Trener tysiąclecia. Historia „Orłów Górskiego”


O Kazimierzu Górskim i jego „Orłach„ powstały już setki tekstów, dokumentów oraz wspomnień. Dla wielu kibiców starszego pokolenia, wspomnienie nazwiska legendy polskiej piłki nożnej od razu kojarzy się z wielkimi chwilami polskiego futbolu, a w głowie zaczyna wtedy swój komentarz niezapomniany Jan Ciszewski. Czy zatem potrzebny jest kolejny tekst o tych złotych latach, które są już tak odległe? Oczywiście, zwłaszcza młodzi kibice powinni pamiętać, że ”coś było przed Lewandowskim”.

Po pechowo przegranych eliminacjach do meksykańskiego mundialu, 1 grudnia 1970 r. zarząd PZPN zadecydował, że Ryszarda Koncewicza na stanowisku selekcjonera kadry narodowej zastąpi Kazimierz Górski. Pochodzący ze Lwowa zawodnik był w przeszłości dobrze zapowiadającym się graczem tamtejszych klubów, lecz jego karierę przerwała II wojna światowa. Nie przeszkodziło mu to w uzyskaniu opinii jednego z najzdolniejszych piłkarzy we Lwowie w czasach okupacji. Górski związał się z Legią, dla której wyszukiwał młodych graczy w warszawskich jednostkach wojskowych[1]. Sam grał w barwach Legii przez 9 lat, będąc jej kapitanem. Wystąpił tylko w jednym meczu reprezentacji (porażka z Danią 0-8 w 1948 r.), za co miał jednak żal do kolejnych selekcjonerów, co przyznawał w prywatnych rozmowach[2].

Od lat 50. poświęcił się zawodowi trenera. W 1966 r. był nawet członkiem gremium selekcjonerskiego, które powoływało zawodników na mecze kadry. Nie była to zatem postać anonimowa, lecz również niepierwszorzędna. Był rozpoznawalny, chociaż jego nominacji nie przywitano z hurra optymizmem. Dodatkowo związek postawił przed nowym trenerem duże wymagania – jednoczesną grę o awans na Euro oraz przygotowania do turnieju olimpijskiego podczas Igrzysk w Monachium w 1972 r.

Na samym początku kadencji Kazimierza Górskiego, reprezentacja Polski, przygotowując się do Igrzysk w Monachium, walczyła też o awans do finałów mistrzostw Europy, które w 1972 r. miały odbyć się w Belgii. Los skojarzył Polaków z Albanią, Turcją i RFN. Po niespodziewanym remisie 1-1 w Tiranie, Polacy gościli na Stadionie Dziesięciolecia trzecią drużynę niedawnego mundialu, reprezentację Niemiec Zachodnich. Polacy przegrali wówczas 1-3, mecz miał wielce symboliczny wymiar. Po raz ostatni w kadrze wystąpił zasłużony Stanisław Oślizło, a trener dostał odpowiedź na pytanie, czy da się znaleźć zmiennika dla Kazimierza Deyny. Bronisław Bula, o którego upominał się cały Śląsk, nie sprostał wyzwaniu – okazało się, że dla gracza warszawskiej Legii nie ma alternatywy.

Kozłem ofiarnym kibice uznali debiutanta, Jana Tomaszewskiego. Czas sukcesów miał dopiero nadejść, a o poziomie ówczesnej kadry świadczą słowa samego trenera, który celnie scharakteryzował przyczyny porażki. K. Górski stwierdził, że Polacy grają zbyt mało agresywnie w obronie, popełniają błędy w kryciu i są zbyt wolni w ofensywie[3]. Miał jednak już wyselekcjonowaną grupę zawodników, spośród których część miała doświadczenie reprezentacyjnie. Szukał swojego optymalnego składu i był coraz bliżej[4].

Reprezentacja robiła progres, a Górski na rewanżowe spotkanie z Niemcami całkowicie przemeblował wyjściową jedenastkę. Z drużyny, która przegrała w Warszawie, na boisko w Hamburgu wybiegli jedynie J. Gorgoń, Z. Anczok, Z. Szołtysik i W. Lubański (którego trener klasyfikował jako jedynego wówczas zawodnika światowej klasy). W zremisowanym 0-0 spotkaniu, po raz pierwszy w kadrze narodowej zagrał Grzegorz Lato. Na zakończenie eliminacji Polacy przegrali w Turcji 0-1, awansowali zaś Niemcy, którzy zdobyli tytuł mistrzowski.

 

Olimpijski prolog

Wiosną 1972 r. miały miejsce decydujące mecze eliminacji do turnieju olimpijskiego, w których Polacy wypracowali sobie niezłą pozycję w roku 1971 (dwie wygrane z Grecją: 7:0 i 1:0 oraz pokonanie Hiszpanów 2:0). Tym razem rywal był jeszcze cięższy, ponieważ Biało-Czerwonych czekał pojedynek z Bułgarami, z którymi mieli porachunki związane z poprzednimi eliminacjami do mundialu. Włodzimierz Lubański wspominał po latach, że jeszcze na długo przed meczem atmosfera była gorąca, a on sam żartował, że będzie to mecz typu „za kożuszek – rzut karny”[5] (podobno bułgarscy działacze potrafili się tymi charakterystycznymi prezentami odwdzięczać sędziom za „dobre sędziowanie”). Drużyna czuła się dobrze, jednak w Starej Zagorze  przegrała 1-3 mecz, który przeszedł do historii, choćby z powodu jedynej czerwonej kartki dla Lubańskiego, który podobno wyzywał sędziego z Rumunii za niesprawiedliwie podyktowany rzut karny dla gospodarzy. Lubański opisał też sytuację z pomeczowego bankietu, gdzie Zygmunt Anczok postanowił nastraszyć niesprawiedliwych sędziów, ostentacyjnie ostrząc nóż i patrząc się na stół arbitrów.

Zwycięstwa z Hiszpanią (2-0 w Szczecinie) i rewanżowe z Bułgarią (3-0 w Warszawie) mogły nic nie dać, ponieważ ewentualna wygrana Bułgarów w ostatnim meczu eliminacji w Hiszpanii premiowała właśnie zawodników z Bałkanów awansem na turniej olimpijskim. W Burgos padł jednak rezultat 3-3 i dzięki sportowej postawie Hiszpanów, Polacy mogli szykować się do wyjazdu na monachijskie Igrzyska. Bohaterem eliminacji bezsprzecznie był Jan Banaś, który zdobywał ważne gole zarówno w starciach z Bułgarią, jak i Hiszpanią. Powoli krystalizował się jednak trzon kadry znanej z późniejszych sukcesów – ważną rolę odgrywali przecież tacy gracze jak Deyna czy Tomaszewski.

Igrzyska Olimpijskie nazywano mistrzostwami świata bloku wschodniego, ponieważ tylko „Demoludy” wystawiały optymalne reprezentacje, fingując amatorstwo grających tam zawodników. Drużyny z zachodu nie liczyły się, co potwierdziły wyniki również tego turnieju. Polacy w grupie zdemolowali 5-1 Kolumbię i 4-0 Ghanę, a wyróżniającą się postacią był Kazimierz Deyna. Decydujące starcie z reprezentacją NRD Biało-Czerwoni wygrali 2-1, a dziennikarze odnotowali niecodzienne ustawienie 4-4-2, a także niezwykłą wymienność pozycji (efektem której były 2 gole strzelone przez stopera Gorgonia), którymi trener Górski zneutralizował walory rywali i zaskoczył ich[6].

W drugiej rundzie turnieju olimpijskiego (rywalizowano również w czterozespołowej grupie) Polacy zaczęli od niespodziewanej starty punktów z Danią (1-1) i w meczu o wszystko mierzyli się z niepokonanym dotychczas ZSRR. Warto odnotować, że spotkanie miało się nie odbyć ze względu na słynny atak terrorystyczny na sportowców izraelskich – osobiście interweniował jednak szef MKOL, Avery Brundage, który wypowiedział słynne zdanie „The games must go on…”[7]. W drużynie świeżo upieczonych wicemistrzów Europy debiutował wówczas Oleg Błochin, dzięki któremu udało się zdobyć prowadzenie. Drużyna była rozbita, ale dotrwała z wynikiem 0:1 do przerwy, w której to wg słów trenera tysiąclecia „nastąpiła kolosalna mobilizacja w zespole„. Druga połowa była wyrównana, lecz najważniejsze wydarzenie miało miejsce nie na boisku, lecz na ławce rezerwowych. Górski chciał wprowadzić w 60. minucie Andrzeja Jarosika, który obrażony, odmówił, mówiąc ”teraz to ja nie gram”[8]. Selekcjoner postawił zatem na Zygfryda Szołtysika, który odwdzięczył się golem na 2-1 w 87. minucie (wcześniej z karnego wyrównał Deyna). Formalnością był ostatni w grupie mecz, w którym Polacy rozbili Marokańczyków 5-0. W finale mieli zmierzyć się z Węgrami, obrońcami tytułu zdobytego 4 lata wcześniej w Meksyku.

Był to bez wątpienia teatr jednego aktora, Kazimierza Deyny. Gracz warszawskiej Legii w pierwszej połowie popełnił błąd, w wyniku którego Madziarzy objęli prowadzenie. W przerwie Górski podszedł do sprawy w swoim stylu – spokojnie i rzeczowo, nie ulegając emocjom, przekazał piłkarzom, że mecz jest do wygrania[9].W drugiej połowie Deyna naprawił jednak go z nawiązką, ponieważ bramki w 47. oraz 68. minucie sprawiły, że Polacy po raz pierwszy i jedyny w historii zdobyli złoty medal olimpijski w piłce nożnej. Warto nadmienić, że zrobili to w znakomitym stylu, który olśnił również zagraniczne media, ze słynnym L’Equipe na czele[10]. Było to też pierwsze zwycięstwo z Węgrami po II wojnie światowej i zwiastun kolejnych sukcesów.

 

Legenda Wembley i wielki turniej

Sukces pozwalał odważniej myśleć o powrocie do piłkarskiej elity, na prawdziwe Mistrzostwa Świata – tam bowiem, jak już wspomniałem, można było zagrać z najlepszymi i sprawdzić swoje możliwości. Niestety, poza jednym występem, w roku 1938, Polacy na mundialu nie grali. Poolimpijski entuzjazm w polskich szykach ostudziła też inauguracyjna porażka w starciu z Walijczykami (0:2 w Cardiff). W trójzespołowej grupie byli też Anglicy, z którymi 6 czerwca 1973 r. na Stadionie Śląskim przyszło zmierzyć się podopiecznym K. Górskiego. Faworyzowani Anglicy wystąpili w żółtych koszulkach, co miało symbolizować ich brazylijski styl gry, zaś Polaków dopingowało prawie 130 tys. ludzi przywiezionych autokarami z całego kraju. Zwycięstwo 2-0 po bramkach Gadochy i Lubańskiego zostało niestety okupione fatalną kontuzją tego ostatniego, który z orbity zainteresowań selekcjonera musiał wypaść na długie lata.

Jesienną kampanię Polacy rozpoczęli od pewnego zwycięstwa 3-0 z Walią w Chorzowie i sprawa była jasna – wystarczyło nie przegrać w rewanżu z Anglikami na Wembley, żeby spełnić marzenia i awansować na mundial. Właśnie. „wystarczyło„. Choć Polacy byli w dobrej formie, a kilka dni przed wylotem do Londynu zremisowali w Rotterdamie z Holandią, media wolały przyjąć, że murowanym faworytem do zwycięstwa są znowu Anglicy. Nasi reprezentanci obawiali się tego spotkania. ”Oby oni tego nie załatwili z góry”[11] – wątpił w uczciwość całego starcia kapitan drużyny, Kazimierz Deyna. Co prawda, w tym wypadku Legionista się mylił, ale wypowiedź dotycząca Jana Tomaszewskiego brzmiała wręcz proroczo: „Na przykład trochę drżę, gdy patrzę na niektóre interwencje Janka Tomaszewskiego. Ale jest to bramkarz chwilami genialny. Obok słabego meczu może mieć fenomenalny. Po prostu on nie gra przeciętnie. Jeśli trafi na Wembley na swój dzień, może zostać bohaterem…”[12].

Polaków przywitano na Wyspach bardzo nieładnie, a szczytem arogancji był wygwizdany hymn, za co jeszcze podczas meczu przepraszali miejscowi dziennikarze. Spotkanie, które odbyło się 17 października 1973 r., jest bodaj najlepiej opisanym starciem w historii polskiej kadry. Wspomnienia i opisy są jednak zgodne: Biało-Czerwoni mieli w tym spotkaniu dużo szczęścia i kapitalnie dysponowanego Jana Tomaszewskiego, który dzień później przez prasę brytyjską został nazwany „człowiekiem, który zatrzymał Anglię”. Warto w tym miejscu jednak nadmienić, że bramkarz Stali Mielec nie poczuwa się do tego, iż był autorem sukcesu, jakim był zwycięski remis na Wembley. Wg niego to właśnie Kazimierz Górski w taki sposób zmotywował i ustawił zawodników, że Anglicy nie zdołali wygrać. Na bramkę Jana Domarskiego z 57. minuty odpowiedział Allan Clarke skutecznie wykonaną jedenastką kilka minut później. Emocje sięgały zenitu, o czym niech świadczy fakt, że sam trener Górski wyszedł… do szatni, na kilka minut przed końcowym gwizdkiem[13]. Mecz się jednak skończył wynikiem 1-1. Polska zaś jechała na X Mistrzostwa Świata.

Mecze kontrolne przed turniejem mistrzowskim nie napawały kibiców i ekspertów optymizmem. Nie tracił za to rezonu selekcjoner, który za każdym razem powtarzał, że najważniejsze mecze odbędą się dopiero w Niemczech. Niestety, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, całe grono specjalistów wolało podgrzewać atmosferę wokół kadry, która co prawda wygrywała kolejne mecze sparingowe, lecz robiła to w mało przekonywającym stylu. Głównym powodem do zmartwień i to już tych nie wydumanych, lecz rzeczywistych, był stan zdrowia polskich piłkarzy. Cała futbolowa Polska zastanawiała się, czy kontuzję wyleczą: bohater z Londynu, Jan Tomaszewski, filary obrony: Antoni Szymanowski, Jerzy Gorgoń oraz Henryk Kasperczak, a także bezcenny Grzegorz Lato. Wszyscy wymienieni ostatecznie znaleźli się w kadrze na mistrzostwa, chociaż jeszcze na kilka godzin przed inauguracyjnym meczem z Argentyną nie było do końca jasne, kto zajmie miejsce między słupkami: Tomaszewski czy Andrzej Fischer. Do Niemiec nie pojechał niestety Włodzimierz Lubański. Wielka gwiazda polskiej piłki przegrała rywalizację z ciężką kontuzją więzadeł krzyżowych w kolanie.

Jak już wspomniałem, jednymi z najbardziej rozpoznawalnych cech Kazimierza Górskiego były jego spokój i opanowanie. Spotkania obserwował, zawsze siedząc na ławce, rzadko się z niej podnosił. Również w swoich komentarzach i ocenach był zawsze powściągliwy. Gdy Polacy wygrali w dramatycznych okolicznościach mecz z Argentyną (3-2), a starcie to zostało uznane za najlepszy mecz pierwszej serii niemieckich mistrzostw, selekcjoner powtarzał, że wie o tym, iż jego zespół stać na więcej. Podobnie wypowiadał się po wygranej 2-1 z Włochami, kiedy to Polacy wyeliminowali w pięknym stylu wicemistrzów świata z poprzedniego mundialu. Warto jednak do tej historii dodać nieco smaczku. Otóż w swojej autobiografii Grzegorz Lato zaznaczył, że Polaków miała zmotywować nie tylko postawa fair play. Argentyńczycy przekazali na ręce Roberta Gadochy 18 tys. dolarów. Ten jednak z pozostałą częścią drużyny zwyczajnie się… nie podzielił![14] Ostatecznie do najlepszej ósemki globu Polska weszła z pierwszego miejsca, do dwóch zwycięstw z faworytami dokładając jeszcze wysokie 7-0 z Haiti.

W decydującej fazie mistrzostw Biało-Czerwoni mierzyli się ze Szwedami, Jugosławią i RFN. Tylko zwycięstwo w grupie dawało prawo gry w wielkim finale. Meczu, o którym nad Wisłą zaczęto coraz odważniej mówić. Pierwsze spotkanie Polacy grali z drużyną Trzech Koron, a z wymęczonego zwycięstwa 1-0 najbardziej w pamięć zapadł obroniony rzut karny przez Jana Tomaszewskiego, nie ostatni na tym mundialu. Po słabym występie po raz kolejny spokojem emanował selekcjoner, który zaznaczył na odprawie, że przecież każdej drużynie może zdarzyć się gorszy dzień w tak wyczerpującym turnieju. Piąte w sumie zwycięstwo, z Jugosławią (2-1) zostało okupione kontuzjami Szarmacha i Deyny. Pierwszy z nich na pokrytą kałużami murawę stadionu we Frankfurcie nie wyszedł. Najsłynniejszy chyba mecz w historii polskiej piłki zakończył się porażką 0-1, a zagadką do dzisiaj nierozwiązaną pozostaje, jak wszystkie atomowe uderzenia Polaków obronił Sepp Maier. Podopieczni Górskiego nie podłamali się i w meczu o trzecie miejsce pokonali (jedyny raz dotąd w historii) Brazylię.

 

Brak kropki nad „i”

Kadra Górskiego nie poszła jednak za ciosem i nie awansowała na Mistrzostwa Europy w 1976 r., przegrała też w finale olimpijskim w Montrealu z kadrą NRD. Brakło zatem sukcesu, który zakończyłby pracę trenera Górskiego z reprezentacją. Również atmosfera w drużynie gęstniała, niektórym piłkarzom zwyczajnie zaczęła „odbijać sodówka”, czego symptomy pojawiły się już jesienią 1974 r. Chodziło oczywiście o pieniądze, które spowodowały pierwsze pęknięcia w monolicie, jaki dotychczas stanowiła kadra narodowa. Górski uważał, że największą indywidualnością jego drużyny jest Kazimierz Deyna, lecz pierwszym, który spełnił marzenie o wysokim kontrakcie w drużynie zagranicznej, był Robert Gadocha, który wyjechał do Nantes. Deyna, który został wybrany trzecim zawodnikiem na świecie w roku 1974, zderzył się z rzeczywistością PRL-u. O wyjeździe Gadochy, a o pozostaniu Deyny w kraju zadecydował osobiście Edward Gierek[15].

Latem 1975 r. w „Sportowcu„ ukazał się głośny tekst zatytułowany ”Zatrucie Srebrem”, gdzie opisano aferę, w której główny udział wzięli Jerzy Gorgoń oraz Andrzej Szarmach[16]. Zawodnicy podobno sterroryzowali cały wagon podczas powrotu pociągiem z drużyną Górnika Zabrze z Francji do Polski[17]. Efektem była między innymi półroczna dyskwalifikacja nałożona na pierwszego z nich, przez co nie mógł on wystąpić w jednym meczu trwających już eliminacji do mistrzostw Europy.

W kwalifikacjach na Euro w 1976 r. Polacy trafili do piekielnie silnej grupy, bo obok Finów rywalami „Orłów Górskiego„ mieli być Włosi oraz Holendrzy. Cała piłkarska Europa zacierała ręce na pojedynki Biało-Czerwonych, zwłaszcza z Oranje, ponieważ według powszechnej opinii, były to dwie najlepiej grające ekipy mundialu w Niemczech. We wrześniu 1975 r. Polacy na Stadionie Śląskim rozbili Holendrów 4-1, a spotkanie to niektórzy opisują jako najlepsze w historii kadry. Co ciekawe, stroje, w których wystąpili Polacy, miały drobny ”defekt” – na skutek pomyłki firmy, u której zostały zamówione, reprezentacja jedyny raz w historii wystąpiła… z czerwonym orłem w białym polu[18]. Niestety, ale w rewanżu, który odbył się miesiąc później w Amsterdamie, Polacy przegrali 3-0. Oliwy do ognia dolały kwestie natury organizacyjnej – do Holandii pojechały też żony piłkarzy, co skwapliwie odnotowała prasa, uznając, że kadra pojechała nie po awans, lecz w celach turystycznych[19]. Po latach wyszło też na jaw, że miejscowi pobudzali się amfetaminą przed spotkaniem[20]. Odkładając na bok rewelacje pozaboiskowe, należy zaznaczyć, że najistotniejszy był kolejny brak awansu Biało-Czerwonych do rundy finałowej kontynentalnego czempionatu.

W kolejny rok reprezentacja wchodziła w nowej sytuacji – po raz pierwszy od dawna mijający rok został zamknięty plebiscytem na najlepszych sportowców, w którym brakło piłkarzy. Z kadrą pożegnali się również asystenci: Jacek Gmoch (już na początku roku 1975) oraz Andrzej Strejlau (został wkrótce trenerem Legii). Nowym asystentem Kazimierza Górskiego wybrano Ryszarda Kuleszę. Celem numer jeden były Igrzyska Olimpijskie w Montrealu, na które Polacy nie musieli się kwalifikować, bowiem jako obrońcy tytułu mieli zagwarantowane prawo startu. Pod koniec stycznia Kazimierz Górski ogłosił skład kadry, w której po raz pierwszy pojawili się tacy gracze jak Zbigniew Boniek, Paweł Janas czy Janusz Kupcewicz. Atmosfera wokół kadry zaczęła gęstnieć – kibice stali się bardziej wymagający (o czym świadczyły choćby wyniki wcześniej wspomnianego plebiscytu) i zaczęli uważać, że „Orłom” nie zawsze chce się grać na sto procent swoich możliwości.

Wiosna przyniosła dalsze pogorszenie nastrojów. Reprezentacja przegrała aż 5 kolejnych spotkań towarzyskich z rzędu, a o ile porażka 1-2 na Stadionie Śląskim z Argentyną była po prostu dotkliwa, fala krytyki na graczy spadła po meczach z Francją (0-2), Grecją (0-1), Szwajcarią (1-2) i Irlandią (0-2 w Poznaniu). Były to przecież ekipy, z którymi drużyna narodowa zwykła wygrywać. „Kozłem ofiarnym” odpowiedzialnym za wszelkie nieszczęścia został uznany Ryszard Kulesza, nowy asystent Górskiego (którego również często atakowano). Na ratunek wezwano Strejlaua, który obok selekcjonera udał się do Kanady.

Wśród grupowych rywali próżno było szukać uznanych firm, a wyniki 0-0 z Kubą oraz 3-2 z Iranem raczej nie przysporzyły chwały podopiecznym Górskiego. Sytuacja w kadrze się zmieniała, o czym świadczą wspomnienia z drugiego spotkania. Kiedy Polacy do przerwy niespodziewanie przegrywali, Górski powiedział piłkarzom, że skoro wszyscy mają się męczyć, to może warto wrócić wcześniej do domu. Ciężar mobilizacji przejął wówczas Deyna[21]. Wystąpiły pierwsze wyraźne symptomy tak zwanego „zmęczenia materiału”.

W ćwierćfinale (zmienił się bowiem system rozgrywek i w drugiej rundzie rywalizowano w systemie pucharowym) Polacy rozbili 5-0 drużynę Korei Północnej, zaś w półfinale 2-0 Brazylijczyków. W finale na drodze do obrony złotego medalu stanęli zawodnicy NRD. Mecz zaczął się fatalnie, od dwóch bramek puszczonych przez Jana Tomaszewskiego (który załamał się i poprosił o zmianę). Polacy strzeli bramkę kontaktową, ale ostatecznie przegrali 1-3 i wrócili do kraju ze srebrnymi medalami. Powszechnie przyjęto to za porażkę, czego dowodem były drobiazgowe kontrole celne piłkarzy na Okęciu[22]. Trener Górski ogłosił decyzję o rezygnacji, którą podjął podobno jeszcze przed wylotem do Montrealu. Zastąpić go miał jego były asystent, Jacek Gmoch.

 

Sukces ma wielu ojców (?)

Należy pamiętać, że bliskimi współpracownikami „Trenera Tysiąclecia„ byli znani dzisiaj eksperci piłkarscy: Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau. Obaj nie darzą się sympatią, a kością niezgody jest między innymi kwestia autorstwa sukcesów. Zarzekają się w rozmowach z dziennikarzami, że drugi z nich miał niewielki wkład w olimpijskie złoto w Monachium, lecz po prawdzie… obaj mają znaczny. Gmoch był prawdopodobnie jednym z pomysłodawców taktyki 4-4-2, która zaskoczyła NRD oraz Węgrów. Uznawany jest również za twórcę ”banku informacji” o przeciwnikach kadry – jako pierwszy w dziejach zbierał informacje o rywalach i przekazywał je pierwszemu trenerowi[23]. Andrzej Strejlau pogłębiał zaś te obserwacje, dostarczył Górskiemu równie cenne wiadomości, które pozwoliły rozgryźć przeciwnika. Niestety, ale wojna między obydwoma panami trwa w najlepsze i niewiele wskazuje, aby miała się zakończyć – mimo ich podeszłego wieku.

Na pewno ważnym powodem sukcesu kadry Górskiego byli piłkarze. Najlepszy nawet trener nie przeskoczy pewnego poziomu bez znakomitych graczy. Ale czy nie mieliśmy wcześniej zawodników formatu światowego? Ernest Pohl, Gerard Cieślik, Teodor Anioła czy grający od końca lat 60. w kadrze Włodzimierz Lubański to nazwiska nieprzeciętne, kojarzące się z sukcesami klubowymi. Do recepty trenera Górskiego należy też dodać świetny sztab, o którym wspomniałem nieco wyżej. Tutaj też mogliśmy się pochwalić znakomitymi fachowcami, jak choćby Ryszardem Koncewiczem.

Dlatego trzeba docenić kunszt Kazimierza Górskiego, który był tytanem pracy, dzięki czemu zdobył sobie niesamowity szacunek i uznanie zawodników (którzy do dzisiaj wspominając go, zawsze mówią „Pan Kazimierz”), potrafił do nich trafić. Szanowali go również dziennikarze, którym zawsze poświęcał sporo uwagi, cierpliwie odpowiadał na pytania, unikając złośliwości i grubiaństwa[24]. Wielkie sukcesy, a zwłaszcza awans i wspaniała postawa na mundialu w roku 1974 sprawiły, iż Polska weszła do piłkarskiej elity i nadawała jej ton przez całą dekadę.

 

Bibliografia:

  1. Gowarzewski A., Biało-Czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski, cz. 3 1971-1980, Katowice 1996.
  2. Górski K., Grzegorczyk S., Lechowski J., Sekrety trenera Górskiego. Moje 70 lat, Warszawa 1992.
  3. Kołtoń R., Deyna, czyli obcy, Warszawa 2014.
  4. Ławecki T., Kazimierz Górski. Z piłką przez życie, Warszawa 2010.
  5. Szczepłek S., Moja historia futbolu, tom 2 – Polska, Warszawa 2007.
  6. Wyrzykowski K., Ja, Lubański, Warszawa 1990.

 

Redakcja merytoryczna: Iwona Górnicka

Korekta: Klaudia Orłowska

[1] S. Szczepłek, Moja historia futbolu, tom 2 – Polska, Warszawa 2007, s. 114.

[2] Tamże, s. 115.

[3] R. Kołtoń, Deyna, czyli obcy, Warszawa 2014, s. 111.

[4] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, Sekrety trenera Górskiego. Moje 70 lat, Warszawa 1992, s. 86.

[5] K. Wyrzykowski, Ja, Lubański, Warszawa 1990, s. 96.

[6] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, art. cyt., s. 92.

[7] R. Kołtoń, art. cyt., s. 128.

[8] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, art. cyt., s. 94.

[9] Tamże, s. 95.

[10] R. Kołtoń, art. cyt., s. 131.

[11] Tamże, s. 152.

[12] Tamże, s. 155.

[13] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, art. cyt., s. 114.

[14] R. Kołtoń, art. cyt.., s. 209

[15] T. Ławecki, Kazimierz Górski. Z piłką przez życie, Warszawa 2010, s. 118.

[16] R. Kołtoń, art. cyt., s. 307.

[17] Tamże, s. 307.

[18] A. Gowarzewski, Biało-Czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski, cz. 3 1971-1980, Katowice 1996, s. 88.

[19] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, art. cyt., s. 139.

[20] R. Kołtoń, art. cyt., s. 331.

[21] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, art. cyt., s. 140.

[22] A. Gowarzewski, art. cyt., s. 100.

[23] K. Górski, S. Grzegorczyk, J. Lechowski, art. cyt., s. 88.

[24] Tamże, s. 87.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz