. Mieszkańcy marzyli o ich wysiedleniu.
Decyzją śledczych cała rodzina została wezwana pilnie na komisariat. Sprowadzono również kobietę, która jako pierwsza widziała tajemnicze postacie z workami 10 kwietnia. Bez cienia wątpliwości wskazała ona rodzeństwo Jadwigę i Bernarda, jako osoby które wówczas niosły te worki. Postanowiono zatem aresztować oboje i zamknąć w oddzielnych pomieszczeniach, celem przesłuchania. Pierwszy o wszystkim powiedział skruszony Bernard. Przerażony całą zaistniałą sytuacją zdradził śledczym całą prawdę. Jadwiga do końca nie przyznawała się do winy, próbując we wszystko wmieszać brata. Było ewidentnie po niej widać, że kłamie, aby zataić swoją winę. Wystarczyło to jednak, aby oskarżyć ich o zabójstwo i wytoczyć im proces.
Pierwszy głośny proces
21 czerwca 1920 roku ruszył ich proces. Był on w życiu miasta ogromnym wydarzeniem, przez co na sali rozpraw, gromadziły się tłumy gapiów. O jego przebiegu, podobnie jak o przebiegu całego śledztwa, pisały wszystkie gazety, a cała historia zabójstwa dla pieniędzy wywołała szok i oburzenie wśród opinii społecznej. Spójrzmy zatem na prawdziwy przebieg wydarzeń:
Teodor Kobiela i jego narzeczona Leokadia Aczyk byli dość zamożną parą mieszkającą w Polsce. Przybyli oni do Gdańska na wakacje i nawiązali kontakt z Jadwigą Puzdrowską, w celu wymiany waluty. Aby dokonać transakcji, umówili się gdzieś w centrum miasta, jednak ostatecznie Jadwiga skontaktowała się z parą i poprosiła ich o zmianę miejsca spotkania na jej mieszkanie. Czekając na ich przybycie, przedstawiła ona bratu całą sytuacje i namówiła go, aby zastrzelił ich, gdy tylko przybędą. Omamiony wizją zastrzyku dużej gotówki Bernard przystał na propozycje. Gdy goście przybyli na wizytę, po krótkiej rozmowie zostali zamordowani. Teodor zginął od jednego celnego strzału w głowę, a jego narzeczona od dwóch. Zaraz po zabójstwie rodzeństwo wzięło wszystkie należące do ofiar pieniądze, po czym udało się dorożką na zabawę do kawiarni położonej, niedaleko Królewskiej Szkoły Technicznej (obecnie Politechnika Gdańska). Po drodze towarzyszyła im narzeczona Bernarda, który dość szybko zaczął mieć wyrzuty sumienia. Tego wieczora strasznie się upił, a w drodze powrotnej zaczął płakać.
Jadwiga, w przeciwieństwie do niego, była bardzo radosna i sporo opowiadała o swoich planach na przyszłość. Późnym wieczorem, po odprowadzeniu dziewczyny Bernarda i powrocie do domu, rodzeństwo podjęło decyzje o pozbyciu się zwłok, które następnego dnia rankiem zapakowali do dwóch dużych worków, położyli je na stary wózek i ruszyli na drugą stronę miasta. Gdy zaczęło świecić słońce, a ludzie coraz ciekawiej zaczęli im się przyglądać, w popłochu wrzucili worki do napotkanego rowu po czym uciekli. Po powrocie do domu rodzice Puzdrowskich zażądali od nich swojej „doli” za milczenie, którą to otrzymali.
Oboje skazani zostali na karę śmierci przez ścięcie głowy. Wyrok wykonano 21 października 1920 roku o godzinie 6:30 rano na dziedzińcu gdańskiego więzienia (obecna ulica Kurkowa). Jadwiga do końca życia utrzymywała spokój ducha, nawet na kilka minut przed egzekucją, kiedy to już wiedziała, co za chwile ją spotka. Bernard, był jej kompletnym przeciwieństwem. Palił papierosa za papierosem, chodził w kółka i nerwowo rozmawiał ze strażnikami. Egzekucję obserwowało 60 osób, a ich ciała spoczęły na cmentarzu na Zaspie3.
Dziś już nie ma kompletnie śladu po grobach rodzeństwa na cmentarzu. Losy pozostałych członków rodziny Puzdrowskich również nie są znane. Kamienica, w której w opłakanym stanie przetrwała wojnę, jednak mieszkają w niej dzisiaj zupełnie inni lokatorzy.
- K. Halicki, Działalność policji politycznej w Wolnym Mieście Gdańsku w latach 1920 – 1939, [w:] „Policja. Kwartalnik kadry kierowniczej Policji” 4/2011, s. 59. [↩]
- A. Drzycimski, Polacy w Wolnym Mieście Gdańsku w latach 1920 – 1933, Gdańsk 1978, s. 146. [↩]
- P. Pizuński, Pierwszy Pitawal Gdański, czyli zbrodnia nad Motławą, Gdańsk 2009, s. 161 – 174. [↩]
Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.