Sarmacki konkwistador. Dzieje Krzysztofa Arciszewskiego |
Szlachcic, urodzony w pacyfistycznej ariańskiej rodzinie, wybrał karierę żołdaka. Widząc tragedię swojego rodu, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Za napad na publicznej drodze, rozbój i morderstwo stracił swoje dobre imię i został wygnany. Służąc na obczyźnie, został bohaterem. Zdradzony w wyniku intrygi stracił wszystko, co tam osiągnął. Za nic miał religijne sztandary walczących i pieniądze, aczkolwiek zgubiły go ambicje, honor oraz wierność wyznawanym przez niego zasadom. Wrócił do ojczyzny, by wierną służbą odkupić swe dawne winy, lecz nawet po śmierci nie zaznał spokoju. Oto historia Krzysztofa Arciszewskiego, człowieka targanego namiętnościami, wichrami losu i historii, jednej z najciekawszych i równocześnie najmniej znanych postaci w dziejach sarmackiej Rzeczypospolitej.
Przyszedł na świat 9 XII 1592 r., w nadwarciańskiej wsi Rogalin, w dobrach należących do swej matki – Heleny Zakrzewskiej, jako najstarszy z trojga rodzeństwa. Głowa rodziny, Eliasz Arciszewski, jak pobożnemu arianinowi wypadało, znajdował zamiłowanie w teologicznych sporach i dysputach. U swego boku zamiast szabli nosił drewniany miecz. Odebrał wykształcenie m.in.: w słynnych „Nowych Atenach” w Rakowie czy Frankfurcie nad Odrą. Krzysztof, wbrew antytrynitarskiej regule pacyfizmu, zaciągnął się na służbę wojskową, jak czyniło wielu synów szlacheckich, pochodzących z ubogich rodzin. O ile ariańskie tradycje rodzinne nie przysparzały łatwości w podjęciu tej decyzji, to zaczynające pojawiać się problemy finansowe przeważyły w ogólnym rozrachunku. Jego wybór padł na sławnego opiekuna polskich różnowierców – księcia Krzysztofa Radziwiłła. Na jego dwór w litewskich Birżach Arciszewski przybył tuż po zakończeniu niemieckich studiów w 1609 r. Pod komendą hetmana litewskiego zdobywał pierwsze żołnierskie szlify w wojnach ze Szwedami o Inflanty.
Ową edukację trzech synów rodzina Arciszewskich musiała okupić zaciągnięciem wielu długów, które zabezpieczały szczupłe dobra w okolicach wielkopolskiego Śmigla. A zapożyczali się Arciszewscy na potęgę, głównie u swoich współbraci w wierze. Niemożność spłaty pożyczki, zaciągniętej u wykorzystującego naiwność głowy rodu Arciszewskich sąsiada, Kacpra Brzeźnickiego, spowodowała, że w ręce prawnika jako zastaw przeszły dobra śmigielskie, należące do matki Krzysztofa. Ciąg długotrwałych i kosztownych procesów sądowych między palestrantem a rodziną Arciszewskich, próbującą odzyskać ziemię, wrył się na stałe w pamięć, niezwykle zżytego z dobrami rodzinnymi, przyszłego konkwistadora. Nienawiść do Brzeźnickiego, dybiącego na majątek i honor rodu stanowiła jedynie preludium do tragedii, która miała rozegrać się później.
Wiosną 1623 roku na wracającego z sejmiku w Środzie Brzeźnickiego zasadzili się wraz z grupką zbrojnych trzej bracia Arciszewscy: Bogusław, Krzysztof i Eliasz junior. W aktach archiwalnych Trybunału Koronnego zachował się opis wydarzeń. Najzuchwalszy z rodzeństwa, Krzysztof, złapał Brzeźnickiego na arkan, mocno zaciągnąwszy sznur na ramionach prawnika i zrzuciwszy go z konia wlókł za wierzchowcem przez dobre kilka kilometrów, aż na wzgórze pod Koninem, gdzie znajdowała się szubienica, na której tracono okolicznych skazańców. Gdy dotarli na miejsce, Brzeźnicki przestał mieć jakiekolwiek złudzenia co do swojego przyszłego losu. Po dotarciu na miejsce Krzysztof po raz ostatni pragnął groźbami wymóc na prawniku zrzeknięcie się, przejętych przez niego w majestacie prawa, dóbr śmigielskich. Gdy palestrant stanowczo odmówił, wściekły Arciszewski jednym celnym strzałem z rusznicy wypalił wprost w Brzeźnickiego. Jakby temu było mało, poderżnął dogorywającemu prawnikowi gardło i wyciągnąwszy przez nie język na wierzch, przybił go szubienicy.
Zbrodnia rzuciła cień na miłującą pokój wspólnotę antytrynitarzy. W krótkim czasie wydarzenie stało się głośne nie tylko w Wielkopolsce, ale też w całej Rzeczypospolitej. Bracia nie musieli długo czekać na konsekwencje swojego występku. Zbory ariańskie wykluczyły ich z szeregów swojej wspólnoty, a Trybunał Koronny w Piotrkowie skazał najbutniejszego z nich, Krzysztofa, na infamię i banicję. Co ciekawe, podczas procesu Krzysztof cały czas twierdził, że to sam Brzeźnicki, przez swoje nieuczciwe postępowanie, jest winien swojej śmierci! Można postawić pytanie, czy Arciszewski żałował swojego czynu? Jego słowa napisane na pożegnanie rodzicom, pozbawiają jakichkolwiek wątpliwości: Przy defensach i protestacyjach nie zapominajcie, ze przez dwanaście lat kilkadziesiąt procesów z chudoby naszej nas wyzuł. Że despektował [znieważał], że wreszcie nieszlachectwo nam zadawał. Za to też na ostatek gardłem zapłacił. Mając szczęście w nieszczęściu, gdyby nie wyrok piotrkowskiego trybunału, może poza garstką archiwistów, szperających w dawnych księgach i konstytucjach, o Arciszewskim nikt by nie usłyszał.
Morderca, nie mający swojego miejsca w ojczyźnie, udał się na Zachód. Najbliżej było mu przez Gdańsk do Amsterdamu, gdzie miał pobierać nauki w dziedzinie sztuki wojskowej. Dzięki pomocy hetmana litewskiego, mógł podjąć studia. W listach do niego, wysyłanych do Radziwiłła pisał, że uczy się: …inżynierstwa, przypraw ognistych, sadzenia prochami i artyleryji.
W ogarniętej wojną trzydziestoletnią Europie religia i narodowość walczących stron nie miały, dla jakby nie patrzeć wychowanego w pacyfistycznym duchu arianizmu Krzysztofa, żadnego znaczenia. Walczący jedynie dla sławy Arciszewski w listach przyznaje: … tam gdzie mi się okazyja podawała uczyłem się rzemiosła rycerskiego, tak jakom mógł i służyłem wiernie, gdzie mi się trafiło. (…) Służyłem i ichmościom panom katolikom samym, z nimim szedłem na Roszelę [La Rochelle] i z ziemią nią równał, z nimim znosił prowincyje francuskie insze, które z królami swemi także się wadziły. Jeszcze w Niderlandach, jako ochotnik w hufcach księcia Maurycego Orańskiego, brał udział odsieczy Bredy obleganej przez Hiszpanów. W 1629 roku zaprawiony w żołnierskim fachu inżynier podpisał trzyletni kontrakt z holenderską Kompanią Zachodnioindyjską. Jako oficer w stopniu kapitana wyruszył wraz z ludźmi, zwerbowanymi przez kompanię, do Brazylii. Podczas trwającej ponad trzy miesiące podróży morskiej do brzegów Kraju Kawy poznał Ślązaka z Lubina, Zygmunta Szkopa (u naszych zachodnich sąsiadów znanego jako Sigismund von Schkoppe), późniejszego głównodowodzącego wojskami holenderskimi, a prywatnie swego najlepszego przyjaciela i towarzysza broni.
Po początkowych niepowodzeniach i ciągłym narzekaniu na podjętą przez siebie parszywą decyzję, fortuna zaczęła sprzyjać Holendrom. Dzięki śmiałym planom taktycznym Polaka zostały zdobyte najważniejsze miasta nadmorskie w rejonie: Olinda, Pernambuco, a nieco później Recife. W 1631 r. wyróżnił się śmiałym rajdem na strategicznie położoną wyspę Itamaraca, wzniósł tam fort Orange i został dowódcą garnizonu. Rok później brał udział w zdobywaniu fortów w pobliżu rzeki Rio Grande. Tam też po raz pierwszy zetknął się z Indianami Tupi (Tapujami), którzy zostali sojusznikami Holendrów w walkach z Portugalczykami. Ciężkie walki, dzięki uporowi i waleczności żołnierzy, a również poniekąd przekupieniu dowódców portugalskich, zakończyły się sukcesem Holendrów. Rozpoczęła się trwająca niemal ćwierć wieku holenderska okupacja Brazylii. Po krótkim pobycie w Holandii powrócił z powrotem do Brazylii w 1634 r., wyróżniając się w kilku bitwach. Największe uznanie przyniosła mu odważna postawa pod Porto Calvo w 1637 r., w której, ramię w ramię ze zwykłymi żołnierzami Kompanii, walczył przeciwko Portugalczykom. W czasie pokoju, wykorzystując swoje doświadczenie z Europy Zachodniej, począł umacniać twierdze i przyczółki zdobyte na wrogu. Na rozkaz głównodowodzącego kierował ekspedycjami badawczymi m.in. w górę granicznej rzeki San Francisco w poszukiwaniu złóż srebra. Znaczący udział Arciszewskiego w zwycięstwie w kampanii brazylijskiej przyniósł mu sławę oraz uznanie zarówno w koloniach, jak i też w Europie. Z uznaniem pisali o nim zarówno przyjaciele, jak i wrogowie, co pokazuje jakim szacunkiem darzono Polaka.
Arciszewski był zdania, że jeżeli Holendrzy chcieli się za wszelką cenę utrzymać w Brazylii, to nie powinni ograniczać się do tego, co mają, lecz przeć na przód, wypierając całkowicie Portugalczyków z Brazylii. Liczył na to, że to on obejmie we władanie brazylijską Nową Holandią. Tymczasem władze Kompani zamiast mianowania swojego zdolnego oficera na gubernatora, wysłały na miejsce, spokrewnionego z władającym w Niderlandach namiestnikiem grafa, Maurycego von Nassau. Gorącokrwisty Polak nie mógł się porozumieć z flegmatycznym i dumnym Holendrem. Zawiedziony brakiem posłuchu u Nassauczyka, Polak wyjechał w 1637 roku do Niderlandów, aby czekać na dalsze instrukcje od swoich przełożonych. Tam nieświadomego swej sławy bohatera czekało triumfalne przyjęcie. Na nadbrzeżu portowym witały go tłumy, układano na jego część peany i śpiewano pieśni. Najlepiej zachowaną pamiątką tego wydarzenia jest medal, jaki otrzymał od zarządu Kompanii Wschodnioindyjskiej i władz Amsterdamu za swoje dokonania w Brazylii z sentencją Przyjmij laur zwycięski. Nigdy wcześniej Kompania nie witała tak swojego dowódcy…
Nadmierna samowola i rozrzutność hr. von Nassau skłoniła Kompanię Zachodnioindyjską do powierzenia naczelnego dowództwa ambitnemu Arciszewskiemu, na co ten z nieskrywaną radością przystał. Ponownie wyruszył do Ameryki w 1639 r., tym razem już jako zastępca gubernatora oraz głównodowodzący całością sił holenderskich w Brazylii. Jednak dumny gubernator nic nie robił sobie ani z decyzji Kompanii, ani prerogatyw otrzymanych przez Arciszewskiego. Ślący listy do siedziby rady Kompanii w Amsterdamie, skrupulatnie opisujące niesubordynację, nadużycia gubernatora oraz szerzącą się wśród urzędników administracji korupcję, Arciszewski stał się wrogiem numer jeden Nassauczyka. W końcu pod pozorem zażegnania konfliktu i ugody, hr. Maurycy za pośrednictwem Szkopa podstępnie zwabił Arciszewskiego w pułapkę. Prawdopodobnie ambitny Ślązak przystał na plan Maurycego, który obiecał przyjacielowi Arciszewskiego naczelne dowództwo. Mające odbyć się spotkanie gubernatora z naczelnym wodzem wkrótce miało się okazać przebiegłą intrygą Nassauczyka, który chciał pozbyć się natrętnego Polaka. Kiedy Arciszewski w bezpośredniej konfrontacji oskarżył Maurycego o działanie na szkodę Kompanii: o rozrzutność, korupcję i nieposłuszeństwo decyzjom rady amsterdamskiej, gubernator aresztował go pod pozorem zdrady i działania na szkodę interesów Kompanii Zachodnioindyjskiej oraz wysłał jako więźnia do Amsterdamu. Nikt nie pomógł Polakowi, a mający poprzeć jego zeznania Szkop, tylko biernie przyglądał się całemu widowisku. Uwięziony Arciszewski miał po raz ostatni ujrzeć Amerykę, tym razem z perspektywy skazańca.
