Zbigniew Boniek o sobie: „Ja nigdy się nie uważałem za rogatą duszę”


To nie będzie typowa biografia piłkarza, jakich wiele: urodzony, lista klubów, masa liczb i wszystko okraszone pikantną historią, zawartą w tytule. Nie będę również starał się udowodnić tezy, że Zibi (Murzyn, Rudy) jest „rogatą duszą„ albo ”krnąbrnym Zbyszkiem”. Postrzeganie Zbigniewa Bońka tylko i wyłącznie przez taki pryzmat ma swój początek w dość specyficznych czasach PRL i niestety co poniektórzy patrzą tak na obecnego prezesa PZPN nawet dzisiaj.

Sam zainteresowany powiedział zresztą w temacie „rogatej duszy”:„Ja nigdy się nie uważałem za „rogatą duszę”. Nie uważam się za człowieka skomplikowanego. Za człowieka, który kreuje problemy. (…) Problem jest jeden — jeżeli ja mam swoje zdanie, to ja potrafię swoje zdanie wyartykułować, powiedzieć, co wcale nie znaczy, że nie jestem w stanie przyjąć zupełnie innej tezy, jeśli ktoś mnie do tego przekona”. Cytat pochodzi z obszernego, dwu i pół godzinnego wywiadu pt.: „Bello Di Notte„, przeprowadzonego ze Zbigniewem Bońkiem przez Andrzeja Zydorowicza w 2011 roku. Opisaną wyżej postawą były napastnik reprezentacji Polski kierował się zarówno za młodu, jak i obecnie. Problemem było tylko to, że taki daleko idący indywidualizm nie był akceptowany w czasach komunistycznych, przez co już od pierwszych kontaktów Bońka z seniorską piłką był on piętnowany publicznie, jako ten ”typ niepokorny”. Gdyby obecny prezes PZPN swoją piłkarską młodość przeżywał w czasach dzisiejszych, jego zachowania zapewniłyby mu nie piętno, ale rozpoznawalność.

Na następnych kilku stronach magazynu znajdziecie wspomnienia ważnych momentów z piłkarskiego życia Zbigniewa Bońka. Będzie bardziej o życiu, choć w każdej historii piłka nożna w pewnym sensie pojawi się. Sportowa kariera Zibiego jest znana mniej lub bardziej każdemu fanowi i fance piłki nożnej toteż postarałem się, aby nie zanudzić was statystykami, meczami i wynikami. Będzie krótko i na temat o tej z pewnością barwnej i niejednoznacznej postaci w historii polskiej piłki nożnej.

Polegać jak na Zawiszy. Ale nie Bydgoszcz..

Był 17 października 1973 roku. W godzinach wieczornych reprezentacja Polski zremisowała z Anglią 1:1 na stadionie Wembley. Ten wynik dał drużynie prowadzonej przez Kazimierza Górskiego pierwszy powojenny awans do finałów mistrzostw świata, które w roku następnym miały się odbyć w RFN. 17-letni wówczas Zbigniew Boniek wyszedł po meczu na klatkę schodową i zaczął płakać. Ze szczęścia. Jak wspominał po latach, wstyd było mu rozkleić się przy tacie. Trzy dni później zadebiutował w seniorskiej kadrze Zawiszy Bydgoszcz, która grała wówczas w II lidze. Dla swojego pierwszego klubu zdobył 14 goli, jednak najważniejsze wydarzenie z czasów pobytu Zbigniewa Bońka w Zawiszy łączy się z bramką, której nie strzelił.

31 maja 1975 roku, na stadionie w Bydgoszczy, miejscowy Zawisza podejmował Lechię Gdańsk. Obie drużyny w sezonie 1974/75 miały szanse na awans, więc taki mecz był jednym z tych, które dzisiaj zwykliśmy określać mianem „za sześć punktów”. Niebiesko-czarni przegrali tamto spotkanie 0:1, a antybohaterem meczu został właśnie Zbigniew Boniek, który trafiając w słupek, nie wykorzystał rzutu karnego. Ten strzał był początkiem końca gry w bydgoskim klubie dla młodego napastnika. Swój los przypieczętował on już po końcowym gwizdku sędziego. Schodząc do szatni, jeden z kibiców krzyknął do niego  Kto dał gówniarzowi strzelać karnego?! Zbigniew Boniek odpowiedział coś w stylu — Panie, a kim pan jest? Co to pana obchodzi, kto strzelał karnego? Następnego dnia okazało się, że owym „krzykaczem” był Zdzisław Krzyszkowiak — jeden z najważniejszych mieszkańców Bydgoszczy. Swój status zawdzięczał m.in. złotemu medalowi olimpijskiemu w biegu na 3000 metrów przez płotki, który zdobył na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku, a także dwóm złotym krążkom przywiezionym z Mistrzostw Europy w Sztokholmie dwa lata wcześniej.

Krótkie, mało istotne pomeczowe spięcie Zbigniewa Bońka ze Zdzisławem Krzyszkowiakiem urosło w kolejnych dniach do całkiem pokaźnych rozmiarów, głównie za sprawą partyjnych mediów. W komunizmie nie było miejsca na tak daleko idący indywidualizm, za co obecny prezes PZPN otrzymał etykiety typu: niepokorny, krnąbrny, kapryśny i awanturnik. I tak mu już zostało, aż do końca czasów PRL. Publiczne przeprosiny Rudego nie zdały się na wiele i za spięcie z byłym olimpijczykiem musiał odejść z klubu. Jak wspomina Zbigniew Boniek: „później żeśmy się kilkanaście razy spotkali [Boniek i Krzyszkowiak], żeśmy byli razem na obiedzie, sprawa między nami ucichła bardzo szybko, natomiast jak to się powiada, „smród publiczny” pozostał”.

Chrzest Bońka i Mistrzostwa Świata w Argentynie

Tupet Bońka denerwował starszyznę. Gdy rok przed mistrzostwami świata kadra pojechała na tournee po Ameryce Południowej, jego ciągłe wywyższanie się, a także — co charakterystyczne dla tamtejszych czasów — ofiarna postawa na treningach denerwowały wszystkich. — Jechaliśmy autokarem i w pewnym momencie mówimy do Jacka [Gmocha]: „Panie trenerze, trzeba się zatrzymać i chrzest zrobić młodym”.(…) No i Zbyszek faktycznie straszne lanie dostał. Klapkiem w tyłek laliśmy go z Tomaszewskim i Gorgoniem. Po trzecim ciosie upadł i się popłakał”. Tak reprezentacyjny chrzest Bońka zrelacjonował ówczesny obrońca Władysław Żmuda, na łamach książki „Kopalnia. Sztuka Futbolu„. Z kolei napastnik, Andrzej Iwan, który w tym samym czasie przeżył swoje otrzęsiny, w autobiografii ”Spalony”, tak opisał całe zajście: „O ile mnie potraktowano normalnie, dając trzy czy cztery zwykłe klapsy, o tyle w przypadku Bońka tak naprawdę doszło do rękoczynów. Gdy się tylko nadstawił, Gorgoń, Tomaszewski, Deyna i ktoś jeszcze wyprowadzili tak soczyste ciosy, że dupa bolała od samego patrzenia. Ręce lądowały na Bońku, jakby ktoś sztachetą chciał ubić robaka. Aż pobladłem”.

