Zimowa walka na froncie wschodnim. Wspomnienia prosto z linii frontu |
Podczas wojny Aleksander Iljicz Szumilin znajdował się bezustannie na linii frontu – od 1941 do 1944 roku, kiedy to po kolejnym, piątym zranieniu i długim leczeniu nie wrócił do służby liniowej i pełnił inne funkcje wojskowe. W początkowym okresie wojny prowadził nielegalny pamiętnik, któryinstynktownie zniszczył. Sądząc po treści odtworzonych po latach wspomnień, postąpił słusznie. Gdyby je odkryto, dla frontowego oficera wyrok trybunału wojskowego mógł oznaczać tylko jedno... Poniżej fragment wspomnień Szumlina z walk na froncie wschodnim w grudniu 1941 roku.
Leżałem na śniegu na wznak i nuciłem znany motyw: „Ukochane miasto może spać spokojnie...”1. Czas mijał powoli. Do świtu jeszcze daleko. Po prawej i po lewej żołnierze leżą po krzakach. Widzę, jak czasami unoszą głowy. Nie wszyscy żołnierze mają maskchałaty. Wydano je tylko oficerom, telefonistom, kaemistom i po dziesięć sztuk na pluton. Ci, którzy byli bez maskchałatów, bali się rozglądać. Wioska była całkiem blisko nas. Przez krzewy widać ciemne sylwetki chałup i zarysy cerkwi. Niemcy we wsi śpią. Pomiędzy ciemnymi kształtami domów nie da się wypatrzyć wartowników. I oto cicho i powoli, niemalże nierozróżnialna, po niebie i zaśnieżonym polu popełzła jasna smuga. Jeszcze raz połączyłem się telefonicznie z dowódcą batalionu, który potwierdził mi sygnał do rozpoczęcia ataku.– Dwa wystrzały z działa! Zobaczysz nad wsią dwa wybuchy szrapneli i od razu podrywaj swoich ludzi!Wszyscy wyczekiwali świtu i rozpoczęcia natarcia, każdy po swojemu. Lecz sygnału do ataku nie było. Minęło jeszcze trochę czasu. Zaśnieżone pole stopniowo się rozjaśniało. Siwa mgiełka nad wsią rozproszyła się. Pomiędzy domami zaczęli biegać Niemcy. Jakoś tak nagle się spłoszyli, zamachali rękami i zaczęli krzyczeć. Dolatywały do nas ich czyste samogłoski: „Ja, ja, ja!”Zerknąłem na lewo od wsi na śnieżną linię horyzontu. Nie umiem powiedzieć, dlaczego tam spojrzałem. Szczyt śnieżnego wzgórza podnosił się nad wsią, a drogą w dół po zboczu w kierunku wsi powoli przesuwały się jakieś czarne punkciki. Spełzały ku wsi i można już było je rozpoznać. Z daleka słychać było narastający pomruk silników.Ciągnikami gąsienicowymi Niemcy ściągali do wsi działka przeciwlotnicze.
„Jedno, drugie, cztery!” – liczę. Oto jeszcze cztery, a po nich następna czwórka wypełzają zza krawędzi szczytu. Linia naszych żołnierzy poruszyła się. Ludzie, unosząc głowy, patrzyli na zenitki. Pierwsze ciągniki już wpełzły do wsi, a na drodze na wybojach jeszcze warczały motory, wypuszczając za sobą czarne kłęby dymu.Pierwsza bateria wjechała między domy. Odczepiono ciągniki, rozstawiono działka i wszystko zastygło na miejscu. Pozostałe gwałtownie ryczały silnikami i nieśpiesznie rozjeżdżały się po wsi.– Łącz z batalionem! – krzyknąłem do telefonisty.Łącznościowiec wytrzeszczywszy oczy, gorączkowo zakręcił korbką, zaczął stukać po widełkach telefonu, ale aparat pozostawał głuchy.– Ani jednego wystrzału ze strony Niemców! Kto mógł przerwać przewód?– Kręć, nie przestawaj!Po drugiej stronie linii ktoś uparcie milczał. Nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności i wydawać rozkazu do wycofania kompanii.Niemcy nie śpieszyli się. Robili wszystko według zasad. Szykowali baterie przeciwlotnicze do boju. Chcieli od razu i na pewniaka uderzyć po naszej leżącej w śniegu piechocie. Tym bardziej, że leżeliśmy w bezruchu.Sygnału do ataku nie było. Niemcy najpewniej dziwili się naszemu uporowi i bezmyślności. Leżą jak idioci i czekają, aż ich rozniosą z najbliższej odległości! W końcu stracili cierpliwość.Zenitka to nie działo polowe, które po każdym wystrzale trzeba ponownie załadować. Działko przeciwlotnicze automatycznie wyrzuca całą kasetę pocisków. Może strzelać ogniem pojedynczym, podwójnym i krótkimi seriami. Po jednym naciśnięciu pedału z lufy zenitki wylatuje od razu jeden rozżarzony pocisk smugowy i drugi burzący. Do każdego żywego żołnierza, który znalazł się w optycznym celowniku, Niemcy zaczęli wypuszczać dla pewności od razu po dwa pociski. Jeden rozpalony, smugowy, a drugi niewidoczny, burzący.
Najpierw zaczęli strzelać do biegnących. Taki człowiek robił dwa-trzy kroki i pocisk rozrywał go na kawałki.Najpierw zaczęli biec telefoniści, pod pozorem załatania przerwy w linii. Potem nie wytrzymali panikarze i strzelcy słabi duchem. Ponad śniegiem poleciały z nich krwawe strzępy i skrawki szyneli, kawałki szkarłatnego mięsa, oderwane dłonie, nagie szczęki i grudy wnętrzności. Tych, którzy nie wytrzymali, którzy zerwali się z miejsca, pociski doganiały przy trzecim kroku. Człowieka łapali w optyczny celownik i od razu, po sekundzie, znikał z powierzchni ziemi. Pluton Czerniajewa kiedyś pobiegł pod ostrzałem. Wiedzieli, czym się to później skończyło. Moi żołnierze leżeli, popatrywali na mnie, na niemieckie zenitki i na rozdarte trupy tych, którzy próbowali uciec.Ordynans odczołgał się nieco w bok, chcąc popatrzeć, co dzieje się na skraju krzaków. Lecz ciekawość go zgubiła. Nagle się przestraszył, przekręcił się w miejscu i dwoma skokami znalazł się obok mnie. Nie zdążył dotknąć ziemi, gdy dwa pociski trafiły go w plecy. Rozerwało go na pół. Wnętrzności bryznęły mi w twarz. Dlaczego się podniósł i rzucił ku mnie?– Towarzyszu poruczniku! Tam... – zdążył wykrzyknąć przed śmiercią.Pojawili się ranni żołnierze. Czołgali się, zostawiając za sobą krwawy ślad na śniegu. Byli dobrze widoczni w celowniku optycznym. Po drodze dobijał ich kolejny podwójny wystrzał. Leżący obok telefonista wytrzeszczył na mnie oczy. Kazałem mu leżeć, a on mnie nie posłuchał. Ja zaległem pod drzewem i rozglądałem się na boki, patrząc, co się dzieje wokoło. Leżałem i nie poruszałem się. Telefonista został zabity, gdy próbował podnieść się na nogi. Pocisk trafił go w głowę i rozłupał czerep na dwie części, wyrzucił do góry jego stalowy hełm i bezgłowe ciało głucho uderzyło o śnieg. Skądś z góry przyleciał rękaw z gołą dłonią. Rękawica, jak u dzieci, majtała się na sznurku. Palce poruszyły się. Oderwana ręka była jeszcze żywa. Wszyscy, którzy usiłowali uciekać lub poderwali się z miejsca, trafiali w optyczny celownik. Patrzyłem na działka przeciwlotnicze, na padających w agonii żołnierzy i na celowniczych karabinów maszynowych, którzy ze swoimi „Maksimami” ugrzęźli w śniegu i leżeli w bezruchu.Ostrzał ustał na chwilę. Teraz nikt nie biegł po gołym zaśnieżonym polu. Niemcy omiatali pole okularami celowników, starając się wymacać w zaspach śniegu następną ofiarę.I oto kolejne trafienie rozbiło lufę i osłonę ciężkiego karabinu maszynowego, okręconą gazą i kawałkiem prześcieradła. Przyciśnięte do śniegu ciała celowniczych uniosły się i martwe padły na bok. Pluton chorążego Czerniajewa leżał w krzakach na lewo ode mnie. Nagle żołnierze poruszyli się i przed nimi dostrzegłem Niemców z automatami w rękach. Niezauważeni zeszli ze stoku i szli krzakami tam, gdzie leżeli ludzie Czerniajewa. Oto, co chciał mi powiedzieć ordynans.Wyskoczyć z krzaków na odkryte pole było niemożliwością.
Niemcy ostrzeliwali je ciągłym ogniem. Nie był to jednak ogień mierzony i większość żołnierzy jak na razie żyła. Ale oto grad pocisków prześlizgnął się po samym śniegu. U Czerniajewa pojawili się ranni i zabici. Ujrzałem, jak niektórzy z ocalałych żołnierzy podnieśli się na nogi i wyciągnęli ręce do góry. Z broni miałem przy sobie tylko pistolet. Automat ordynansa gdzieś odrzuciło. Strzelanie do Niemców z pistoletu nie miało sensu. Wyciągnąłem pistolet i nawet się przymierzyłem, ale rozmyśliłem się i wsunąłem go za pazuchę. Niemcy szli wzdłuż krzaków w moim kierunku. Szli bez pośpiechu, często się zatrzymując. Poszturchiwali butami leżących, schylali się i oglądali zabitych żołnierzy. Potem znowu szli i ponownie się zatrzymywali i zbierali się gromadką wokół leżącego w śniegu. Obstępowali go ze wszystkich stron, zaczynali gardłować i podnosili rannego na nogi. Musiałem szybko coś przedsięwziąć. Nie należało zwlekać. Niemcy z każdym krokiem byli coraz bliżej mnie. Nie gubiąc linii wyznaczonej przez pień drzewa, pokrytego puszystym białym nalotem szronu, zacząłem rakiem przesuwać się po zaśnieżonym polu. Czołgałem się bez zatrzymywania, bez odpoczynku, spozierając na pień drzewa i zenitki, przysłonięte białymi gałęziami. Jednocześnie nie spuszczałem z oka Niemców, którzy szli krzakami. Gdyby Niemcy oderwali wzrok od leżących na śniegu rannych i zabitych, to od razu by mnie zauważyli. Lecz oni byli zajęci swoją krwawą robotą. Patrzyli sobie pod nogi, przechodzili z miejsca na miejsce, wyciągali coś z żołnierskich kieszeni, dobijali rannych i fotografowali ciała zabitych. Ich wzrok był przykuty do krwawej ścieżki i to pozwoliło mi odpełznąć na przyzwoitą odległość. Ale w pierwszej chwili byli o dwadzieścia kroków ode mnie. Czołgałem się po głębokim śniegu, nie jak żołnierz, bez odrywania ciała od ziemi i głową do przodu, a cofałem się tyłkiem niczym rak, instynktownie pracując rękami i nogami i przez cały czas patrząc na drzewo i starając się nie wysunąć poza pień puszystego drzewa. Opadłem z sił. Trudno było złapać oddech. Wycierałem oczy rękawem i od razu na nowo zalewałem się potem. – Nie dla mnie płastuńskie pełzanie – pomyślałem. Od krzaków do lasu było trzy kilometry2. Zaśnieżone pole cały czas szło w górę. Dobrze wiedziałem, że odpełzając po śniegu tyłem w tak niedorzeczny i nienaturalny sposób, nie wyjdę poza linię pnia puszystego drzewa. Jeśli Niemcy, idący wzdłuż krzaków, zatrzymają się i spojrzą bacznie w moja stronę, mogę ukryć się w śniegu. Miałem widok na wieś, działko i całą grupę Niemców.Równolegle do mojego, jakieś dwadzieścia metrów z boku ciągnie się w śniegu krwawy ślad – rozgnieciony śnieg z krwawymi smugami. Wygnieciona bruzda jest miejscami czysta, a w innych miejscach ma krwawe zacieki. Ktoś pełzał tamtędy wcześniej, niż ja. Tam ranny odpoczywał i zbierała się pod nim kałuża krwi, a tam z wysiłkiem się czołgał – to te rozmyte smugi krwi.I oto na końcu bruzdy leży on sam. Podczołguję się do leżącego – jest ubrany w zakrwawiony maskchałat. Wpatruję się w bladą twarz o ziemistym kolorze i mimowolnie przechodzi mnie dreszcz. To dowódca czwartej kompanii Tatarinow.
Przewrócił się na plecy. Usta ma otwarte. Oczy nieruchomo utkwione w niebo, w którym nie zobaczy rodzinnej Syberii. Kaptur maskchałatu zsunięty. Leżał bez czapki, a jego włosy poruszały się delikatnie na wietrze. W pierwszej chwili to właśnie mnie zwiodło. Odniosłem wręcz wrażenie, że jeszcze żyje i po prostu leży, odpoczywa i zbiera siły. Skręciłem w jego stronę i chciałem do niego dopełznąć. Ale zobaczywszy twarz, wszystko zrozumiałem. Ja przy oddechu wyrzucałem z siebie białą parę. A on leżał z otwartymi ustami i na tym mrozie nie było żadnego śladu wydechu. A powinien był oddychać często i ciężko.W oczach mignęło mi coś z boku. Odwróciłem się. Patrzę, a z prawej strony ze śniegu wyskoczyło ze dwudziestu żołnierzy – wyrwali i w rozsypce zaczęli gnać w różne strony. I w tej chwili łupnęli w nich ze wszystkich zenitek. Co zmusiło ich do poderwania się i biegu po odkrytym polu w głębokim śniegu? Niemców z automatami z tamtej strony nie było widać. A teraz podfrunęli tylko do góry niczym stado wróbli i poupadali w śnieg. Poleciały od nich tylko strzępy szyneli. Oto jeszcze i drobne grupki z sąsiedniego batalionu, poddawszy się porywowi, rozlatywały się na kawałki. Ani jeden nie uciekł z odkrytego pola.Śmierć od razu chwytała ich trupim uściskiem. Jedni znikali od razu, rozlatując się na atomy i rozbryzgując krwawe piętna na śniegu, inni zostawali, leżąc bez ruchu. Po kilku ostatnich oddechach gaśli, tracąc przytomność. Apogeum koszmarnego, krwawego pobojowiska, które dla niejednej setki żołnierzy na zawsze zatrzymało czas. Nastąpiła złowieszcza cisza.Ciężko dysząc, leżałem w zaspie, zdając sobie sprawę, że powinienem jeszcze się czołgać. Lecz nieoczekiwanie wyrosła przede mną wyprostowana postać żołnierza, brnącego w głębokim śniegu. Starszy wiekiem strzelec był bez maskchałatu, bez karabinu, w szarym szynelu. Powoli, nieśpiesznie, jakby pokazując, że jakiś czar chroni go przed zenitkami, szedł wymachując rękami i potrząsając kułakiem w powietrzu. Zatrzymywał się, wykrzykując przekleństwa.
Na twarzy wściekłość i wzburzenie pod wpływem tego wszystkiego, co przyszło mu przeżyć i oglądać na białym śniegu. Co i raz zatrzymywał się, osuwał się na kolana, wznosił ręce do nieba i wydawał szalone jęki. Niemcy zapewne go obserwowali. Bawiło ich to nadzwyczajne przedstawienie. Widzieli przed sobą człowieka gardzącego śmiercią i ich działkami. Nie strzelali do niego.Wokół wszystko, co żywe, było dawno martwe. Wszystko, co wierciło się i poruszało, było natychmiast rozstrzeliwane. A ten szedł i tylko on jeden, bawiąc ich, przemieszczał się po zaśnieżonym polu. Niemcy najwidoczniej chcieli pozostawić go jako świadka, aby opowiedział o tym naszym na tyłach.Kiedy żołnierz zrównał się ze mną, zatrzymał się i popatrzył na mnie ze współczuciem. Zrobił ruch ręką w stronę lasu, jakby zapraszał mnie do wstania i pójścia razem z nim, a potem odwrócił się w stronę Niemców i pogroził im pięścią. Jego niewidzące oczy zatrzymały się na mnie. Stał nieruchomo i o czymś myślał. Potem odwrócił się ode mnie, splunął w śnieg i poszedł dalej w kierunku lasu. Jego koścista postać w obślimaczonym żołnierskim szynelu stąpała po śniegu jakby z niechęcią. Ale oto zatrzymał się, przypomniał sobie o czymś, szybkim ruchem obrócił głowę w moją stronę i palcem pokazał mi na leżącego Tatarinowa. Pojąłem go dwojako. Albo na śniegu czeka mnie taki sam los, albo jest żołnierzem z kompanii Tatarinowa. Jego wysuszona i zgarbiona postać długo jeszcze majaczyła nad śnieżną równiną. Patrzyłem w ślad za nim i zupełnie zapomniałem o Niemcach. Żołnierz doszedł do skraju lasu i skrył się między drzewami. Tam, do tego najdroższego celu, jak na razie nie doczołgał się i nie dobiegł żaden z uciekających przed śmiercią. Cztery setki żołnierzy z naszego pułku pozostawiło za sobą krwawą breję. Oto, jak bywa na wojnie. Oto, jaką cenę ludzie płacili za naszą rosyjską ziemię.
Śnieżne pole, po którym się czołgałem, przez cały czas podnosiło się w stronę lasu. Wszyscy, którzy pełźli, leżeli i biegli, byli teraz widoczni, jak na dłoni. Gdyby nie drzewo, które zasłaniało mnie przed działkami przeciwlotniczymi, zostałbym z żołnierzami, leżąc na tym krwawym polu. Obejrzałem się i znowu się poczołgałem. I oto drzewo wraz z polem zaczęło jakoś tak chować się w zagłębieniu terenu. Niemieckie zenitki majaczyły już na końcach białych gałązek. Odwróciłem głowę w stronę lasu i dostrzegłem przed sobą niewielki pagórek. Przypomniałem sobie, że za nim zaczynał się ten sam jar, w którym nocą otrzymaliśmy rozkaz bojowy. Odległość do działek była przyzwoita. Może przestali się gapić w optykę. Odczołgałem się jeszcze dziesięć metrów, rzuciłem okiem na zaśnieżone kontury znajdującego się przede mną terenu i postanowiłem pokonać go jednym skokiem. Tam, w jarze, znowu będzie można odpocząć.Obróciłem się w miejscu, ugniotłem kolanami śnieg dla oparcia nóg, podciągnąłem pod siebie kolana, zwinąłem się w kulkę, kilka razy głęboko odetchnąłem i zebrawszy ostatnie siły, rzuciłem się przez pagórek.Nie zdążyłem zrobić nawet trzech kroków po głębokim, osuwającym się śniegu, kiedy poczułem tępe uderzenie w tył głowy. Jakby ktoś rąbnął mnie z tyłu polanem. Uderzenie przyszło z prawej strony głowy. Pocisk zerwał mi kaptur. Widziałem, jak rozpalony przelatuje obok mnie. Od uderzenia zakręciło mnie w miejscu, przeleciałem przez głowę i stoczyłem się do wąwozu. W tej samej chwili zacząłem tracić przytomność. Nie było bólu od uderzenia. Rozglądałem się wokoło i nic nie widziałem
* * *
Był to fragment książki Aleksandra Iljicza Szumlina Wańka Trep, tom 1.
- „Ulubione miasto„ – piosenka z muzyką Nikity Bogosłowskiego do słów wiersza Jewgienija Aronowicza Dolmatowskiego (1915), wykorzystana w filmie ”Myśliwce” (1939) – przyp. tłum. [↩]
- 350 – 450 metrów. [↩]
Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.
Ale tekst można napisać w kolumnach, duuuużo lepiej czyta się taki tekst na smartfonie, ale i na komputerze. Tekst od lewej do prawej to 100% trud i znój, poprostu nieda się czyta¢.
a co ty chcesz od prawa do lewa czytać?
przecież tekst jest w kolumnie, właśnie go przeczytałem na kompie i nie rozumiem o co ci chodzi
Dokładnie tacy jak on wydreptali zwycięstwo ZSRR w wojnie!
Właśnie tacy prości żołnierze i ich dowódcy leżą na cmentarzach w Polsce. Wypełniali rozkazy dowództwa i nic nie wiedzieli o wielkiej polityce. Ich zadaniem było pokonać nieprzyjaciela. Cześ ich pamięci!!!
o czym wy towarzysze mówicie„„?