Oskarżony o zdradę i okrucieństwo generał stracił wszystko, co zdobył swoimi zwycięstwami w Brazylii. Ten sam Amsterdam, witający go trzy lata temu jak Rzym triumfującego Cezara, powitał go sfingowanym procesem oraz wyrzuceniem ze służby pod sfabrykowanymi przez gubernatora Nowej Holandii dowodami. Doprowadzony do skraju załamania nerwowego, walczący o swe dobre imię Arciszewski pisał na swoją obronę: Graf Moryc łamał jak mógł kondycyja [warunki] moje, a na ostatku nakrył mnie sentencyją w honor tykającą i wysłał nazad do Niderlandów. (…) Ja zaś służby ich nie chce, kondycyi żadnej nie żądam i Brazylii się wyrzekam. Oto tylko stoję, aby sentencja ta wymazana była. I aby mnie nie przywiedli potem do tego czego i ja i oni żałować byśmy musieli. Swoje Apologie rozesłał do niderlandzkich prominentnych znajomych oraz do dawnego opiekuna, Krzysztofa Radziwiłła. Tylko dzięki świadectwu hetmana litewskiego i niektórych osobistości z kręgu nauki i polityki, zwrócono mu żołnierski honor. Wyrok sądu z degradacji i wyrzucenia ze służby zamieniono na odejście z wojska, lecz bez przywilejów przysługujących byłym wojskowym. Wycofał się z całkowicie działalności publicznej i osiadł w Amsterdamie, nie otrzymując nawet guldena z pensji przysługującej oficerom walczącym w interesach Kompanii Wschodnioindyjskiej. Sprawiedliwy los dał mu okazję oglądać haniebny powrót gubernatora von Nassau, odwołanego przez Radę Kompanii ze swej funkcji w 1644 r.
W Niderlandach parał się prozą i poezją, spisywał swoje wspomnienia oraz napisał traktat o medycynie! Jeszcze w czasie utarczek z Portugalczykami Arciszewski począł spisywać swoje wspomnienia i niczym ideał rycerza średniowiecznego, zaczął się parać poezją. Pisane w tropikach Elegie, miały stanowić niejako formę pojednania z Bogiem za dawne grzechy, które butny młody szlachcic popełnił w Polsce. Co ciekawe, Arciszewski zapisał się również na kartach historii jako pierwszy polski etnolog i badacz Indian. W swoich dziennikach z wyprawy opisał życie plemienia Tapujów. Według Arciszewskiego: …plemię Tapujonów, koczujący na nieuprawnych pustkowiach, lud dziki i ludożerczy, nie osłaniający żadnej części ciała, nawet tych najwstydliwszych.
Pierwsze dzieło zostało spisane, na podstawie pozostałości notatek i szkiców Arciszewskiego, piórem uczonego z Lejdy Gerarda de Voos, w dziele De theologia gentili et psychologia. W języku polskim ukazały się one jako Pamiętniki Krzysztofa Arciszewskiego z pobytu w Brazylii (1895). Sporą część dzieła zajęły rozważania nad zdolnościami magicznymi Tapujów oraz ich rzekomych kontaktów z diabłem, którego …piskliwy głos wydobywający się z lasu… Arciszewski podobno słyszał. Polak opisywał także życie codzienne Indian, jak na przykład obrządek pogrzebowy Tapujów: Krewni umyli trupa, wydobyli wnętrzności i oczyścili z rozkładających się pokarmów, inne części ciała też starannie obmyli. Następnie posiekali ciało na drobne części, nie brzydząc się żadnej, nawet genitaliów, usmażyli to, ze szczególną starannością zbierając do naczyń tłuszcz i sos ściekające przy pieczeniu. Wszystko to było na uczcie pokarmem dla krewnych zmarłego.
Długo bił się z myślami o powrocie do ojczyzny. Ostatecznie uzyskując od króla potwierdzenie oczyszczenia win sprzed lat, Arciszewski powrócił do Rzeczypospolitej w 1646 r. Z polecenia króla Władysława IV otrzymał zaszczytne stanowisko starszego nad armatą koronną, czyli generała artylerii z miesięcznym żołdem 6 tys. złotych. Korzystając z doświadczenia nabytego w Europie Zachodniej i Nowym Świecie, pełen zapału i energii Arciszewski od razu zabrał się do pracy. A pracę swoją wykonywał bardziej niż wzorowo. Na polecenie króla, przygotowującego się do wielkiej wyprawy tureckiej, budował mosty pontonowe, był wielkim entuzjastą wprowadzania nowinek technologicznych, m.in. rakiet, zwanych po staropolsku racami.
W klęskach pod Żółtymi Wodami (29 IV-16 V 1648 r.) i Korsuniem (26 V 1648 r.), wojska koronne utraciły lwią część stanu swojej artylerii. Niezwłocznie zatem rozpoczęto reformowanie Korpusu Artylerii Koronnej, a na jego dowódcę wyznaczono najbardziej doświadczonego Arciszewskiego. Znany z gorącej głowy i temperamentu generał wzdragał się przed objęciem tej godności, a nawet składał dymisję, lecz po usilnych prośbach króla i wojskowych objął nowe stanowisko. Fortuna jednak nie sprzyjała Arciszewskiemu. Po kilku miesiącach wytężonej pracy już we wrześniu 1648 r. pod Piławcami oddziały dowodzone przez trzech regimentarzy wojsk koronnych, których historia obdarzyła przydomkami Dziecina, Łacina i Pierzyna, ponownie utraciły wszystkie działa. W tym samym roku zmarł jego dobrodziej, król Władysław IV. Następca króla, Jan II Kazimierz, nie darzył już Arciszewskiego tak wielkim poważaniem, jak jego brat. W międzyczasie generał wyróżnił się, uczestnicząc w odsieczy, obleganego przez Chmielnickiego, Zbaraża oraz dowodząc obroną Lwowa. Niewielką wzmiankę o nim umieścił nawet Sienkiewicz w Ogniem i mieczem, jako o …starym wodzu zasłużonym wielkimi czynami w służbie holenderskiej, nieustępliwie broniącym szańców miasta przed Kozakami. Tuż po bitwie zbaraskiej doszło do otwartego konfliktu dumnego generała, nieakceptującego ugody z Chmielnickim z, tracącym swe wpływy na dworze, marszałkiem Jerzym Ossolińskim. Zrozpaczony brakiem jakiegokolwiek posłuchu pośród rady i oficerów dla swoich planów, Krzysztof Arciszewski ustąpił z zajmowanego przezeń stanowiska. Zrezygnowany osiadł w majątku swojego stryja pod Gdańskiem. Doszły do niego smutne wieści z holenderskiej Brazylii, gdzie jego dawnego towarzysza broni, Zygmunta Szkopa, spotkał podobny los, co jego samego przed laty. Zapomniany przez wszystkich, generał Arciszewski zmarł 7 IV 1656 r. Jego ciało spoczęło w kościele przemianowanym na zbór jednoty czeskiej w Lesznie, obok swoich rodziców, Eliasza i Barbary. Nawet po śmierci awanturniczego szlachcica nie imał się go spokój. Ciała jego i rodziców spłonęły w pożarze miasta, wznieconym przez rozjuszonych żołnierzy kasztelana poznańskiego Krzysztofa Grzymułtowskiego, mszczących się za wpuszczenie garnizonu szwedzkiego do miasta.
Bibliografia:
- A. Kraushar, Dzieje Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego, admirała i wodza Holendrów w Brazylii, starszego nad artylerią koronną za Władysława IV i Jana Kazimierza, t. I i II, Petersburg 1892.
- http://archive.org/search.php?query=Dzieje%20Krzysztofa%20z%20Arciszewa [dostęp: 19.11.2013]
- M. Paradowska, Podróżnicy i emigranci. Szkice z dziejów polskiego wychodźstwa w Ameryce Południowej, Warszawa 1984.
- M. Paradowska, Przyjmij laur zwycięski, Katowice 1987.
Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.
Polski Francis Drake 😀 Szkoda tylko, że nigdy nie mieliśmy silnej floty.
Ossoliński był kanclerzem, a nie marszałkiem.