Z dwóch pobliskich relacji wynika, że chrzest reprezentacyjny Zbigniewa Bońka miał miejsce. Wiadomo również, że był dla Rudego bolesny, z racji jego charakteru i młodzieńczych ambicji, które nie były akceptowane przez starszych reprezentantów. Rozbieżność jest tylko w szczegółach, dotyczących tego kto, ile razy i jak mocno uderzył młodego napastnika. Tego już raczej nigdy się nie dowiemy. Rok później, Zbigniew Boniek już jako trzyletni stażem gracz Widzewa Łódź, zasłużył sobie na powołanie na Mistrzostwa Świata w Argentynie. Według wielu dzisiejszych ekspertów i historyków sportu, ówczesna reprezentacja była najsilniejszą w historii polskiej piłki nożnej i powinna była walczyć o złoto. Tak się jednak nie stało, a powodów ku temu było wiele, między innymi konflikty między zawodnikami. Szczególnie dużo mówiło się, jak i dalej mówi, o problemach pomiędzy Kazimierzem Deyną a Zbigniewem Bońkiem. Podobno doszło między nimi nawet do bójki. Obecny prezes PZPN w przywoływanej już książce „Kopalnia. Sztuka Futbolu” wspomina jednak, że było to zwykłe spięcie. Pomiędzy panami poszło o to, kto ma grać w ping ponga. Przy stole był Zbigniew Boniek, a chciał grać Deyna. Po krótkiej szamotaninie wszystko wróciło jednak do normy.

Jednym z najważniejszych wydarzeń, które do dnia dzisiejszego wiązane jest z bądź co bądź nieudanym występem reprezentacji Polski w finałach Mistrzostw Świata w Argentynie, był rzut karny, wykonywany przez Kazimierza Deynę w meczu z gospodarzami turnieju. Owe spotkanie było dla Kaki setnym Przed strzałem, do wykonawcy podszedł Rudy i najprawdopodobniej powiedział mu: Kaziu, jeśli się boisz, ja strzelę. Zbigniew Boniek utrzymuje z kolei, że użył słów jeżeli nie czujesz się na siłach, to strzelę. Jak nie trudno się domyślić, przytoczone frazy znacząco różnią się wydźwiękiem. Pierwsza jest bardziej negatywna, druga może nie pozytywna, ale co najmniej neutralna. To co wiadomo jednak na pewno, to że Deyna karnego nie strzelił, a Polacy utrudnili sobie awans z grupy do najlepszej czwórki świata i ostatecznie nie awansowali.

Afera na Okęciu

Tym wydarzeniem rozpoczyna swój film „Mundial. Gra o wszystko” Michał Bielawski. W dzisiejszych czasach opowiadane bardziej w kategorii anegdoty, jednak tylko dlatego, że nie każdy docenia główny efekt tej historii, a mianowicie zwolnienie ówczesnego trenera reprezentacji — Ryszarda Kuleszy. Konsekwencją tego było z kolei powołanie na stanowisko selekcjonera reprezentacji Antoniego Piechniczka, który nie dość, że doprowadził do awansu Polski na mistrzostwa w Hiszpanii w 1982 roku, to jeszcze pod jego kierunkiem piłkarze zdobyli wówczas trzecie miejsce, co jest do dnia dzisiejszego ostatnim wielkim sukcesem polskiej piłki reprezentacyjnej.

Ale wróćmy do Zbigniewa Bońka. Dla niewtajemniczonych przypomnę tylko, że pod terminem „Afera na Okęciu„ kryje się wydarzenie z dnia 29 listopada 1980 roku, kiedy to reprezentacja Polski miała wylecieć na zgrupowanie do Włoch przed pierwszym meczem eliminacyjnym do Mistrzostw Świata w Hiszpanii, a rywalem był zespół Malty. Piłkarze zebrali się już dzień wcześniej i noc spędzili w jednym z warszawskich hoteli. Nie każdy zawodnik pragnął snu, więc część udała się na nocne imprezowanie. Następnego dnia, bramkarz Józef Młynarczyk, podobno stawił się na lotnisku nietrzeźwy. W sztabie szkoleniowym zapadła decyzja o tym, że golkiper zostaje w Warszawie, jednak w jego obronie stanęło czterech piłkarzy: Zbigniew Boniek, Włodzimierz Smolarek, Stanisław Terlecki i Władysław Żmuda. W związku z takim rozwojem wypadków, trener Kulesza postanowił zabrać wszystkich, włącznie z Młynarczykiem, do Rzymu. Gazety i władze partyjne grzmiały o ukaraniu całej piątki piłkarzy. Po dwóch dniach od wylotu, w Rzymie pojawił się ówczesny prezes PZPN — Marian Ryba — i nakazał powrót do kraju całej piątce zamieszanej w „Aferę na Okęciu„. Wszyscy zostali ”przykładnie” ukarani bezwzględnymi dyskwalifikacjami. Jeżeli chodzi o Zbigniewa Bońka, to otrzymał on rok zakazu gry w piłkę.

Koniec tej historii jest taki, że wszystkim piłkarzom z wyjątkiem Terleckiego skrócono kary. Rudy wrócił do gry po siedmiu miesiącach. Jak już wspomniałem, zwolniony został również selekcjoner Ryszard Kulesza, a w jego miejsce powołano Antoniego Piechniczka. Prawdopodobnie to właśnie on wpłynął na decyzję o skróceniu kar dla swoich piłkarzy.

Zbigniew Boniek w koszulce ZSRR

Żeby zrozumieć najpełniej radość ze zwycięstw zawodników polskich nad rosyjskimi w okresie PRL, nie istotne w jakiej dyscyplinie sportu, najpewniej trzeba by w tych czasach żyć. To były momenty, które elektryzowały znaczącą ilość polskiego społeczeństwa. Wspomnieć można chociażby Wyścigi Pokoju z udziałem Stanisława Królaka i mit jego pompki do roweru, którą miał bić rosyjskich kolarzy w miejscach, w które nie patrzy kamera. Albo mecze piłkarskie w latach 50. i bramki Gerarda Cieślika, przy którym kapitulował sam Lew Jaszyn. Siatkarskie zwycięstwo 3:2 w finale Igrzysk Olimpijskich w Montrealu. Złoty medal Kozakiewicza w Moskwie. Tyle i jeszcze trochę było tych wiktorii polskich nad Rosjanami w czasach okupacji. I każde z tych zwycięstw cieszyło inaczej niż te, odnoszone nad sportowcami z innych części świata.

Wynik 0:0 z ZSRR w finałach Mistrzostw Świata w Hiszpanii w 1982 roku również był zwycięstwem Polaków, którzy dzięki takiemu wynikowi, po dobrej grze, awansowali do czwórki najlepszych drużyn globu. Po meczu z Rosjanami, zaserwowano widzom wywiad, na którym stawiło się kilku piłkarzy reprezentacji i Antonii Piechniczek. Nie zabrakło Zbigniewa Bońka, który pokazał się w koszulce z napisem CCCP, czyli był to trykot jednego z graczy radzieckich — Serhija Bałtacza. Co prawda jeszcze nie podczas wywiadu, ale po jego zakończeniu, Boniek wywołał swoją postawą oburzenie części społeczeństwa, która zarzuciła napastnikowi reprezentacji bycie komunistą. Po latach, Zibi tłumaczył, i to niejednokrotnie, że owa koszulka była dla niego tylko i wyłącznie rodzajem skalpu. Nie mógł wziąć głowy pokonanego, to wziął koszulkę.

Dove Boniek?

O sukcesie reprezentacji Polski na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii pewnie każdy z Czytelników „Retro Futbol” wie dużo. Nie każdy jednak wie, że z tym turniejem wiąże się historia, łącząca postać Zbigniewa Bońka ze świętym Janem Pawłem II. Jeszcze przed mistrzostwami, reprezentacja udała się z wizytą do ówczesnego papieża, Polaka — Karola Wojtyły. Na koniec spotkania, Zibi zwrócił się do papieża: Ojcze Święty, ale niech ojciec rano jak my gramy „zdrowaśkę” jakąś odpowie. Na co usłyszał: Synuś, Pan Bóg z piłką nie ma nic wspólnego.

Polacy zajęli w Hiszpanii trzecie miejsce, a tytuł powędrował do Włochów. Zbigniew Boniek podpisał kontrakt z Juventusem Turyn jeszcze przed mundialem, a po największej piłkarskiej imprezie stawił się po raz pierwszy, oficjalnie w klubie. Prezes „Starej Damy” zorganizował audiencję u papieża z racji tego, że w jego drużynie grało kilku świeżo upieczonych mistrzów świata. Zbigniew Boniek tak wspomina tamto spotkanie:Wchodzi papież i tak po cichu mówi: „Dove Boniek?„, ”Gdzie jest Boniek?”. Ja oczywiście cały czerwony z tyłu, ani języka jeszcze wtedy, nowy piłkarz Juventusu. (…) Mówię: „Ojcze Święty, tutaj.„. I Ojciec takim gestem ręki „chodź tu, chodź tu synuś do mnie„. Ja dochodzę do papieża, a papież tak mnie wziął pod rękę i mówi tak: ”Żebym wiedział, że będziemy trzeci, to bym powiedział, że się będę za was modlił.” To było fantastyczne. To było jedno z najlepszych przeżyć, jakie w życiu miałem”.

29 maja 1985 roku. Stadion Heysel, Belgia

Finał Pucharu Europy w sezonie 1984/85, w którym Juventus Turyn wygrał z Liverpoolem 1:0, był zarazem ostatnim meczem Zbigniewa Bońka w barwach „Starej Damy„. Przeniósł się do Romy, w której w 1988 roku zakończył piłkarską karierę. Zarówno dla Zibiego, jak i reszty piłkarzy, którzy wystąpili w tym spotkaniu, wynik i role „wygrany„, ”przegrany” zeszły na dalszy plan w obliczu katastrofy, która dokonała się jeszcze przed rozpoczęciem spotkania. W wyniku zamieszek i zawalenia się jednej ze ścian, śmierć poniosło 39 osób (38 Włochów, 1 Belg) a blisko 600 zostało rannych. Żaden mecz, a tym bardziej finał Pucharu Europy nie powinien odbyć się w takich okolicznościach.

Mimo to UEFA nalegała na zagranie i piłkarzom zarówno Juventusu jak i Liverpoolu nie pozostało nic innego, jak wyjść na boisko i przeżyć te 90 minut. Zbigniew Boniek niejednokrotnie wypowiadał się w mediach na temat owego katastrofalnego wydarzenia, jednak zawsze wspomina to tak samo: to była tragedia. To był mecz, który na zawsze pozostanie w jego pamięci ze względu na wydarzenia, które miały miejsce przed jego rozpoczęciem. Po spotkaniu, każdy z graczy „Starej Damy” otrzymał za zwycięstwo premię w wysokości stu milionów lirów (50 tysięcy euro). Zbigniew Boniek jako jedyny z piłkarzy oddał wszystkie pieniądze na pomoc dla ofiar i ich rodzin, które zostały dotknięte katastrofą na belgijskim stadionie Heysel. Niedługo po zakończeniu meczu, Zibi poleciał prywatnym samolotem do Tirany, aby w następnym dniu, tj. 30 maja, pomóc swoim reprezentacyjnym kolegom w wygraniu meczu z Albanią, gdzie stawką były trzy punkt w eliminacjach do Mistrzostw Świata w Meksyku. Pomógł. Mecz zakończył się zwycięstwem Polaków 1:0. Gola strzelił Zibi. Murzyn. Rudy. Bello Di Notte.

Retro FutbolTekst pochodzi z magazynu Retro Futbol.
Znajdziesz go również na stronie www.rfbl.pl

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

2 komentarze

  1. Szymon Nowak pisze:

    Bardzo ciekawy artykuł, ale brakuje sukcesów Bońka w Europejskich Pucharach z Widzewem Łódź.
    Patrz np. http://historia.org.pl/2013/08/22/wielki-widzew-m-wawrzynowski-recenzja/

  2. Damian Bednarz pisze:

    Drogi Szymonie masz rację. Jednak zamysł autora był taki a nie inny 🙂

Zostaw własny komentarz