Stefan Szczepłek: To jest piłeczka [wywiad] |
Stefan Szczepłek był w wielu miejscach i wiele historycznych wydarzeń widział na własne oczy. Korespondent z wielu mistrzostw świata, Europy i finałów europejskich pucharów. W marcu ukazało się drugie wydanie Mojej historii futbolu. Tom 2 Polska. To właśnie polska piłka jest głównym motywem tej rozmowy. Głównym, ale nie jedynym.
Rafał Kobylarczyk: W rozmowach na temat piłki nożnej odnośnikiem jest często mecz Polski na Wembley w 1973 roku. Powoli pojawiają się jednak analogie, że niedługo w podobnym tonie będzie się mówić o meczu na Narodowym z Niemcami w 2014 roku. Co sądzi Pan na temat tego porównania?
Stefan Szczepłek: Myślę, że Wembley było czymś więcej. Po pierwsze, tamten mecz decydował o awansie. Po drugie, rozgrywaliśmy spotkanie na legendarnym stadionie i z reprezentacją, która 7 lat wcześniej zdobyła mistrzostwo świata. Myśleliśmy: „Gdzie my z Anglią na Wembley?”. Okazało się, że można. To było zdarzenie nie tylko sportowe, ale też społeczno- kulturowe. Dowiedzieliśmy się, że osoby ze świata nauki i kultury to także kibice. Patrząc w tych kategoriach to na pewno większe wydarzenie niż pokonanie Niemców.
„Kiedyś powiedziałem, że nie umrę, dopóki nie pokonamy Niemców. Niepotrzebnie”. Takimi słowami podpisał Pan jeden ze swoich felietonów w zbiorze Żonglerka. W którym momencie meczu poczuł Pan, że ta wygrana jest naprawdę realna? W Gdańsku w końcu też było bardzo blisko.
Nie no to były żarty oczywiście (śmiech). Graliśmy z Niemcami wiele spotkań, większość z nich widziałem na żywo i ciągle je przeżywałem, więc można mówić o pewnego rodzaju traumie. Proszę pamiętać, że ja zacząłem samodzielnie myśleć w latach 50-tych, kiedy wspomnienie z II wojny światowej było dość świeże. Ten Niemiec wtedy był nie tyle przeciwnikiem, co jednak wrogiem. Z racji tego, że zawsze nas pokonywał, to człowiek marzył: „Kiedy my z nimi wygramy ?”. To zwycięstwo było dla mnie czymś w rodzaju symbolu naszej wiarygodności i naszych możliwości. Okazało się, że wyzwoliliśmy się z tych knebli mentalnościowych...
Można tutaj mówić o kompleksach?
Stefan Szczepłek: No może to nawet nie kompleksy, ale na pewno coś w tym stylu. Ponieważ byłem na tych dziesięciu albo dwunastu meczach to nie ma co się dziwić, że ciągle na to zwycięstwo czekałem. Ja to zdanie napisałem na długo przed Euro i nie zdawałem sobie sprawy z tego, że zrobi ono taką karierę (śmiech). W Gdańsku Błaszczykowski strzelił z karnego na 2:1 w 90 minucie. Wydawało się to nieprawdopodobne, a jednak wyrównali na 2:2. Byłem wtedy na stadionie i dostaję z redakcji SMS od Mirka Żukowskiego „Cacau uratował Ci życie” (śmiech).
Czy można powiedzieć, że ta wygrana nad Niemcami zbudowało drużynę? Drużynę, która w dobrym stylu przeszła przez eliminacje, a w meczach towarzyskich spisuje się bardzo dobrze?
Czy ja wiem czy akurat to zwycięstwo? Jak się pokonuje mistrza świata, to na pewno buduje, ale ciekawe jest to co powiedział Lewandowski, a z czym ja się w stu procentach zgadzam. Graliśmy lepiej w przegranym spotkaniu we Frankfurcie niż w wygranym w Warszawie. Na pewno to w jakiś sposób na zawodników wpłynęło, ale to był proces. To mecz jeden z wielu. Przyznam szczerze, że ja nie wierzyłem w tę drużynę. Widzę, że są w stanie pokonać Niemców, ale cztery dni później będą się męczyli ze Szkotami. Czasem przysypiają. Mając więcej szans na zwycięstwo, bo grają z kimś słabym, myślą sobie czasem „A, i tak i tak ich pokonamy”. Jest taki rodzaj lekceważenia. Do końca nie wierzyłem, że w aż takim stylu osiągną ten sukces. Powiedziałem Nawałce, że osiągnął coś wielkiego. Jego zasługa jest ogromna, ale miał też więcej szczęścia niż poprzednicy. Za czasów Smudy czy Fornalika było tak, że mieliśmy trio z Dortmundu i reszta od nich zdecydowanie odstawała.
Chyba można powiedzieć, że drużyna ma wyraźny kręgosłup?
Tak, ma, po bokach też ktoś jeszcze jest, i to ktoś, kto prezentuje dobry poziom. Pozostaje pytanie, czy to wykorzystają. Bo to, co na razie Nawałka z tą drużyną osiągnął, to tylko połowa sukcesu. Po pierwsze nie będę podnosił tej atmosfery, nie będę dmuchał w balon, bo nigdy tego nie robiłem i tego nie lubię. A po drugie przypominam, że już takie sytuacje mieliśmy. Engel awansował, Janas awansował i Beenhakker awansował i za każdym razem było tak samo. Pierwszy mecz normalny, drugi o wszystko i trzeci o honor. Wydaje mi się, że ta drużyna ma więcej atutów niż tamte. Muszą wygrać pierwsze spotkanie, a jak to się stanie, to już pójdą. No chyba, że już tak myślą, że zwyciężą. Wtedy mogą nie wygrać. I tego się boję.
Zakładając, że wygramy ten pierwszy mecz. Na co stać naszą drużynę we Francji?
Jak wyjdą z grupy, to będą już w szesnastce. Do ósemki mogą dojść. Potem już jest jeden mecz i naprawdę różnie to się może potoczyć. Stawiał ktoś na Grecję? W życiu! No a jednak. To jest piłeczka. Cała historia piłki składa się z samych takich fajnych rzeczy.
Jak Pan już wspomniał, ta drużyna ma kręgosłup. Co prawda to były inne czasy, ale na przykład po zakończeniu II wojny światowej także mieliśmy dobrych zawodników. Był Brychczy, był Pohl, był Cieślik, a mimo to pokolenie nie miało nigdy okazji zaprezentować się na większym turnieju. Wydaje mi się nawet, że w pełni nie pokazali swojego potencjału. Czy to niepowodzenie to tylko kwestia historii?
Trudne pytanie. Nie powiem, że to pokolenie nie odniosło sukcesu dlatego, że podczas wojny jadło brukiew, bo członkowie Wunderteamu też ją jedli, a byli w swoich dyscyplinach najlepsi na świecie. Pewne znaczenie mogło mieć to, że jest to sport zespołowy i wymaga zupełnie innej organizacji niż bieganie przez płotki czy rzucanie oszczepem. Jeżeli chodzi o piłkę nożną, to wtedy pod każdym względem zdecydowanie odstawaliśmy od zachodu. Może taktycznie to nie, bo ona była taka sama na całym świecie. Wymienieni przez Pana piłkarze rzeczywiście byli dobrzy. Gdyby wtedy mogli trafić do zachodnich klubów to kilku z nich być może zrobiłoby karierę. Być może wtedy byłby to miernik czy my się wtedy do czegoś nadawaliśmy jako reprezentacja czy nie. Wydaje mi się, że głównie chodziło o to, że pod względem organizacyjnym i finansowym staliśmy zdecydowanie w tyle. Mogliśmy wtedy kogoś pokonać, ale nie mogliśmy udowodnić tego na żadnym turnieju. W 1969 roku byliśmy o krok od awansu na mundial w Meksyku. Ale wcześniej? Nigdy. Pamiętajmy też o jeszcze jednym. Kiedy Górski objął reprezentację, to nie było tak, że osiągnął sukces dlatego, że był trenerem genialnym. W ciągu kilku lat swojej pracy miał grupę 30-40 świetnych zawodników. W historii polskiej piłki nożnej to były największe talenty. Nigdy wcześniej ani nigdy później tylu jednocześnie nie grało. Ale też się coś zmieniło w kwestiach organizacyjnych. Młodzi działacze zrobili memoriał o stanie polskiej piłki, który przez Lubańskiego trafił do Gierka, o czym mówił mi Gmoch, który był autorem tego dokumentu. Doprowadzono do spotkania z klubami Śląskimi w PZPNie. Jego głównie celem było dojście do porozumienia - żeby zniknęły tarcia między Ślązakami a resztą Polski. Sami piłkarze nic do siebie nie mieli, ale mecz czasem miał charakter wojny, a przecież w reprezentacji wszyscy graliśmy dla wspólnego celu. Ale to nie tylko to. Same apele nie wystarczały. Zaczęto wtedy płacić, czego wcześniej w reprezentacji nie było. Płacono, ale jakieś grosze. Piłkarzom nie zawsze się chciało grać, nie zawsze im się to opłacało. A wtedy coś zmieniło. Koszulka reprezentacji miała nie tylko wartość koszulki z białym orłem, ale piłkarz miał też świadomość, że może na tym zarobić nie gorzej niż w klubie.
W 1970 roku pojawił się Kazimierz Górski. Wcześniej, jak Pan wspomniał w książce, był także bardzo dobry teoretyk, a trochę słabszy praktyk, Ryszard Koncewicz. Dostał w pewnym momencie ofertę pracy z reprezentacją Holandii i propozycję tę odrzucił. Czy gdyby ją przyjął, to coś by się zmieniło w polskiej lub holenderskiej myśli szkoleniowej?
Na ile znałem Pana Koncewicza, którego bardzo szanowałem, to był człowiek dość skryty. Taki typ mizantropa. Wszystko to o czym myślał trzymał dla siebie. Raczej nie było widać po nim emocji. Zakładamy, że Koncewicz zostaje trenerem reprezentacji Holandii. Po pierwsze nie wiem, jak długo by to trwało. Po drugie nie wiem, czy by to cokolwiek dało Polsce. Pamiętajmy, że to były lata 60-te. Wtedy tamta reprezentacja jest na poziomie naszej. Nie ma wielkiego Ajaxu, Feyenoordu, o PSV nie wspominając. Dopiero wszystko się tworzy. Nie jestem też pewien, czy losy futbolu holenderskiego potoczyłyby się tak samo. Myślę, że nie.
Czyli nie mówilibyśmy o futbolu totalnym i wielkim teamie Rinusa Michelsa?
Rinus Michels to mimo wszystko Holender, on tam był cały czas, żyło mu się tam łatwiej. Natomiast Koncewicz ciągle myślał, co można ulepszyć. To on pierwszy wprowadził ustawienie węgierskie w Polsce, jak był jeszcze trenerem CWKS-u w 1956 roku. Nie wiem co by było dalej. Nie chciał się ruszać z Warszawy. Z drugiej strony mija parę lat i pojawia się trener Antoni Brzeżańczyk, który zostaje trenerem Feyenoordu w roku 1975, no i też nie ma to żadnego znaczenia dla Polski. Nie ma co gdybać.
Po Koncewiczu pojawił się Kazimierz Górski, który, jak Pan wspomniał, zebrał pokolenie 30-40 zawodników, którzy mieli największy talent w historii polskiej piłki. Pojawił się najpierw sukces na olimpiadzie, który raczej był postrzegany bardziej w kategoriach przypadku...
Nie, przypadku to nie. Przypadkowo, a raczej szczęśliwie, to my tam awansowaliśmy. Na samych igrzyskach już nie było przypadku.
A jak wróciliśmy do kraju, czy było takie przeświadczenie w społeczeństwie, że jesteśmy w stanie awansować na mistrzostwa świata?
Za dobrze tego nie pamiętam, ale wydaje mi się, że nadzieje były wtedy niewielkie. Wiedzieliśmy, że ten złoty medal olimpijski to w kategoriach amatorów. Szczyciliśmy się tym, bo to było coś, ale świat tego nie odnotował. Natomiast, jeżeli w tamtych czasach trafia się na Anglię i Walię, a co tydzień ogląda w telewizji trzyminutowe najciekawsze fragmenty ligi angielskiej, to robi to niesamowite wrażenie. To jest inny świat, przepaść - i my mamy z nimi wygrać? Na dziesięć osób z osiem na pewno powiedziało, że nie mamy szans. I to też niewątpliwie była realna ocena. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że poza tymi fragmentami my nie widzieliśmy Anglików w grze. Wiedzieliśmy, że byli mistrzami świata. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to tak naprawdę jest pięknie opakowane. A to są bardzo przeciętni zawodnicy. Uważam wręcz, że do dzisiaj tak jest. W 1966 roku trochę im pomogli, jak to mundialach, ale oni zapracowali na to mistrzostwo świata. Mieli wtedy świetną drużynę. Najlepszą w historii. Ale z Polską to już Bobby Charlton nie grał, Gordon Banks nie bronił...
To już nie była ta sama drużyna.
No pewnie, że nie. Tylko że nie wiedzieliśmy o tym, dopóki nie zaczęli grać. I to, że nasi zawodnicy wygrali z nimi w Chorzowie absolutnie zasłużenie to nie przypadek. Natomiast na Wembley to wiadomo, że była Obrona Częstochowy, ale też kupa szczęścia. Daliśmy sobie radę z atakami, a sami potrafiliśmy wyprowadzać kontrataki. Umieliśmy grać w piłkę. Tylko przekonaliśmy się o tym dopiero jak trafiliśmy na Anglię. Bardzo dużo nam pomógł mecz z Walią, która nas rozbiła. Zobaczyliśmy, jak się gra w piłkę na Wyspach.
Wtedy, jak Pan powiedział, nadziei dużych nie było. Zdecydowanie inaczej wyglądała nasza sytuacja przed mundialem w Argentynie. Jechaliśmy po złoto mistrzostw świata. Gdzieś coś się nie udało. Gdzie leżał problem?
Po mistrzostwo to może nie, zresztą Gmoch mówi, że nigdy nie powiedział, że jedzie po złoto. Poza tym, kiedy się z nim kłócę, to powtarza, że nie mieliśmy prawa wygrać z żadną reprezentacją z Ameryki Południowej w Ameryce Południowej. Głównie chodzi mu o Argentynę, która najprawdopodobniej jakoś tam kupiła to mistrzostwo, co nas w pewien sposób tłumaczy. Sądzę, że mieliśmy drużynę lepszą niż w 1974. Co prawda nie było już Gadochy i Maszczyka, ale doszedł Lubański, który zawsze dobrze wpływał na atmosferę nawet jak nie grał. To Gmoch go posadził na ławce i od razu zepsuł tę atmosferę. Był Boniek, który nakręcał się rywalizacją z Deyną, co było dobre dla reprezentacji. No i Nawałka, dla którego był to turniej życia. Byli Maculewicz i Masztaler, którzy znaleźli się w kadrze ze względu na wykształcenie, na czym Gmochowi bardzo zależało. Były niesnaski o kasę od Adidasa, bo działacze chcieli wziąć te pieniądze dla PZPN-u, a piłkarze uważali, że dla siebie. W rezultacie ta atmosfera była fatalna. I to ona w znacznym stopniu przyczyniła się do tego, że nie graliśmy tam tak jak powinniśmy.
W książce, przy infografice z Andrzejem Strejlauem, napisał Pan, że pojawił się na stanowisku selekcjonera o ponad 10 lat za późno. I gdyby zrobić zamianę, że w 1976 zamiast Jacka Gmocha selekcjonerem zostaje właśnie Strejlau, to w Argentynie losy mogłyby się potoczyć inaczej?
W takich sprawach to zawsze jest gdybanie. Prawdopodobnie jednak byłaby to inna drużyna. Paru zawodników by nie pojechało, kilku innych by się pojawiło, i na pewno panowałaby lepsza atmosfera.
Na początku lat 90-tych, po odzyskaniu suwerenności w kraju, pojawił się w sukces w Barcelonie w 1992 roku. Po powrocie z igrzysk było hasło „Zmieniamy szyld i jedziemy dalej”. Co nie wyszło w tej zmianie szyldu? Na awans do dużego turnieju musieliśmy czekać 10 lat.
To był bałagan pierwszych lat kapitalizmu. Każdy myślał o sobie, żeby wyjechać za granicę. Ponadto, problem z organizacją nie tylko w PZPNie, ale ogólnie w polskiej piłce. To, że olimpijska reprezentacja zdobyła medal, to niewątpliwy sukces, ale to też pierwszy przykład sprywatyzowania kadry. Mi się to nie podobało. Widziałem co to za ludzie, że liczą się tylko pieniądze. Chodziło im głównie o to, żeby tych zawodników wypromować i sprzedać. Zdobyli srebrny medal, ale nie potrafili pójść dalej. I to nie dlatego, że Wójcik nie został od razu trenerem reprezentacji. Chwała Bogu, bo potem jak już został, to pokazał, co potrafi. Dla mnie Wójcik niezależnie od medalu to są najmroczniejsze lata polskiej reprezentacji, a nawet całej polskiej piłki. Mało kto zrobił tyle złego wizerunkowi polskiej piłki co on. Jeżeli ktoś pełniący takie funkcje jak on pije bez przerwy i udowadnia mu się korupcję, no to gdzie są te wzorce? A piłkarze zapatrzeni. Nawet jeżeli było coś takiego, że chcieli to wszystko między sobą ogarnąć, to nie pojawił się ktoś, kto by to sensownie poukładał. Mam jak najgorszą opinię o tamtych czasach i niektórych osobach. To było typowe myślenie – jesteśmy we własnym kraju, zarabiamy własne pieniądze, to i zaróbmy na piłkarzach.
Mówi Pan o wartościach w sporcie, że to co się działo na początku lat 90-tych się Panu nie podobało. Jak zaczynał Pan pracę, to na pewno miał Pan autorytety, osoby na których się Pan wzorował, które kształtowały Pana i Pana myślenie i pisanie o sporcie. Mógłby Pan wymienić tutaj kilkoro z nich?
Moi mistrzowie z tygodnika Piłka Nożna, czyli Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Mieczysław Szymkowiak. To starsze pokolenie, urodzone jeszcze przed wojną. Kiedy ja się rodziłem, to Szymkowiak trenował kadrę. Lechowski z kolei był wtedy najwybitniejszym i najbardziej znanym dziennikarzem piłkarskim, pracował w „Przeglądzie Sportowym”. Do tego moi koledzy rówieśnicy i Ci minimalnie starsi. Przede wszystkim Antoni Piontek, o którym nikt nie pamięta. Byliśmy jedyną parą niepartyjnych sekretarzy redakcji w prasie centralnej. Mieliśmy mądrego szefa, Grzegorczyka, który musiał być w partii, ale miał gdzieś wszystkie wytyczne i zrobił nas sekretarzami. Wiedział, że nie sprawimy mu zawodu. W tym samym czasie pracował w tygodniku Tomek Wołek i Zygmunt Lenkiewicz. Poza tym, wiele osób do nas przychodziło, chociażby Krzysztof Mętrak, który pisał felietony. Przyszedł Roman Hurkowski, który miał komputer w głowie. Piłka Nożna wtedy to było pismo. To jest mój uniwersytet.
„Czytajcie książki, po każdej będziecie bogatsi”. W jednym z felietonów przytoczył Pan słowa Bohdana Tomaszewskiego. Czytanie książek rozwija. Tylko pytanie – jak wybrać odpowiednią, co decyduje o tym, że książka jest warta lektury?
Ja Panu nie powiem, ale pośrednio odpowiedział Pan na to pytanie przed tą rozmową. Dlaczego czyta Pan Słonimskiego? Bo jest mądry, bystry, dowcipny. Z tych samych powodów podoba się i mi, to jest mój ulubiony felietonista. Poczucie humoru jest wykładnikiem inteligencji. W tekście każde słowo ma znaczenie, bo ono decyduje o rytmie. Czytany jest też muzyką. Albo się to ma albo się tego nie ma, tego raczej nikt nie nauczy. Ja nie wiem czy mam coś takiego. Według mnie mam, ktoś może powiedzieć, że nie . Ale to już rozmowa o dziennikarstwie. Ja się na tym nie znam, wszystko co robię to intuicja.
Teraz na Pana książce widnieje informacja, że jest Pan laureatem pierwszej nagrody Grand Press imienia Bohdana Tomaszewskiego. Jaka rolę pełni ta nagroda w Pana pracy, biorąc pod uwagę, że był Pan wcześniej honorowany czy to Złotym Krzyżem Zasługi czy Srebrnym Wawrzynem PKOl?
Jestem świadomy swojej wartości, ale nie sądzę, żeby była ona szczególnie wysoka. Wiem, że nie jestem najgorszy. Jak ktoś mi daje nagrodę, to się bardzo cieszę, i się jednocześnie bardzo boję.
Że trzeba udźwignąć jakiś ciężar?
Tak, że ja na to nie zasłużyłem i teraz będę postrzegany inaczej. To jest takie obciążenie. Bohdan Tomaszewski - ja? Nagroda jego imienia? A z drugiej strony to jest coś fantastycznego. Przyznano mi nagrodę człowieka, który był moim pierwszym wzorcem ponad 50 lat temu. Można powiedzieć, że koło się zamknęło. Najpierw słuchałem Pana Bohdana w radiu, potem patrzyłem na niego na stadionie. Jak zostałem dziennikarzem to mogłem go poznać, później mogłem z nim rozmawiać. Wymienialiśmy uwagi, on do mnie dzwonił, żeby sobie pogadać. Mówił o mnie publicznie, tak że ja się robiłem czerwony. Potem wdowa poprosiła mnie o to, żebym był jednym z tych, którzy mówią nad grobem, bo mąż by sobie życzył. To było dla mnie coś niezwykłego. W takim wypadku nagroda wydaje się czymś naturalnym, prawda? Ale proszę mi wierzyć, ja szedłem na wręczenie tej nagrody bez jakiejkolwiek nadziei, że ona przypadnie mnie.
Innymi nominowanymi byli Włodzimierz Szaranowicz i Henryk Urbaś. Podejrzewał Pan, że któremuś z nich przypadnie nagroda?
Tak! Tym bardziej, że Press zrobił fajny numer, o czym powiedziano mi potem. Jest taki zwyczaj, że za każdym razem jak ktoś dostaje taką nagrodę, to jest o tym informowany. Żeby przygotować sobie minutę przemówienia, ubrać się i tak dalej. A Press tego nie zrobił. Nie powiedział żadnemu zwycięzcy. Wyszedłem z wniosku, że jeżeli mnie nie informują, to nie dostałem, a wypada przyjść. Byłem nieogolony, miałem niewłaściwą koszulę, niewłaściwe buty. Myślałem, że będę siedzieć tam w ostatnim rzędzie. I nagle się dowiaduję, że mam wyjść na scenę i do tego coś powiedzieć. To było zaskoczenie. Pierwszy raz przyznano tę nagrodę. Dla dziennikarza sportowego nie ma ważniejszej moim zdaniem. W naszym środowisku przyznawało się jeszcze Złote Pióro. Ale w tamtym wypadku wysyłało się tekst, a tutaj nie.
Ta nagroda jest ważniejsza, bo decydowano na podstawie dorobku?
Na podstawie dorobku i tego, jak się przy tym wszystkim zachowuje. A w dzisiejszych czasach powszechnej napaści, zawiści i nienawiści to jest ważne. Nie wolno ludzi obrzucać błotem. Nawet jeżeli się z kimś polemizuje, to trzeba zachować i umiar i nie przekraczać barier kultury. Jak mamy kogoś bardzo skrytykować, to się pięć razy zastanowimy, a przynajmniej dobierzemy słowa, żeby to nie było obraźliwe. Czasami trzeba komuś dopiec, ale krytyka powinna być wyważona. Mnie ucieszyło to, że ktoś to wszystko dostrzegł. Są to takie cechy, które miał też Bohdan Tomaszewski.
Wyprzedził Pan moje pytanie. W trakcie mowy na pogrzebie powiedział Pan, że Bohdan Tomaszewski zdawał sobie sprawę z tego, że „Wyniki są ważne, ale uczucie jeszcze ważniejsze„, a także ”Rozumiał sportowców i nigdy ich nie obrażał”. Jeżeli chodzi o wypowiadanie się, to ważne jest wyważenie słów przy krytyce. Pytanie jak znaleźć granicę tej krytyki?
Trzeba ją mieć we własnej głowie. W sumieniu, wiedzy, wyczuciu. Nie bez powodu użyłem wcześniej słowa „intuicja”. Każdy z nas ma jakiś wewnętrzny kodeks moralny, którym się kieruje. Dla każdego jest on trochę inny, ale są wartości uniwersalne, którymi trzeba się kierować. Ale ja tu nie jestem żadnym wzorcem, ani przewodnikiem pod tym względem. Każdy czuje co innego.
Ten wywiad zapewne będą czytać głównie historycy. Jak Pan zaczynał kolekcjonowanie pamiątek sportowych, to wysyłał Pan do klubów listy, jak Pan to określił w felietonach, łamaną angielszczyzną...
Stefan Szczepłek: Tak, ale ja miałem kilkanaście lat kiedy to robiłem, jestem wytłumaczony (śmiech). I nie tylko z angielszczyzny, która od tamtej pory jest dużo lepsza, ale i z odwagi.
A gdyby ktoś teraz chciał zacząć kolekcjonowanie? Ma Pan dla niego jakąś wskazówkę, złotą myśl?
Po prostu niech kolekcjonuje (śmiech). Nie ma tutaj złotej rady. Moje kolekcje są dla mnie jednocześnie pomocami naukowymi. Nawet informacje zawarte na bilecie są jakimś źródłem. Jest coś takiego jak język koszulek. Mam wrażenie, że czasami te moje zbiory są wyśmiewane. Że jestem jakiś szmaciarz albo coś takiego. Ale dla mnie to wszystko ma znaczenie. Ja to robię z powodów ogólnoludzkich. Każdy eksponat ma jakąś historię. Tylko trzeba umieć ją znaleźć. Im więcej człowiek wie, tym ma większą szansę, że znajdzie.
Na koniec poproszę Pana o zadanie pytania dla tych, którzy chcieliby otrzymać egzemplarz Pana książki. Historia.org.pl wspólnie z wydawnictwem Sine Qua Non przygotowała jeden egzemplarz dla osoby, która prawidłowo odpowie na pytanie i będzie miała trochę szczęścia w losowaniu.
Uwielbiam zadawać pytania. Jak nazywał się pierwszy polski reprezentant, który na mundialu nie wykorzystał rzutu karnego?
Odpowiedzi na pytanie zadane przez red. Stefana Szczepłka przesyłajcie na adres: konkursy@historia.org.pl
Nagrodą jest książką Moja historia futbolu t. II Polska.
Edit:
Odpowiedź na pytanie konkursowe brzmi: Kazimierz Deyna podczas Mundialu 1978 w Argentynie.
Laureatem konkursu jest Pan Maciej Sieradzki z Sanoka.
Gratulujemy!
Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.
naprawde dobrze zrobiona rozmowa, dobrze sie czyta. mądry rozmówca
Z mądrym to i nawet dobrze się zgubić 🙂 Miło się czyta, to jest wywiad, a nie to co w gazetach, byle sensacja.
tu też przekręt ?