Kozacy z Karaibów – na marginesie książki Jarosława Molendy „Panama 1671”


Zazwyczaj kiedy słyszymy słowo – „Karaiby” – przed oczami stają nam błękitne laguny, złociste plaże i bujna tropikalna roślinność. Czasem zastanawiamy się nad tym, że stałe, osiadłe życie na Karaibach tylko nielicznym może przypominać wspaniałe prospekty reklam. Bardzo rzadko jednak myślimy o tym regionie, jak o miejscu występku, zdrad, morderstw, łupiestwa i wszelkich możliwych zbrodni. Jakkolwiek wszystkie te obrazy są prawdziwie i wzajemnie się na siebie nakładają, tworząc prawdziwy kalejdoskop. Szczególnie jeśli spojrzymy na niezwykle burzliwą i pełną zwrotów historię tej części świata. O pewnym jej wycinku, „epoce heroicznej” w dziejach Karaibów, opowiada książka Jarosława Molendy: Panama 1671, wydana przez Bellonę, w cyklu „Historyczne Bitwy”1.

Piraci z łupami w zdobytym w Panamie na obrazie Howarda Pyle'a

Piraci z łupami w zdobytym w Panamie na obrazie Howarda Pyle’a

Znany świnoujski pisarz i podróżnik podjął się, wcale niełatwego, zadania przybliżenia czytelnikowi polskiemu tego odległego i egzotycznego, nie tylko geograficznie, regionu. Przedstawił Karaiby przez pryzmat jednego z bardziej mrocznych, a zarazem ciekawszych epizodów w ich historii – zorganizowanego piractwa w jego różnorodnych formach. Wprawdzie za sprawą niezwykle popularnych filmów z cyklu Piraci z Karaibów (czy wcześniej gier komputerowych, ze słynnymi Pirates na czele) temat ten stał się bez wątpienia bardziej nośny, to w dalszym ciągu jest on czymś z pogranicza legend i baśni, a autentycznych historii. Nie powinno to jednak dziwić choćby z tego powodu, iż jest to niezwykle obszerna i nierzadko skomplikowana część historii. Molenda w swojej pracy również nie aspiruje do jej całościowego ujęcia. Jednak na kanwie jednego z ciekawszych epizodów militarnych na Półkuli Zachodniej – zbrojnego zajęcia i splądrowania Panamy przez Henry’ego Morgana i jego ludzi, przedstawia ogólny obraz Karaibów XVI i XVII wieku w jego złożonej, by nie rzec wręcz, poplątanej postaci. Głównym źródłem, na którym opierał się autor Panamy 1671, są ciekawe wspomnienia autentycznego świadka wydarzeń Johna Esquemelinga zatytułowane: Bukanierzy Amerykańscy2. Autor tych pamiętników, który faktycznie nazywać się miał Hendrik Barentzoon Smeeks3, jako chirurg okrętowy brał osobisty udział w wyprawach Morgana, w tym również w najsłynniejszej z nich – splądrowaniu Panamy. Jest to rzecz, z którą powinien zapoznać się każdy miłośnik pirackich przygód. Ponieważ wspomnienia te spisane zostały przez lekarza okrętowego wypadałoby tej profesji poświęcić chociaż kilka słów.

Jak trafnie przypominają M. Franz i A Pastorek „Rosnąca siła artylerii burtowej okrętów liniowych powodowała, że stale wzrastały straty w ludziach, które powiększał jeszcze niski poziom rozwoju medycyny okrętowej i trapiący wszystkie ówczesne floty brak wystarczającej liczby chirurgów okrętowych4. I chociaż, dla ścisłości, korsarze bądź piraci nie pływali na okrętach liniowych – byłoby to zupełnie sprzeczne z ich taktyką i celami – to jednak obrażenia, jakie zadawali i odnosili w licznych potyczkach w tropikalnym klimacie, dość często kończyły się śmiercią. Gdy jednak na pokładzie przebywał znający się na swoim fachu chirurg, mógł on uratować niejednego bukaniera. Zresztą w marynarce, tak jak w wojskach lądowych, zawsze dochodziło do względnie sporych strat, nie związanych bezpośrednio z działaniami bojowymi. „Na pokładach okrętów dochodziło do całkiem licznych wypadków przy pracy, na przykład upadków do wody czy na śliski pokład, których rezultatem było utonięcie czy połamanie kończyn5. Dobrze więc świadczy o Henrym Morganie, jako o dowódcy, że zadbał o podstawową opiekę medyczną w trakcie swoich działań.

Inna sprawa, że nawet gdyby na każdym ówczesnym statku znajdował się wykwalifikowany chirurg to przy „niskim poziomie rozwoju medycyny (nie tylko okrętowej) na niewiele by się to zdało. Zaryzykować wręcz można stwierdzenie, że byłoby to w swej istocie równie nieskutecze jak reformy „medyczne w armii bawarskiej, przeprowadzane przez księcia Maksymiliana I, przed wybuchem Wojny Trzydziestoletniej6. Nawet najdoskonalszy ówczesny lekarz nie był wstanie dostrzec prawdziwej przyczyny wywołującej choroby i epidemie – z drobnoustrojami rozprawił się bowiem dopiero w drugiej połowie XIX wieku wielki Ludwik Pasteur.

Kto powinien zostać Kapitanem (ilustracja Howarda Pyle’a)

Kto powinien zostać Kapitanem (ilustracja Howarda Pyle’a)

Oprócz wspomnień Esquemelinga Molenda korzysta z szeregu opracowań o tematyce morskiej – w języku polskim i angielskim. Czytelnik znajdzie je w „wykazie źródeł”7. Autor publikacji przedstawia również, co zrozumiałe, w dużym skrócie, początki zorganizowanego piractwa i przebieg wydarzeń jaki doprowadził do tego, że stało się ono prawdziwą plagą Nowego Świata. W przystępny sposób prezentuje bardzo ciekawy proces wzajemnego przenikania się piractwa i korsarstwa i bardzo cienkiej granicy między nimi – występującej przynajmniej do pewnego okresu. Tłumaczy również znaczenie podstawowych terminów, które, jak „bukanier” i „flibustier” nie są ze sobą tożsame, choć w pewnym okresie używano ich zamiennie8.

„Bukanier – piszę C. Woodard – to termin nieprecyzyjny odnoszący się zarówno do piratów, jak i korsarzy, którzy w siedemnastym wieku – a szczególnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – działali w regionie Indii Zachodnich. Pierwotnie odnosił się on do wyjętych spod prawa żeglarzy, głownie Francuzów, którzy parali się polowaniem na dzikie bydło na wyspie Hispaniola (…) Z czasem Anglicy terminem bukanier zaczęli określać ogół morskich rzezimieszków grasujących na Karaibach, lecz w tamtym okresie słowo to miało węższe znaczenie”9. Należy zauważyć, iż „bukanier to termin dość nietypowy – pochodzi od sposobu przyrządzania mięsa (w języku Arawaków) oznacza zaś wolnego myśliwego, który nie podlega żadnej władzy państwowej, a z czasem przeradza się niemal w synonim korsarza10. Widać więc, że znaczenie niektórych „pirackich terminów i pojęć ewoluowało. Bez wątpienia zaletą publikacji Molendy jest to, że w sposób jasny i komunikatywny prowadzi nas przez dość skomplikowane, również w kwestii nazewnictwa, ścieżki piractwa, korsarstwa i bukanierstwa.

Życie jest krótkie, ale uśmiech to trud jednej tylko sekundy

Podobnie jak w tym pełnym życiowej mądrości przysłowiu kubańskim, ludzki los na Karaibach potrafił odmienić się niemal w chwile – poganiacze bydła, typy spod ciemnej gwiazdy, odważne i zuchwałe rzezimieszki nie bojące się przelewać ludzkiej krwi, w ciągu kilku lat potrafiący dorobić się fortuny o jakiej marzyli liczni niemieccy książęta, o niższych warstwach społecznych nawet nie wspominając11. Działało to również w przeciwną stronę – człowiek sprzedany w niewolę na afrykańskim wybrzeżu, czy też Europejczyk przemieniony w niewolnika za długi z podróży do wymarzonego świata, których w żaden sposób nie był w stanie spłacić, cierpiał los straszny i okrutny. Dla jednych Karaiby stawały się miejscem niezmierzonych możliwości, dla innych oznaczały szybkie i bolesne umieranie.

Karaiby na przestrzeni lat 1500-1700 – co pokazuje w swej pracy Molenda – to jeden wielki tygiel, w którym z jednej strony, niczym w krzywym zwierciadle, obijały się różne problemy i rywalizacje europejskich mocarstw; z drugiej, niemal terra nullius12, gdzie panem był ten, kto miał energię, przebojowość i bezwzględność oraz chociaż parę muszkietów i kordelasów. Sytuacja ta, mimo odległych szerokości geograficznych, przypominała w znacznym stopniu to, co działo się na terenie XVII-wiecznej Rzeczpospolitej, szczególnie zaś na jej kresach południowo- wschodnich.

Przesmyk Panamski na mapie z XVII w.

Przesmyk Panamski na mapie z XVII w.

Na tych geograficznych i kulturowych antypodach zachodził niemal identyczny proces: teoretycznie istniała jakaś zewnętrzna władza, której należało się podporządkować i respektować ustanowione przez nią prawa, ale nie było nikogo, kto mógłby owe prawa w praktyce wyegzekwować. Ponieważ jednak życie nie znosi próżni także i w odległych zakątkach krajów i kontynentów rodzi się nowa quasi-władza rządząca się własnymi zasadami, posiadająca swój kodeks postępowań, własną siłę zbrojną, terytorium i inne „atrybuty” państwowości13. Ta charakterystyczna dla słabej władzy państwowej cecha nosi znamiona uniwersalne – czy na Karaibach czy na Dzikich Polach, wygląda to niemal identycznie. Tą wspólną cechę łączącą zaporoską brać kozacką z karaibskim Bractwem Wybrzeża14 trafnie dostrzegł Molenda.

Pirata communis hostia omnium?

Słynne stwierdzenie Cycerona - „pirat jest wspólnym wrogiem wszystkich” – wypowiedziane po zwycięskiej kampanii Pompejusza Wielkiego przeciwko cylicyjskim piratom – nie było jednak wcale tak oczywiste w siedemnastowiecznej rzeczywistości Karaibów. Wiązało się to przede wszystkim z tym, iż część pirackiego bractwa była zwyczajnie koncesjonowana i czasem jawnie, a częściej skrycie, wspierana przez rządy poszczególnych państw, (co - mówiąc w skrócie - zmieniało wówczas pirata w korsarza). Celowała w tym głównie elżbietańska i postelżbietańska Anglia. Jak pisał Edmund Kosiarz: „System walki korsarskiej na liniach komunikacyjnych przeciwnika był bardzo dogodny dla Anglii, która w tym czasie dysponowała flotą znacznie słabszą od hiszpańskiej. Zwinne okręty angielskie, działając pojedynczo lub małymi grupami, siały prawdziwe spustoszenie w żegludze hiszpańskiej”15. Co bardziej odważni i przedsiębiorczy rozbójnicy morza nie ograniczali się tylko do atakowania samych statków, lecz łupili również miasta – nawet te leżące w głębi lądu16.

Co jednak stanowiło o różnicy między piratem a korsarzem? „Różnica między piratem a korsarzem polega na tym, że pirat był i jest przestępcą, natomiast korsarz działał i działa najzupełniej legalnie”17. W praktyce owa różnica sprowadzała się do tego, że na wyjętego spod prawa pirata można było polować, a po schwytaniu powiesić, zaś korsarz, jak chociażby słynny Francis Drake czy główny bohater pracy Molendy – Henry Morgan, mógł zostać nie tylko niezwykle majętnym człowiekiem, lecz również otrzymać za swą działalność, która przecież nie różniła się od pirackiej, szlachecką nobilitację18.

Pozostałości panamskiej katedry spalonej przez piratów Henry Morgana/ fot. Melpanama CC BY 3.0

Pozostałości panamskiej katedry spalonej przez piratów Henry Morgana/ fot. Melpanama CC BY 3.0

Chociaż korsarze byli w istocie działającymi na zlecenie najemnikami, to jednak stanowili bardzo specyficzny typ najemników. Działając przede wszystkim we własnym interesie, nie hołdowali jednak – jak współcześni im, funkcjonujący na lądzie kondotierzy – słynnej zasadzie: „Daj nam Boże sto lat wojny i ani jednego dnia bitwy”. Można oczywiście stwierdzić, iż sytuacja ich była diametralnie różna od sytuacji lancknechtów – nie otrzymując żadnego żołdu, a co więcej, sami w dużym stopniu pokrywając koszty wyprawy, żeby odrobić to, co włożyli, a nadto jeszcze coś zarobić, musieli wręcz na kogoś napaść i go obrabować. A napadnięci przecież nierzadko podejmowali walkę. Prawdopodobnie mógł jednak zachodzić także inny proces. Przypuszczalnie ci korsarze, którzy służyli swoim rodzimym władcom, czuli się z nimi związani w znacznie większym stopniu niż klasyczni najemnicy – zmieniający często stronę w zależności od tego, jak układały się losy wojny, a przede wszystkim od tego, kto (i czy w ogóle) im zapłaci. Potwierdzają to dzieje Francisa Drake’a, jak i samego Henry’ego Morgana, który stwierdził: „nigdy w swoim życiu nie służył nikomu, z wyjątkiem Jego Wysokości”19. To zmieniało optykę korsarzy i sprawiało, że można było na nich polegać w większym stopniu niż na klasycznych najemnikach. I co nie mniej ważne, byli oni w stanie, dzięki swej łupieżczej działalności, wnieść do skarbu królewskiego i prywatnej królewskiej szkatuły dość istotne przychody, podczas gdy kondotierzy byli praktycznie tylko obciążeniem dla budżetu.

Granica między korsarstwem a piractwem była jednak, przynamniej w pewnych okresach, niezwykle płynna i bardzo łatwo przekraczalna. Korsarz, zwłaszcza po wykonaniu określonych, zleconych przez rząd wynajmującego go państwa zadań, mógł śmiało „piratować”, posiadając list kaperski i ciche błogosławieństwo władz (a często - chociażby ze względów politycznych- samo tylko ciche błogosławieństwo) – bez obawy, że po powrocie spotkają go za to konsekwencje. Natomiast pirat, jeśli był odpowiednio sprawny i dysponował dużą siłą, był nierzadko werbowany do służby państwowej w myśl zasady, iż „najlepiej jest trzymać wroga przy sobie”. Niektórzy z nich, na przykład słynny „Calico Jack” Rackham, zmieniali rolę kilka razy, raz działając jako pirat, to znowu oddając korsarskie usługi królewskiemu rządowi, by potem znowu powrócić do pirackiego rzemiosła20.

W latach późniejszych, poczynając od końca wieku XVII, a niewątpliwie w wieku XVIII, piractwo, zagrażając międzynarodowemu handlowi i samemu istnieniu imperium hiszpańskiego, którego podtrzymywanie leżało jeszcze wówczas w interesie innych mocarstw, stało się faktycznie communis hostia omnium. Nawet jednak wówczas, długotrwała tradycja piractwa z jednej strony i względna słabość europejskich mocarstw na Karaibach z drugiej, sprawiały, że piraci potrafili stanowić poważne zagrożenie21, a koniec „złotej ery piractwa”22 w latach trzydziestych XVIII wieku wcale nie oznaczał, że na Karaibach wreszcie zapanował spokój. Jeszcze w pierwszych dekadach XIX wieku „Wielu południowoamerykańskich korsarzy powróciło do piractwa w latach 1810-1820, biorąc udział w walce na wodach Karaibów i zagrażając bezpieczeństwu handlu”23. Ciężko było wyrugować stulecia korsarskiego procederu.

Henry Morgan

Henry Morgan

Wracając jednak do samej publikacji Molendy, nie jest ona pozbawiona pewnych wad i niedociągnięć. Za jedną ze słabszych stron pracy należy uznać zbyt małe skoncentrowanie się autora na kwestiach uzbrojenia oraz specyfice walki na morzu. Oddając jednak sprawiedliwość, nie jest oczywiście tak, iż Molenda zupełnie pomija te zagadnienia, jednak opis tych kwestii jest zdecydowanie niewystarczający24. Żałować należy tego tym bardziej, iż rozwijając wątek używanej przez piratów broni i taktyki – często niekonwencjonalnej i dostosowanej do specyficznych warunków walki – można by się było pokusić o kolejne ciekawe porównania między Bractwem Wybrzeża a bracią kozacką. Dziwić może też nieco nomenklatura stosowana przez autora (jak używane rzekomo przez piratów „kopie o charakterystycznych ostrzach” czy pistolety „o zamkach perkusyjnych”25). Poza tym nie zaszkodziłoby, aby autor większą wagę przykładał do informowania czytelnika, skąd czerpie informacje. Przykładem niech będzie chociażby poniższy akapit, dotyczący technicznej strony prowadzenia walki artyleryjskiej na morzu w tamtych czasach:

„Sama technika artyleryjskiego wystrzału była niezmiernie skomplikowana i pracochłonna. Sporo czasu zajmowało przetaczanie po każdym wystrzale dział na zluzowanych linach. Następnie czyszczono dokładnie lufę od środka specjalnymi wyciorami, usuwając zawadzające resztki poprzedniego ładunku; po czym w tylnej części działa ubijano ładunek prochowy. Na ładunek ten nakładano okrągły pocisk. Często bywał to napełniony kartaczami granat. Umocowywano lawetę ponownie linami, żeby odrzut cofający gwałtownym ruchem działo, nie pozabijał obsługi albo też nie uszkodził statku”26. Jest to, niestety, w ostatnim czasie dość częsta praktyka i należy zwrócić na to uwagę.

Nie lepiej przedstawia się również opis tego, na czym piraci bądź korsarze pływali: autor pirackim okrętom poświęcił zaledwie dwie strony27. Tymczasem piracka flotylla to prawdziwy przekrój epoki – od niewielkich pinas i slupów po duże, dobrze uzbrojone fregaty, a faktycznie zakres ten był jeszcze szerszy28. Należy jednak oddać autorowi, że w paru słowach29 trafnie uchwycił to, o czym swego czasu pisał Paweł Wieczorkiewicz: „Elementami określającymi walory bojowe okrętów były: siła artyleryjskiego ognia, największa osiągana prędkość i najlepsza zwrotność30. Konstruowali je początkowo nie mający teoretycznego przygotowania szkutnicy, co prowadziło do wypadków i katastrof, jednostki bowiem przeciążano często uzbrojeniem i ożaglowaniem„31.

Podobnie zresztą jak w przypadku innych środków prowadzenia walki był to jednak cały proces dochodzenia do optimum, a angielska przewaga na morzu – wynikająca z wcześniejszego wprowadzenia unowocześnień technicznych i taktycznych – odbiła się w sposób dobitny na flocie i skarbie imperium Hiszpanii. Już na dobrych kilkadziesiąt lat przed słynnymi rajdami Morgana; „Okręty angielskie były szybsze, bardziej zwrotne i prowadziły intensywniejszy ostrzał, dzięki czemu mogły narzucić przeciwnikowi miejsce, czas i sposób, w jaki rozgrywało się starcie”32. Należałoby o tym przynajmniej wspomnieć.

Mimo powyższych niedociągnięć można polecić pracę Jarosława Molendy wszystkim zainteresowanym zarówno walką na morzach w XVII wieku, a przede wszystkim historią piractwa, korsarstwa i bukanierstwa na Karaibach. Książkę czyta się dobrze i widać, że autor zgłębia wybrany temat od dawna. Lekturę tą wypadałoby jednak uzupełnić o inne pozycje, które razem dostarczą zainteresowanym szerszego i pełniejszego obrazu fascynującego, mimo wszystko, zjawiska jakim było ówczesne piractwo.

  1. Jarosław Molenda, Panama 1671, Warszawa 2010. []
  2. John Esqumeling, Bukanierzy Amerykańscy. Prawdziwy opis najbardziej pamiętnych gwałtów popełnionych w ostatnich latach na wybrzeżach Indii Zachodnich przez Bukanierów Jamajki i Tortugi (zarówno angielskich, jak i francuskich), Gdańsk 1972. []
  3. Molenda, op.cit., s. 129. []
  4. Maciej Franz, Anna Pastorek, Texel 1673, Warszawa 2013, s. 86. []
  5. Przemysław Gawron, Oliwa 1627, Warszawa 2015, s.42. []
  6. Na ten temat szerzej patrz: Witold Biernacki, „Todmarch” Kampania wojsk katolickich 1620 roku, cz.1, Zabrze Tarnowskie Góry 2013, s.23. []
  7. Molenda, op.cit., s.248-252. []
  8. Ibidem, s.76. []
  9. Colin Woodard, Prawdziwa historia piratów z Karaibów. Rzeczywistość barwniejsza niż literacka fikcja, Kraków 2014, s.11. []
  10. Angus Konstam, Buccaneers, Oxford 2000, s.8-10. []
  11. Por. George Bidwell, Pirat Królowej, Katowice 1982, s.118, Woodard, op.cit., s.17. []
  12. Terytorium nie podlegające władzy państwowej, „ziemia niczyja”. []
  13. Szerzej na temat zwyczajów i zasad, którymi kierowali się piraci patrz: Angus Konstam, Pirates 1660-1730, Oxford 1998, s. 48-51. []
  14. Termin „Bractwo Wybrzeża” należy rozumieć jako pewien swoisty „społeczny system” jaki wytworzyli bukanierzy.Nie jest on nazwą żadnej organizacji jak sugeruje Molenda (s.78) Zob. Angus Konstam, Scrouge of the seas. Buccaneers, Pirates and Privateers, Oxford 2007, s.25-27. []
  15. Edmund Kosiarz, Bitwy Morskie, Gdańsk 1964, s.69. []
  16. Esqumeling, op.cit., s.65. []
  17. Antoni Strzelbicki, Korsarz gubernatorem, Szczecin 1989, s.1. []
  18. Woodard, op.cit., s.10 []
  19. Molenda, op.cit., s.129. []
  20. Woodard, op.cit., s.346-353. []
  21. Ibidem, s.343-361. []
  22. Termin „złota era piractwa„ choć ”jest akceptowany przez większość historyków piractwa”, nie jest jednocześnie precyzyjny chronologicznie. Część historyków umieszcza „złota erę piractwa” w latach 1690-1730, a inni nazywaj tak tylko dekadę lat 1714-1724 lub 1715-1725. Zazwyczaj chodzi o okres, który rozpoczyna się po zakończeniu korsarskiej kariery przez Henrego Morgana , mniej więcej od lat dziewięćdziesiątych XVII wieku. Zob. Angus Konstam, David Rickman, Pirate: The Golden Age, Oxford 2011, s. 4, oraz Woodard, op.cit., s. 9-18. []
  23. Angus Konstam, Privateers and Pirates 1730-1830, Oxford 2001, s. 5. []
  24. Molenda, op.cit., s.82-84 i 210-212. []
  25. Ibidem, s.211-212. []
  26. Lew Kaltenbergh, Czarne żagle czterdziestu mórz, Warszawa 1979, s.119-120. Molenda w swojej pracy cytuje cały ten akapit, oraz następne. Nie ujmuje ich jednak w cudzysłów, ani nie podaje do nich źródła. Nie jest to, niestety, odosobniony przypadek. []
  27. 80-81. []
  28. Na temat statków wykorzystywanych przez piratów szerzej patrz: Angus Konstam, The Pirate Ship 1660-1730, Oxford 2003. []
  29. Molenda, op.cit., s.80. []
  30. Co interesujące dokładnie takie same cechy są wyznacznikiem określającym „walory bojowe” pancernych wozów bojowych. []
  31. Paweł Piotr Wieczorkiewicz, Historia wojen morskich. T1. Wiek żagla, Londyn 1995, s.17. []
  32. Angus Konstam, Wielka Armada, Poznań 2009, s.20. []

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz