D-Day Hel 2010 - relacja


15 sierpnia, gdy oczy całej Polski(a przynajmniej jej większej części) były zwrócone na pole bitwy pod Ossowem, gdzie armia polska gromiła bolszewików, na plażę helską zawitały ponownie postacie w mundurach feldgrau, pilnujące betonowego bunkra, czekające na stanowiskach swoich karabinów maszynowych, z wzrokiem utkwionym w morze. Cofnęliśmy się w czasie? Absolutnie nie. Po po prostu, po raz piąty już, miały miejsce obchody Zlotu Wojskowego ”D-Day Hel”.

Dojazd

Hel stosunkowo nie jest daleko od mojego miejsca zamieszkania, tak więc po całkowitym wyspaniu się i zjedzeniu śniadania, wyruszyłem w południe w drogę drogą nr 213, by następnie skręcić w Redzie na drogę nr 216, wiodącą prosto do miasta Hel. W końcu, po blisko trzech godzinach(ostatni etap podróży był mocno przeciągnięty ze względu na dość wąską drogę i tworzące się zatory - zwłaszcza w Redzie) narastającej ekscytacji, udało się dotrzeć na miejsce.

Miejsce

Przy wjeździe do miasta od razu powitał mnie wielki banner reklamowy z sylwetkami amerykańskich żołnierzy i napisem ”D-Day Hel 2010″. Kontynuując jazdę prosto, do samej plaży ulicą Dworcową-Wiejską-Kuracyjną, nie sposób było nie spostrzec tłumów ludzi, podążających na miejsce inscenizacji. Gdy w końcu skończyły się zabudowania miejskie(a trwało to niebywale długo) i zaczął się przymorski lasek, czekałem w napięciu momentu ujrzenia wymarzonego widoku. Wreszcie, nim znalezione zostało miejsce do zaparkowania, wyskoczyłem z samochodu i popędziłem przed siebie, na wydmy, mijając gęstniejące tłumy turystów. Zziajany, dostrzegłem wreszcie rozstawione głośniki i samochody stacji telewizyjnych za upragnionymi wydmami.

Pierwszą osobą, jaką tam ujrzałem, był zmęczony spadochroniarz 82. Dywizji Powietrzno-Desantowej ”All Americans”, idący z rozpiętym pasem i bez broni w stronę lasku. Mimo zainteresowania jego osobą, ciekawość i chęć zdobycia dobrego widoku na inscenizację, wzięły górę, tak też nie zatrzymując się, wbiegłem na wydmy.

Widok zapierał dech w piersiach. Przy brzegu stanął słynny amerykański Sherman, tuż koło niego zajęła miejsce kolejna legenda - a mianowicie legendarny Willys Jeep z przyczepką. W jego cieniu kulił się ranny piechur amerykański, niedaleko niego leżeli kolejni. Wokół stały zapory przeciwdesantowe - ”czeskie jeże” i Rommelspargeln, czyli ”szparagi Rommla”. W stronę morza groźnie sterczała lufa armaty przeciwpancernej kal. 50 mm, obsługiwanej przez artylerzystów z Grupy Rekonstrukcji Historycznej Aufklarungsabteilung 7, którzy układali skrzynie z amunicją i worki z piaskiem wokół niej. Obok strzegł plaży ”betonowy” bunkier, zbudowany specjalnie na inscenizację z kartongipsu i styropianu, mimo to wyglądał bardzo przekonująco. Obok bunkra i działa pozycje zajęli piechurzy Wehrmachtu, kryjący się za workami z piaskiem, obsługujący legendarne karabiny maszynowe MG-34 i MG-42 oraz moździerze kalibru 81 mm. Wokół kręcił się wysoki Leutnant w okularach - dowódca obrońców.

Z wydm rozlegał się głos komentatora wydarzeń - a w tę rolę wcielił się prof. Andrzej Olejko, opisujący wydarzenia z przed 66 lat nader obrazowo. Upalny skwar na plaży przeszkadzał nie tylko widzom, którym przeciągające się opóźnienie zaczęło przeszkadzać, lecz także rekonstruktorom, dźwigającym na sobie nieraz po czterdzieści kilogramów ekwipunku. Wielu oglądających wspięło się na stojący opodal niemiecki transporter półgąsienicowy SdKfz-251, by uzyskać lepszy widok(na szczęście, zarówno dla transportera, jak i dla nich - istnieją uzasadnione podejrzenia, iż rekonstruktorzy, gdyby zaszła tylko taka potrzeba, jak lwy broniliby swojego ukochanego pojazdu - zostali stamtąd przegonieni przez komentatora). Niestety, rozpoczęcie gwoździa programu, jakim było lądowanie II rzutu wojsk na plaży Omaha 6 czerwca 1944r., zostało solidnie opóźnione przez nierozważnych gapiów, którzy mimo próśb i nawoływań ze strony prowadzącego, nie zamierzali tak szybko opuścić akwenu, przeznaczonego na potrzeby inscenizacji - a konkretnie na desant amfibii. W końcu jednak dali za wygraną i pozostawili wody w pełni wolne.

W tym czasie rekonstruktorzy czynili ostatnie poprawki, znosząc skrzynki z amunicją, poprawiając maskowanie na pozycjach i worki z piaskiem, zakładając mundury, hełmy i ekwipunek, ja natomiast przedostałem się do loży pozostawionej specjalnie dla fotoreporterów i zająłem dogodne miejsce, z którego był wyśmienity widok na przyszłe pole bitwy.

Inscenizacja (21 sierpnia)

Mimo godzinnego opóźnienia i tkwienia w palącym, popołudniowym słońcu, cierpliwość opłaciła się sowicie. Zza cypla wyłoniła się amfibia DUKW, nazwana pieszczotliwie ”Sweet Viola”, transportująca na swoim pokładzie pluton II rzutu desantu, który miał zająć plażę i wspomóc rannych niedobitków pierwszego rzutu. Stojący Sherman był całkowicie bezużyteczny, ponieważ został ciężko uszkodzony z działa obrońców. Gdy tylko potężna sylwetka ”Kaczki” pojawiła się na plaży, od strony działa obrońców słychać było wydawane gardłowym głosem komendy: Achtung! Feuer! Już po kilku salwach amfibia została trafiona, z linii niemieckich odezwały się moździerze, siejące po plaży swymi granatami, a większość dźwięków zagłuszył przerażający warkot trzech niemieckich erkaemów. Stojący najbliżej karabin maszynowy, obsługiwany przez wysokiego, młodego Obergefreitera, siał długimi seriami po plaży, wykruszając kolejnych atakujących. Jednak amerykańscy żołnierze 1. Dywizji Piechoty, przemieszani ze spadochroniarzami z 82. i 101. Dywizji Powietrzno-Desantowych, zdołali znaleźć w końcu osłonę za nierównościami terenu, ciałami poległych w I rzucie kolegów, wrakami pojazdów, czy też za umocnieniami przeciwdesantowymi. W końcu, na rozkaz młodego oficera, atakujący, mimo morderczego ognia ze strony zdeterminowanych żołnierzy Wehrmachtu z 352. Dywizji Piechoty, rzucili się skokami naprzód, zajmując pozycje za wałem z piasku i zasiekami z drutu kolczastego. Wśród jazgotu kaemów, pojedynczych wystrzałów karabinów, szczekania pistoletów maszynowych i eksplozji, słychać było krzyczące rozpaczliwie głosy zza wału: Medic! Medic! I’ve been hit! Help me! Ze stanowisk niemieckich odpalono celny pocisk z pancerzownicy, unieszkodliwiając amfibię na stałe.

Szukano Rur Bangalore’a, potrzebnych do zniszczenia przeszkody, by Amerykanie mogli przejść do dalszego natarcia. Pierwszy żołnierz, wysłany po jej elementy, padł trafiony serią w plecy. Dopiero następni zdołali odnaleźć i dostarczyć ładunki na pozycję. Szczęśliwi Amerykanie, raz po raz wychylający się, by oddać pojedynczy wystrzał, bądź też krótką serię z pistoletu maszynowego, z ulgą przywitali eksplozję, powiadamiającą ich, iż zasieki zostały rozerwane. Podczas ostatniego, jakże długiego skoku, kolejnych kilku atakujących zostało trafionych. Jednak ich ogień także przyniósł skutki. Od ognia szturmujących zaczęło palić się jedno z stanowisk niemieckich kaemów. Gdy dowodzący obsługą działa Leutnant podbiegł do bunkra, został śmiertelnie trafiony przez któregoś z atakujących. Piechurzy i spadochroniarze z ulgą dopadli ścian bunkra, gdzie przywitało ich zaskoczenie. Oto wokół stanowisk niemieckich zaczęły wykwitać eksplozje. Była to artyleria okrętowa, która zmiotła resztę obsługi działa, jak i kilku spośród zaprawionych strzelców Wehrmachtu. Nie czekając na otrząśnięcie się wroga, Amerykanie błyskawicznie wrzucili ładunek wybuchowy do wnętrza bunkra, skąd po chwili buchnęły kłęby dymu. Doszło do walki wręcz. Niemcy, przyparci do muru, bronili się, czym mogli. W ruch poszły saperki, hełmy i pistolety. Ostatni ocalały z obsługi działa, próbujący poddać się piechurom alianckim, został uderzony kolbą karabinu.Jednak, na lewej flance Niemcy nadal stawiali twardy opór. Na płonącym stanowisku kaemu doszło do zaciętej walki wręcz, między Amerykaninem, próbującym powalić przeciwnika kolbą karabinu, a obrońcą stanowiska, usiłującym postrzelić piechura z pistoletu. Gdy Amerykanin zwycięsko podniósł broń w kierunku wrogów, poległ od uderzenia hełmem drugiego Niemca. Inny piechur ”Wuja Sama”, ten, który dobił próbującego poddać się artylerzystę, został trafiony w pierś.

Jednak szala zwycięstwa przechylała się nieubłaganie na stronę atakujących. Niemcy stracili już dwa stanowiska karabinów maszynowych, działo, uszkodzone i pozbawione obsługi, milczało, a ze strzelnic bunkra wydobywały się kłęby dymu. Jednak ostatnie gniazdo broniło się wyjątkowo zaciekle. Gdy Amerykanie byli zaledwie kilka metrów, Obergefreiter podniósł ważący jedenaście kilogramów erkaem i ogniem z biodra powalił kilku atakujących. Jednak po chwili skończyła się mu amunicja, a tuż po nim - jego towarzyszom. Pokonani piechurzy Wehrmachtu wychodzili ze stanowiska, rzucając na bok broń i trzymając ręce wysoko w górze. Ostatnim akordem inscenizacji było obalenie przez zwycięzców masztu z powiewającą dotąd dumnie flagi ze swastyką.

Po bitwie

Po burzliwych oklaskach i brzmiących przez głośniki akordach marszów, wszyscy uczestnicy bitwy, leżący dotąd ”zabici” na plaży, podnieśli się i natychmiast przystąpili do uprzątania śladów po zakończonej właśnie bitwie. Jedni znosili ”czeskie jeże” i ”szparagi Rommla”, drudzy zwijali drut kolczasty, inni zbierali łuski i niewystrzelone pociski z plaży, natomiast wielu wyczerpanych rekonstruktorów pozwoliło sobie na moment relaksu i skorzystało z bliskości morza. Nad plażą w pewnym momencie zagrzmiało - to Sherman z wtórującą mu amfibią włączył silnik i oba pojazdy ciężko ruszyły w stronę drogi na wydmach. Niektórzy żołnierze udzielali odpowiedzi ciekawskim widzom - w tym i mnie. Po kilkudziesięciu minutach na plaży nie było śladu po niedawnej jeszcze bitwie.

Korzystając z tego, iż do następnego punktu programu, czyli parady pojazdów i grup na ulicy Wiejskiej mam jeszcze sporo czasu, udałem się do miasta, by w spokoju ochłonąć po ekscytujących przeżyciach przy obiedzie. Po drodze zajrzałem jeszcze do polowej księgarni, prowadzonej przez strzelca SS. Gdy akurat skończyłem posiłek, powoli zbliżał się czas parady. Ruszyłem w górę ulicy, ciągając aparaty. W końcu zauważyłem kilka pojazdów, w tym kilka Willysów, sanitarkę Dodge i takąż półciężarówkę. Wokół kręciło się kilkunastu rekonstruktorów w mundurach SS i US Army, którzy również zażywali chwili wytchnienia przed paradą - wszak ostatnie godziny spędzili na poprawianiu swojego wizerunku(zwłaszcza Amerykanie, by mogli wyglądać na zwycięzców pełną gębą). Parada zaczęła się z dość dużym opóźnieniem, znowu problemem okazały się tłumy widzów, którzy uniemożliwiali przejście. Podobnie było z samochodami, i dopiero po coraz bardziej stanowczych prośbach prof. Olejki, udało się uzyskać jako taką drogę przemarszu. Stanąłem w dobrym miejscu, tuż przy ratuszu, skąd mogłem dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu co nadjedzie.

Z początku przejechały dwa Willysy z zamontowanymi karabinami maszynowymi, a także sanitarka Dodge. Najpierw słychać było szkockie kobzy, dopiero potem przyszedł widok. Parada prowadzona była przez młodego żołnierza z opaską MP(Military Police) na ramieniu, który rozpychał na bok widzów, by umożliwić przejście. Tuż za nim podążała orkiestra Pipes&Drums, złożona ze ślicznych dziewcząt w tradycyjnych strojach szkockich Highlanderów, z nieodłącznymi czarnymi furażerkami na głowach grających na kobzach szkockie pieśni, a także chłopców w kitlach, uderzających w bębny. Następnie przejechał legendarny Harley WLA z przyczepką, wiozący kapitana US Army. Tuż za nim zaczęły pojawiać się Willysy - w tym jeden żandarmerii. Doliczyłem pięciu, gdy za ostatnimi dwoma jechał, rycząc silnikiem, Sherman z prywatnego muzeum braci Kęszyckich. Dudnienie silnika sprawiło, że przejście natychmiast się udrożniło, a ja poczułem, jak włosy mi się jeżą na głowie. Następnie pojawił się transporter M3 Half-Track - koń roboczy armii Stanów Zjednoczonych na wszystkich frontach II WŚ, oraz trzy półciężarówki Dodge 4x4. Sherman stanął kilka metrów ode mnie, a z Half-Tracka wychyliło się kilku spadochroniarzy z 82. i 101. Dywizji Powietrzno-Desantowych(GRH ”Paraglite”). Jeden z nich ciągle pokazywał z dumą powycieraną naszywkę na ramieniu, na co odpowiedziałem mu tym samym, ukazując naszywkę na torbie. Zachwycony podniósł kciuk do góry i przeskoczył przez burtę, by porozmawiać. Wówczas to miałem dobrą okazję, by zamienić kilka słów z każdym rekonstruktorem. Gorąco namawiali, bym przyszedł zobaczyć ich inscenizację w nocy(niestety, ze względu na przymus powrotu jeszcze tego samego dnia, musiałem odmówić, poza tym baterie w aparatach się rozładowały). W końcu kolumna ruszyła dalej, po czym znów się zatrzymała. Jednak tym razem zatrzymali się Niemcy, posiadający skromniejszy sprzęt w postaci jednego motocykla BMW R71, samochodu osobowego VW Kuebelwagen, transportera opancerzonego SdKfz-251 i Opla Blitza ciągnącego działo PAK 38 kal. 50 mm. Wśród nich wyróżniały się urocze Blitzmadchen na rowerach, czy żandarm z Kriegsmarine, wraz z marynarzem krążownika Prinz Eugen, żołnierzem tejże formacji i Oberleutnantem z U-Boota. Nie mogło zabraknąć oczywiście ”pospolitych” esesmanów ze słynnej LSSAH(GRH ”Barbarossa”), wśród których wyróżniał się uprzejmy SS-Rottenfuhrer z czapką garnizonową z czaszką starego wzoru. Również oni nalegali, bym został z nimi na wieczorną inscenizację.

Niestety, w z wielkim żalem musiałem opuścić środowisko rekonstruktorskie i ruszyć w drogę powrotną do domu. Wraz z nadchodzącym zmrokiem, opuściłem Hel, po drodze spotykając kilku znajomych rekonstruktorów, którzy machali przyjaźnie i zapraszali następnego dnia.

22 sierpnia

I tym razem, podobnie jak dnia poprzedniego, ruszyłem późnym rankiem(tym razem o 10), by zdążyć na ostatnią inscenizację tegorocznego D-Day Hel. Zjawiłem się na miejscu godzinę przed czasem, więc zdążyłem jeszcze na tyle, bym mógł w spokoju zjeść obiad, a następnie spacerkiem przedostać się do portu, gdzie miała się odbyć ostatnie bitwa - zdobycie portu w Cherbourgu. I tym razem dostałem się do loży dla dziennikarzy, niestety, umiejscowionej tak niefortunnie, że większość pola widzenia zajmowała publiczność. Korzystając z dłuższego czasu przed inscenizacją(było kolejne wielkie opóźnienie), miałem czas, by zamienić parę słów z rekonstruktorami. Na horyzoncie ukazali się obrośnięci legendę słynni niemieccy strzelcy spadochronowi - Fallschirmjaegeren, jadący na rowerach, dowodzeni przez wymęczonego i zrezygnowanego porucznika. Nastroje wśród Niemców były różnorakie: jeden, starszawy wiekiem żołnierz z dywizji Großdeutschland, odpowiedział: Alles in Ordnung. Ordnung muss sein. Natomiast porucznik spadochroniarzy, stwierdził sucho: Jakie morale może być? Znowu dostajemy po tyłku. Podobnie stwierdzali rzecz esesmani i żołnierze Wehrmachtu, z których wielu było wyczerpanych walkami poprzedniej nocy. Natomiast Amerykanie wręcz tryskali optymizmem, ciesząc się, że i tym razem zwyciężą wroga. Mimo to, wszyscy już byli bardzo zmęczeni(świadczyły o tym ciemne koła pod oczami), zarówno organizatorzy, komentator, jak i rekonstruktorzy, którzy marzyli już, by wrócić do domu. Jeden z nich powiedział: No, teraz wrócę do pracy i odpocznę.

Ale czekała ich jeszcze ciężka bitwa. Ostatnia bitwa D-Day Hel. W przygotowaniach wzięły udział wszystkie niemieckie pojazdy, w tym nowość - maleńki ciągniczek gąsienicowy SdKfz. 2, zwany Kettenkrad. Po stronie amerykańskiej udział miały wziąć dwa Willysy, jeden Dodge 3/4 t i Sherman.

Na ciężarówce stał Gefreiter z 21. DPanc., z dumnie noszoną na lewym mankiecie opasce z napisem ”Afrika”, który podawał skrzynie z amunicją do działa. Część esesmanów i piechurów WH zajęła miejsce na transporterze, kilku rzuciło sie do rozstawiania działa. Natomiast po stronie amerykańskiej stał Willys z zastrzelonym kierowcą, wokół porozrzucane były hełmy i elementy ekwipunku, na ziemi leżał jeden Browning.

Znowu problemem okazali się gapie, którzy nadal, mimo próśb ze strony komentatora, jak i żądań organizatorów, nie mieli zamiaru odsunąć się od muru, gdzie założone były ładunki pirotechniczne o pokaźnej sile. Dopiero po jakimś czasie zrozumieli i odsunęli się od muru. Również na loży trwały spięcia między reporterami różnych gazet, stacji telewizyjnych i portali, ponieważ każdy chciał mieć jak najlepsze ujęcia. Jednak udało wykazać mi się dyplomacją i mnie szczęśliwie ominęły jakiekolwiek nieprzyjemne sytuacje.

Inscenizacja zaczęła się z dużym opóźnieniem, trzeba było jeszcze przesunąć taśmy, ograniczające publiczność. Dopiero po godzinie na miejscach stały MG-34, a żołnierze leżeli na pozycjach.

Wszyscy czekali w napięciu, gdy nagle daleko pojawił się Willys z żołnierzami 1. DP Big Red One(S.H. ”Big Red One”). Niemcy, pod dowództwem porucznika spadochroniarzy, stanowili istną mieszankę: esesmani, żołnierze Wehrmachtu, spadochroniarze, nie zabrakło także oficera z U-Boota. Kilku z nich, wśród nich głównie Fallschirmjaegrzy i żołnierze Wehrmachtu zajęli pozycje tuż za wrakiem Willysa i czeskimi jeżami, czekając na zbliżający się patrol. Gdy Amerykanie byli zaledwie kilka metrów od nich, otworzyli ogień. Palba trwała zaledwie kilka sekund, patrol amerykański nie miał najmniejszych szans w starciu ze świetnie wyszkolonymi i doświadczonymi spadochroniarzami. Po chwili Niemcy wyciągnęli trupy dwóch Amerykanów na ulicę. Jednak każdy z nich wiedział, że to zaledwie początek i już niedługo miały pojawić się główne siły wroga.

Z głębi ulicy zaczęło dochodzić do niemieckich obrońców dudnienie potężnego silnika. Wielu z nich uświadomiło sobie, że oto nadchodzi 2. Dywizja Pancerna USA, zwana Piekło na kołach. Zrozumieli, że nadciąga czołg. Z oddali widać było drobne sylwetki amerykańskich spadochroniarzy, szybko opuszczających półciężarówkę, którzy uformowali się w dwie kolumienki, idące równolegle. Tuż za nimi podążał Sherman z rykiem silnika.

Gdy Amerykanie byli niewiele ponad pięćdziesiąt metrów od niemieckich pozycji, podoficer dowodzący obsługą działa gardłowo krzyknął: Achtung! Feuer! Huknęło działo, a z motocykla stojącego koło ciężarówki rozszczekał się MG-34, zawtórował mu kolejny, leżący przy dziale, a wszystko to okraszone było hukiem eksplozji i strzałami z karabinów i seriami z pistoletów maszynowych. Sherman szybko został zniszczony i stanął, a w pewnym momencie dla Amerykanów stało się najgorsze - z uliczki wyjechał transporter opancerzony, siejący ogniem karabinu maszynowego oraz seriami pistoletów maszynowych i pojedynczymi strzałami z Mauserów. Zatrzymał się, a z jego wnętrza wyskoczyło kilku esesmanów i grenadierów Wehrmachtu, którzy wsparli obrońców. transporter następnie ruszył na tyły i zajął pozycję za ciężarówką i działem. Amerykanie byli zmuszeni się cofnąć, a Niemcy ruszyli do szybkiego kontruderzenia. Jednak wymiana ognia nie ustawała ani na chwilę, a w pewnym momencie Amerykanie otrzymali wsparcie, które przyjechało transporterem opancerzonym. Po stronie niemieckiej zaczęli padać zabici, w pewnym momencie zamilkł jeden karabin maszynowy na motocyklu, potem drugi. Jeden z Amerykanów odpalił pocisk z granatnika, słynnej Bazooki. Zaczęli ginąć artylerzyści, jednak działo ciągle strzelało. W końcu niestrudzonym Amerykanom, mimo dużych strat, udało się przedrzeć i wpadli w uliczkę, z której wyjechał transporter, a następnie oflankowali Niemców i zaszli ich pozycje od tyłu. Jeden ze spadochroniarzy krótką serią zastrzelił Niemca stojącego przy karabinie maszynowym na transporterze, a następnie zajął jego miejsce, omiatając długą serią niemieckie pozycje. Wzięci z dwóch stron Niemcy zaczęli się cofać, zostawiając kolejnych poległych. Działo w końcu zamilkło. Amerykanie wdarli się szturmem na pozycje niemieckie, wybijając ostatnich obrońców. Załoga Kettenkrada poległa błyskawicznie - przeszyty serią kierowca zginął na siedzeniu swojego pojazdu. Jeden Niemców czaił się przy Kuebelwagenie, próbując zastrzelić Amerykanina, który pojawił się tuż koło niego, jednak zaciął się mu karabin, co natychmiast wykorzystał spadochroniarz ze 101., zabijając go jednym strzałem z Garanda. Jego kolega, uzbrojony w zdobyczny StG-44 dopadł niemieckiego żołnierza, który nie miał już amunicji. Brutalnie pociągnął go za bluzę, by wstał, a następnie nakazał mu trzymać ręce wysoko w górze, dodając kilka kopniaków i ciosów kolby, by Niemiec dobrze zrozumiał o co mu chodziło. Zabrzmiały ostatnie wymiany strzałów z niemieckimi niedobitkami, a następnie zapadła cisza, przerywana tylko pokrzykiwaniem Amerykanów, którzy ustawili się w szeregu i wystrzelili salwę honorową, oraz wielką burza oklasków i radosnych okrzyków publiki. Prof. Olejko skomentował: To już koniec, Drodzy Państwo. Ostatnia bitwa D-Day Hel dobiegła końca.

Z ziemi podnosili się niemieccy i amerykańscy polegli, którzy poczęli zbierać swoje wyposażenie i broń. Amerykanie ustawili się do grupowego zdjęcia, krzycząc triumfalnie: Currahee!. Natomiast Niemcy szybko władowali się na pakę ciężarówki i do transportera. Okazało się, że był również jeden Niemiec, który nie złożył broni - ów Oberleutnant Kriegsmarine, którego Amerykanie przeoczyli. Również załoga Kettenkrada ruszyła z miejsca i odjechała. Spadochroniarze natomiast i dowódca U-Boota wsiedli na rowery i szybko ruszyli w ślad za Kettenkradem. Amerykanie zbierali broń, rozładowywali ją, paląc przy tym papierosy i pijąc wodę z manierek. Pojawili się również brytyjscy spadochroniarze z 6. Dywizji Powietrzno-Desantowej na Universal Carrierze, poszukujący swojego erkaemu, niemieccy grenadierzy podczepili działo do ciężarówki, po czym zajęli miejsca(także na lufie działa).

Dzięki zawartej dzień wcześniej znajomości, udało mi się wyprosić kierowcę jednego z Willysów, by mnie podrzucił - mimo mojego cywilnego stroju - na miejsce defilady. Razem z nami zabrał się jeszcze żandarm z MP, a my ruszyliśmy na przedzie wielkiej kolumny. Nie ukrywam, że czułem się nadzwyczaj dumnie, że mam zaszczyt jechać w prawdziwym Willysie, wśród rekonstruktorów - ożywicieli historii. Tuż przed defiladą kierowca zwolnił, a ja przesadziłem burtę Willysa, ściskając torbę i aparaty. Po czym puściłem się biegiem naprzód, aby złapać dobre ujęcia kolejnej defilady. I znowu pojawił się żandarm z MP, prowadząc orkiestrę dziewcząt. Jednak niebo zaczęło się chmurzyć, dlatego też Amerykanie bardzo szybko minęli ratusz i ruszyli do swoich obozów. Niemcy natomiast zwolnili, by porozmawiać z widzami. W pewnym momencie zrobiło się wręcz czarno, a jeden z żołnierzy Wehrmachtu rzucił: Zaraz będzie prawdziwy D-Day. Spytałem: Dlaczego? Rzucił do mnie: Patrz, jak zaraz lunie, to tak jakby ich tysiąc z nieba leciało.

Muszę z przykrością dodać, że jego słowa sprawdziły się co do joty, bo zaraz z nieba poleciał taki deszcz, jakby ktoś wylewał na górze wielkie wiadro. Ci szczęśliwi Niemcy, którzy mieli celty, założyli je, jednak mimo to wszyscy chowali się pod daszkami i baldachimami. Dopiero po chwili, gdy mnie padało, ostatni pojazd kolumny, jaki został, czyli Opel Blitz wraz z armatą 5 cm, został popchnięty przez drużynę mieszaną żołnierzy Wehrmachtu i Waffen-SS. Wówczas szczęśliwi Niemcy wskoczyli na pakę i ruszyli błyskawicą przed siebie. Wyleciałem na ulicę, by ich pożegnać.

Gonili ich jeszcze ci, którzy nie zdążyli na odjazd, a potem wszystko się skończyło i zostałem sam. Zanim ruszyłem od samochodu, udało mi się zdobyć kilka plakatów D-Day, które nie były już nikomu potrzebne, a następnie i mnie zmył deszcz. Wróciłem do domu, stojąc w gigantycznych korkach.

Jak oceniany był tegoroczny D-Day Hel? Mimo początkowych incydentów i scysji między organizatorami, zlot udał się doskonale. W ostatnich latach impreza ta miała dość niską ocenę, wystawianą przez wiele grup rekonstrukcyjnych. Jednak, czytając komentarze członków niektórych grup(np. GRH ”101st Airborne”) można uznać tegoroczne widowisko za niemalże stuprocentowy sukces. Jedynym mankamentem, które zaistniały w moich oczach, to opóźnienia, wynikające jednak nie z winy organizatorów, lecz publiczności. Miejmy nadzieję, że większość grup odtwarzających jednostki niemieckie, brytyjskie i amerykańskie, które do tej pory wzbraniały się przed uczestnictwem, przyjechały za rok, podnosząc jeszcze wyżej poprzeczkę D-Day Hel(l). A przynajmniej, by za rok poziom był taki sam, jak teraz.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz