Teofila Chmielecka. Wilczyca kresowa |
Teofile Chmielecką nazywano „kresową wilczycą”. Żona słynnego zagończyka i obrońcy kresów Rzeczpospolitej Stefana Chmieleckiego podobno była z domu Chocimierska. U boku małżonka, którego otaczała wielka sława, nabrała hartu i energii męskiej, toteż nic dziwnego, że o niej też było głośno.
Stefanowi Chmielnickiemu towarzyszyła w wojennych wyprawach, Tatarzy czuli przed nią respekt. Mąż niemal cały czas wojował, a ona rządziła w sprawach domowych i gospodarczych, potrafiąc dobrze zadbać o stan finansów i posiadania. Ze służbą postępowała szorstko i ostro, zupełnie nie po kobiecemu. Józef A. Rolle, który badał akta sądowe z 1622 roku, twierdzi, że historia o obcięciu Annie Walickiej nosa jest jak najbardziej prawdziwa. Takie kobiety, nieodłącznie związane z pejzażem kresowym tamtych czasów, były dobrymi towarzyszkami życia na rubieży. Bez nich znacznie ciężej by się wojowało i choć zapewne bywały uciążliwe dla otoczenia, przysłużyły się znacząco w ważnej kwestii obrony Rzeczpospolitej przed tatarskimi czambułami. Teofila Chmielecka niewątpliwie miała tu spory osobisty wkład.
* * *
Ranek był chłodny, choć trzeba przyznać, że wrześniowe słońce od kilku dni ostro przykładało się do pracy, jakby chciało zadośćuczynić za swoje lenistwo podczas zimnego, deszczowego lata. Wracająca samojeden z objazdu taboryskich pól wojewodzina kijowska z przyjemnością pomyślała o czekającej na nią w domu piwnej polewce z kawałkami tłustego twarogu z kminkiem, jaką miała zwyczaj spożywać na śniadanie. Głód ostro dawał o sobie znać, bo na nogach pani Teofila była już od świtania. Na dworze panowały wtedy jeszcze ponocne szarości, toteż zwykle towarzyszący jej wyprawom Jaśko ucieszył się, gdy kazała mu zostać w domu. Pewnie hultaj przysnął zaraz w kącie, zamiast brać się do roboty.
Mimo ciągłego zagrożenia ze strony nieproszonych gości różnego autoramentu – nie bała się jeździć samotnie. Wdowa po sławnym na całą Rzeczpospolitą zagończyku niczego się nie bała. Żyjąc u jego boku, oswoiła się z niebezpieczeństwem i całkowicie wyzbyła trwogi. Kobieta strachliwa nie wytrzymałaby życia na rubieży. Już samo mieszkanie w skromnym dworku w wiosce blisko tatarskiego szlaku wymagało sporej odwagi, a przede wszystkim czujności. Ba, zdarzało się i tak, że spać się szło z bronią pod ręką. Wiedząc o wielkim przywiązaniu, jakim darzył ją mąż, pohańcy nieraz czaili się, by ją w łyka zagarnąć. A że strzegli jej jego podkomendni, i ona sama też potrafiła się bronić, toteż napastnicy przeważnie gorzko potem tego żałowali.
Pułkownik Stefan Chmielecki, ten groźny pogromca czambułów, wódz Lachów, którym Tatarki nieposłuszne dzieci straszyły, w domowych pieleszach był spokojny i zgodny. Wszyscy dokoła kłócili się o ziemie, procesowali i zajeżdżali, tylko nie on. Jego prostej żołnierskiej duszy pieniactwo było najzupełniej obce. Raz się zdarzyło, że otrzymał pozew, ale nim doszło do sprawy, pojednał się z przeciwnikiem. Wśród szlachty mówiono, że jest skromny, uczt wystawnych nie wydaje, pieniędzmi nie szasta, a ludziom swoim, którzy gotowi byli iść za nim w ogień, surowo zakazuje rabunków i ciemiężenia ubogich. Wielki lęk za to wzbudzał wśród Tatarów, a przy tym nie szczędził siebie i nie dbał o własne wygody, liczyła się dlań jeno służba dla Rzeczpospolitej. Bywało, że dnie i noce spędzał w stepie, karmiąc tym żywą legendę o sobie. Śpiewano o nim:
„Nie przestaną twojej siły
Opowiadać te mogiły, Których bardzo gęste kupy Bisurmańskie cisną trupy.”
Na co dzień zajęty obroną Kresów, dzielny zagończyk rzadko bywał w domu, w którym niepodzielnie rządziła pani Teofila. Doglądała nie tylko babskiego, ale i rolnego gospodarstwa, a Pan Bóg jej błogosławił. Pola dawały obfity użątek, tłuste bydło porykiwało w oborach, rącze konie pasły się na rozległych łąkach, ptasznik pełen był kokoszego, kaczego i indyczego rozgwaru. Dwaj synkowie rośli i oko cieszyli. Wciągnięta w męskie sprawy, miała też swój udział w przygotowaniach do zbrojnych wypadów.
Na żołdzie swego patrona, pana wojewody kijowskiego Tomasza Zamoyskiego, trzymał Stefan agentów, głównie Wołochów, Greków i poturmaków. Jedni, znający tatarskie szlaki, służyli za przewodników. Inni szpiegowali w Oczakowie, Białogrodzie, Bakczysaraju czy Karasubazarze. Często to ona – najpierw w Krasnem, potem w Nowym Międzybożu, a jeszcze później w Taborówce – pod nieobecność męża nimi komenderowała. Przyjmowała tych, którzy przybywali powiadomić o ruchach nieprzyjaciela, dawała im nowe instrukcje. Tatarzy o tym wiedzieli i za to też jej nie lubili, i to bardzo.
Nade wszystko jednak ceniła te chwile, kiedy mogła zdać gospodarstwo na zaufanych ludzi i samej ruszyć w step ze Stefanem. Niczym druh najwierniejszy spędzała z nim długie tygodnie pod namiotami, na granicznych czatach, w zasadzkach gotowanych na czambuły. Konno jeździła jak kozak, strzelała z rusznicy jak rajtar niemiecki, przyzwoicie władała szablą. Lubiła życie w siodle: koczowanie, szybkie przenosiny z miejsca na miejsce, ukrywanie się po komyszach, wysyłanie zwiadowców. Jej granicząca z szaleństwem odwaga i wierne stanie u boku słynnego pułkownika były głośne na całej Ukrainie. Brakowało jej tego teraz, och, jak bardzo brakowało! Już pewnie do końca życia pozostanie tylko doglądanie zasiewów, młynów, bydła i ptactwa. Dobrze chociaż, że są jeszcze poswarki z sąsiadami, które umilają życie biednej wdowy.
Zbliżając się do taboryskiego dworu, pani Teofila myślała o Łukaszu. On jeden jej został, gdy choroba zabrała Stefana, bo starszy syn, Adam, zmarł jeszcze w dzieciństwie. Młodszy zaś osiągnął już wiek męski i ostatnio coraz częściej wyjeżdżał cichcem, nie opowiadając się matce, a że zwierzyny z tych wypraw nie przywoził, ich cel mógł mieć jedno imię: Katarzyna Sokołowska.
Przed gankiem pani Teofila zeskoczyła z konia i rzuciła wodze Jaśkowi, rozespanemu jeszcze, choć słońce stało już wysoko na niebie. Ileż ten chłopak może spać! Nic nie rzekła, choć miała wielką ochotę go wyszturchać. Weszła do izby, śniadanie już czekało. Tak jak lubiła. Polewka piwna z twarogiem i bliny hreczane ze skwarką. Łukasz ociężale wstał zza stołu, pocałował – Bodaj ich psi zjedli! – rozsierdziła się po swojemu.
Katarzynę powszechnie uważano za świetną partię, boć jedyna córka bogatego ziemianina, urodzona z Butowiczówny, a więc i parentela liczna, i zasługi w województwie niemałe. Mimo tych zalet panna średnio pani Teofili konweniowała jako synowa. W końcu Łukasz, choć niebogaty i po urzędzie ledwie skromny stolnik bracławski, ale zawsze wojewodzic i syn zmarłego bohatera, o którym lud pieśni śpiewa:
„Cny Chmielecki, mężu sławny,
Jakiego czas nie miał dawny, Niejeden wiek ni dwa minie, A twa sława nie zaginie.”
Syn takiego ojca mógłby wyżej mierzyć niż córka hreczkosieja, co z tego, że zamożnego. Ale sam fakt, że ktoś śmiał jej synem wzgardzić, budził w niej rankor jeszcze większy. Że niby wojewodzic dla Sokołowskich nie dość dobry? I co za niewdzięczność, przecie ich też Stefan przed Tatarami, Turkami i Kozakami bronił! Ogarnęła ją zimna furia. Jak wtedy, kiedy jeszcze przed wyprawą chocimską z zagajnika wypadł Tatar i chciał ją porwać na arkan. Wściekła rzuciła się na niego z szablą i wykorzystując osłupienie, dosłownie go rozsiekała. Teraz zaś miała ochotę rozsiekać Mikołaja Sokołowskiego. Albo chociaż wypłazować. W tymże momencie nieświadom jej myśli Łukasz utwierdził ją dodatkowo w tej gorączce.
– Jasiek rozpytał tameczną służbę. Sokołowski lęka się twojej gwałtowności, matko.
Aha, lęka się. I bardzo dobrze!
– Panna ci sprzyja? – spytała rzeczowo.
– Jeszcze jak!
– Bodaj ich psi zjedli. Załatwimy rzecz po swojemu. Szykuj się, acan, do weseliska.
I ze smakiem zabrała się za polewkę.
Miało się dobrze pod wieczór, kiedy kilka dni później pani Teofila w asyście sług zajechała pod cerkiew w Taborówce. Na popa padł blady strach, gdy ujrzał przez okno, kto zmierza do jego chaty. Wizyta wilczycy nie wróżyła nic dobrego. Wiadomo było, że żartów z nią nie ma. Jej gwałtowność po śmierci męża nie ustała, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej się wzmogła, gdy nie miał kto jej mitygować. Nieszczęsny duchowny z drżeniem kolan wyszedł na ganek, przykazawszy przedtem swoim trzem synom ponabijać krócice i czekać w pogotowiu. Na wszelki wypadek.
– Sława Bohu. Mam do księdza sprawę – oznajmiła, zsiadłszy z konia. Jej ludzie tkwili nieruchomo w siodłach. – Dużo czasu nie zajmę.
– Na wiki wikiw. Wejdźcie, pani.
W izbie popadia nerwowo przetarła ławę i zaraz uciekła. Chmielecka zasiadła. Pop stał.
– Dziś w nocy przywiozę tu młodą parę. Dasz im, księże, ślub. Panna jest waszej wiary.
– Jakże tak? Bez indultu?
– Ot, indult – rzuciła na stół mieszek.– Nie godzi się…
– Godzi się, godzi – rzekła uspokajającym tonem, jak do dziecka. – I nie każ mi, żeby moi ludzie musieli waści przekonywać.
Duchowny spojrzał na kiesę. Dach w cerkwi przecieka, a od tutejszych ludzi nie sposób doczekać się pomocy. I nie ich to wina. Wszak wszyscy po wsiach niedostatek cierpią po tatarskich napadach.
– Będziemy krótko przed świtem – rzuciła wojewodzina, jakby od niechcenia.
– A kogóż żenić będę?
– Dowiesz się. – Jeszcze tylko brakowało, żeby się wyga-dał przedwcześnie. Podniosła się z ławy.
– I pamiętaj. Cicho sza. – Wyszła, nie oglądając się za siebie. Po chwili grupka jeźdźców ruszyła w stronę Zalesia Sokołowskich.
Pan Mikołaj jakoś nie wierzył w historię o zamarudzeniu na łowach, tłumaczącym zbyt późną porę, by wracać do Taborówki, no bo kto jak kto, ale ta kobieta na pewno nie lękała się jeździć po nocy. Jednak co miał robić? Musiał gościa pod dach przyjąć, choć podobnie jak wszyscy w okolicy, zwyczajnie się jej bał. Jeszcze przed laty stanął na noc w Zalesiu woźny, co to go sąd żytomierski przysłał dla przeprowadzenia śledztwa w sprawie, o której głośno było nie tylko w powiecie. Niejaki Augustyn Walicki wniósł oskarżenie, że jego owdowiałą synową Annę, urodzoną Popielównę, a więc szlachciankę, trzymająca ją u siebie na służbie pułkownikowa Teofila Chmielecka, uniósłszy się, nie tylko wyszturchała publicznie na ulicy, ale jeszcze odcięła nos biedaczce i zgodnie ze swoim ulubionym przekleństwem rzuciła psom na pożarcie. Tenże woźny przy zacnym miodzie opowiadał panu Mikołajowi ze zgrozą, jak to obejrzawszy okaleczoną kobietę, przekonał się naocznie, iż faktycznie niedawno ją nosa pozbawiono. Chodził potem po mieście, szukając, azali owej części ciała gdzie na śmietniku nie znajdzie, a skoro nie znalazł, to w urzędowym sprawozdaniu napisał, że istotnie nos został przez psy ze szczętem zjedzony. Pani Teofila eksplikacji odmówiła i nakazała czeladzi wyrzucić woźnego precz ze swego domu. Rzecz załagodził pan Stefan, powróciwszy ze stepowej wyprawy – wypłacił skarżącej stronie sute odszkodowanie i pozew wycofano. Ludzie gadali, że pułkownikowa zrobiła to z zazdrości o młodą wdowę, aby beznosa pani Walicka nie miała szans u jej męża. Ale inna musiała być przyczyna, boć pan Stefan za babami się nie oglądał, nie widząc świata poza swoją groźną połowicą.
Mając na względzie tę, a także inne krążące po Ukrainie opowieści, zwłaszcza że hamującego zapędy wilczycy męża od przeszło dziesięciu lat już brakowało, pan Mikołaj za nic by nie pozwolił ukochanej Kasieńce iść do takiego domu. Poza tym wojewodzic i tak nie widział mu się na zięcia. Gołodupiec, uczciwszy uszy, a takie liche starostwo to żaden urząd. W wojsku nie służy, gospodarz z niego żaden i pewnie wkrótce ojcowiznę przetraci.
Nie w smak mu była wizyta pani Teofili, bo nie wiadomo, czego można się po niej spodziewać. Ale że przyjechała z jednym tylko kozakiem i tym gamoniem Jaśkiem, a wysłany na przeszpiegi pacholik nie odkrył żadnych odwodów w okolicy, więc nie wyglądało to niebezpiecznie. Gdy zasiedli do wieczerzy, pan Mikołaj czekał z niepokojem na jaką burzę z piorunami, ale rozmowa toczyła się na tematy obojętne. O tegorocznym deszczowym lecie i nieurodzaju, o grożących stale Tatarach, o problemach ze zbiegłym chłopstwem, które do Kozaków przystawało, i o kłopotliwym sąsiedzie, Samuelu Łaszczu z Romanówki, który niejednemu dworowi w okolicy przez lata całe dawał się we znaki, czyniąc to wespół ze swą kuzynką Zofią Chodkiewiczową, póki ta mieszkała w Pawołoczy, nim się wyniosła do Bełza. Cały czas ku zdumieniu gospodarza pani Teofila zachowywała się spokojnie, jak nie ona. Rozumnie i konkretnie jak sąsiad z sąsiadem rozmawiała z nim o gospodarstwie i pogodzie.
Gdy nadszedł czas spoczynku, podziękowała grzecznie i tylko poprosiła, żeby Kasia osobiście ją do alkierza odprowadziła. Ledwo znalazły się za zamkniętymi drzwiami, od razu przystąpiła do rzeczy:
– Mów, waćpanna. Podoba ci się mój syn?
Zaskoczona Katarzyna ani słowa nie zdołała wykrztusić.
– Miłujesz go czy nie? Jeśli tak, dziś jeszcze może być ślub. Chceszli?
Śliczna Kasia dalej stała jak ten słup soli. Panią Teofilę mocno to zezłościło, ale się opanowała.
– Przyjdź, jak wszyscy zasną – poleciła ściszonym głosem. – Wyjdziemy oknem. Stróż opłacony, pop umówiony.
Konie czekają nad rzeką, a Łukasz pod cerkwią.
Panna odzyskała głos.
– A ojciec?
– Dowie się, jak będzie po wszystkim. Przyjdziesz?
– Do alkierza weszła służąca z dzbanem wody i czystym płótnem. Panna kiwnęła tylko głową i szybko uciekła.
– „Dnia 12 Septembris Anno Domini 1642 pan Chmielecki młody, wojewodzic kijowski, pannę Sokołowską porwał i za małżonkę gwałtem ją pojął” – zapisał później Joachim Jerlicz w swojej kroniczce. No więc niezupełnie tak było. To nie chłopak pannę porwał, lecz jego matka z domu ojcowskiego fortelem ją dla syna uprowadziła.
– Stary Sokołowski, acz niechętnie, musiał się z tym faktem pogodzić, bo i cóż miał biedny zrobić.
– Pani Teofila nieraz zastanawiała się nad tym, jak bardzo ten gnus, jej syn, różni się od swego ojca, który tyle zasług dla Rzeczpospolitej kładąc, ani jednej chwili spoczynku dla siebie nie miał. Z westchnieniem wspominała, jak mówiono o nim, że zagon tatarski jeszcze nie ruszył się z miejsca, a on już stał na czatach. I ona miała w tym swój udział! Ech, to były czasy!
Taktyka Stefana polegała na niedopuszczaniu, aby tatarskie zagony rozeszły się po kraju. Dlatego też zmuszał je do przyjmowania bitwy zaraz po przekroczeniu granicy. Był prawdziwym mistrzem w takiej walce. Rozbijał czambuł za czambułem, a z tych, które zdążyły się już obłowić, uwalniał kolejne jasyry. Imię jego sławiła zarówno polska, jak i rusińska ludność. Widziano w nim obrońcę, zbawcę, bohatera. Mówiono, że nie ma sobie równego. Ratował chrześcijan od pogańskiej niewoli i chronił szlacheckie córy przez bisurmańskim łożem. Toteż kiedy wkraczał do jakiejś osady, witano go z czcią głęboką. Popi w uroczystych szatach wychodzili naprzeciw, biły cerkiewne dzwony. Popularniejszy był od hetmanów, którzy sami przyznawali, że Chmielecki otwiera im drogę do zwycięstwa. Gmin pieśni o nim śpiewał.
Jak dziś pamiętała pani Teofila ich rozmowę, kiedy to przed dwudziestu laty, w roku 1622 trwoga wielka zapanowała na Ukrainie, gdyż lada chwila spodziewano się pohańców. Stefan już wcześniej czuł, że coś wisi w powietrzu. Ten żołnierz z krwi i kości, któremu bezbrzeżne stepy Dzikich Pól znajome były jak dom własny, z lotu ptaków i zachowań zwierzyny umiał odczytać nie tylko zapowiedź zbliżającego się czambułu, ale i określić trafnie jego liczbę oraz czas, kiedy się z nim przyjdzie spotkać. Widząc tedy owe znaki na niebie i ziemi i czytając w nich jak w księdze, zwierzył się jej:
– Nie spodziewam się ich, nim wzejdzie nowy miesiąc. A już tak naprzykrzyła mi się ta trybulacja, to czekanie! Rad bym co prędzej się bić. W sześćset koni teraz idziem.
Pan Bóg raczy dać, że szybko się uwiniemy.
– Dawniej jakeś się ucierał z pohańcami, było to rozgramianie drobnych koszy, idących od Szlaku Kuczmańskiego – przypomniała mu wtedy. – W służbie u wojewody kijowskiego z większymi siłami masz do czynienia.
– Dałby Bóg zaleźć psubratom za skórę! A że ich więcej, to cóż. W takich miejscach umyśliłem zapadać, abym na wszystkie strony miał widok, a mnie nikt nie spostrzegł. Inaczej się tego pogańskiego nasienia nie wygubi. Swoją drogą dobrze, żeś waćpani przeniosła się do Nowego Międzyboża, jeszcze kiedyśmy się do wyprawy chocimskiej gotowali. Spokojniejszy jestem, serce moje.
Błogo się jej na duszy robiło, kiedy ją nazywał swoim sercem. Rozczulająca była ta jego troska. Rok wcześniej, przed Chocimiem, gdy nadciągała tatarska horda, zarządził, że ona musi się wynieść z dziećmi z Krasnego. W pośpiechu uszykowano wtedy pomieszkanie w Nowym Międzybożu. Chciał, żeby była bezpieczna, a sam nie mógł jej strzec, gdyż miał pilnować Kozaków atamana Borodawki, którzy na rozkaz Zygmunta III szli pustoszyć Mołdawię, a po drodze dopuszczali się rabunku i gwałtów. Na wojnę chocimską dotarł przez to spóźniony, ale i tak w porę, by dać pohańcom tęgiego łupnia. Wkrótce wojna się skończyła, wrócił tedy do Krasnego i jak przedtem stąd strzegł granicy od Czarnego, Kuczmieńskiego i Udyckiego Szlaku. Pani Teofila z synami została już w Nowym Międzybożu, bo tam było bezpieczniej niż w Krasnem.
Pod czujną opieką jej męża wyniszczony kraj powoli się zaludniał, pustki się zasiedlały.
U schyłku stycznia 1624 roku skończył się spokój, gdy przyszło walczyć z zagonem Isztemira Murzy, syna sławnego Kantymira, który wkroczył w granice Rzeczpospolitej. Wyruszył mu naprzeciw hetman Stanisław Koniecpolski i gdy wojska zbliżyły się do siebie, pchnął podjazd złożony z kilkudziesięciu kozaków, by schwytać języka. Wszyscy oni zostali zgarnięci w łyka, a wtedy do akcji wkroczył Stefan w asystencji stryjecznego swego brata Krzysztofa i przyjaciela Jana Dzika, wiodąc ze sobą pięciuset ludzi. Osobiście na czele podjazdu w trzydzieści koni wpadł szaleńczo między Tatarów i nim przybyły posiłki, zdążył niemało psubratów nasiec. Trafiony strzałą w prawy bok, przekazał komendę Dzikowi, który dokończył dzieła. Zginął wtedy w walce Isztemir Murza, poległo ponad dwustu Tatarów, żywcem wzięto kilkunastu. Zaraz po tym zwycięstwie Stefan odesłał hetmanowi jego kozaków uwolnionych z jasyru.
Od razu dano jej znać o ranie męża. Przyjechała natychmiast i zabrała go do Nowego Międzyboża. Hołubiła go wtedy jak małą dziecinę i pod czułą opieką prędko wygoił się z ran. Gdy już wydobrzał, w czerwcu tegoż roku ruszył pod Martynów. Tak dzielnie i przytomnie stawał, że Zygmunt III nagrodził go za męstwo Taborówką, dobrami wydzielonymi ze starostwa białocerkiewskiego. Wkrótce tam zamieszkali. Była to rozległa, niezaludniona pustka i gdy małżonek zajmował się wojaczką, ona zakasała rękawy i zaczęła nowy nabytek kolonizować. Osadziła cztery małe wioseczki, jako to Wieprzyk, Sieliszcze, Bałabanówkę i Łukaszówkę. Zbudowała dwór, opasała murem miasteczko i zamknęła dwiema bramami. Mieli tu bardzo niespokojnych sąsiadów: Zofię Chodkiewiczową, primo voto księżnę Rużyńską w Pawołoczy, oraz krewniaka jej, sławnego już i budzącego strach powszechny Samuela Łaszcza.
W zasadzie obrona Kresów spoczywała na barkach Stefana. Hetmani się z nim liczyli, bo choć był sługą Zamoyskiego, to on rządził na Dzikich Polach i Kijowszczyźnie. Żołnierze go uwielbiali, szli pod jego komendę bez szemrania, podporządkowywały mu się nawet inne chorągwie.
Pierwsza ich siedziba, włość kraśniańska z Krasnem i Nowym Międzybożem, dzierżawiona od Tomasza Zamoyskiego w zamian za służbę, leżała pośrodku między Szlakiem Wołoskim a Czarnym. Taborówka zaś znajdowała się przy tym ostatnim. Główną kwaterą Stefana był teraz Nowy Międzyboż, a ona zjeżdżała tu z Taborówki, kiedy pojawiało się zagrożenie. I tak życie płynęło im znaczone kolejnymi wojnami. Bywało, że całe miesiące nie miała wieści o mężu. Wierzyła zawsze w jego szczęśliwą gwiazdę i czekała cierpliwie.
On zaś nieprzerwanie wojował z przebiegłym przeciwnikiem, co wymagało nieustannego przerzucania się z miejsca na miejsce, wybiegania na spotkanie wroga, przewidywania, którędy będzie szedł. Wielką pomocą był zastęp szpiegów, którzy donosili o ruchach nieprzyjaciela – wtedy wiedział, czy czekać gości na Kuczmieńskim, na Udyckim, czy na Czarnym Szlaku. Łatwiej było tam, gdzie drogi te zbliżały się do siebie. Rozstawiał wtedy na każdej zbrojny oddział, a między nimi ruchome podjazdy. Był jeszcze Wołoski Szlak, ale że od tamtych trzech oddalony, trudniej przychodziło zaplanować obronę, gdy nawała ciągnęła tamtędy.
Po bitwie pod Białą Cerkwią w 1626 roku, kiedy to z powodu odejścia wojska kwarcianego Stanisława Koniecpolskiego na wojnę ze Szwedami Stefan został mianowany regimentarzem, starał się nieprzyjaciela w ogóle nie wpuszczać w granice Rzeczypospolitej. Gdy to się nie udało i Tatarzy wzięli jasyr i uszli, wówczas sunął za nimi w step aż pod Białogród i Oczaków. Skutek był taki, że małe czambuły nie śmiały do Rzeczpospolitej się zapuszczać i gdy Tatarzy gotowali się na wyprawę, wysyłano większe siły.
W samym 1626 roku tak się dzielnie sprawiał, że uwolnił z jasyru sześć tysięcy ludzi. Ostatnim tryumfem było rozgromienie pod Bursztynem w październiku 1629 roku siedemdziesięciu tysięcy pohańców stających pod wodzą Kantymira. Wyzwolono wówczas dziesięć tysięcy jeńców.
– Nasi pohuczeli psubratom z bandoletów i pognali przed sobą, nie dając oddechu – opowiadał potem Teofili z satysfakcją. – Tamci próbowali zmylić tropy, ale mało któremu się udało. Roznieśliśmy ich w puch na szablach i kopytach.
Po wiktorii bursztyńskiej zwolniło się krzesło w senacie, umarł bowiem wojewoda kijowski, książę Aleksander Zasławski. Tomasz Zamoyski wystąpił do króla, by nadać tę godność Stefanowi, i monarcha się zgodził. Żywo miała pani Teofila w pamięci dzień 20 stycznia 1630 roku, kiedy razem z mężem udali się do Zamościa, by odebrać akt królewski. Wjechali do miasta hucznie ze znacznym pocztem, on na koniu, ona w poszóstnej kolasie. Kanclerzyna Zamoyska przyjęła ją z honorami, Stefan cały wieczór przegawędził z gospodarzem o przebytych bojach i projektach obrony granic Rzeczypospolitej w przyszłości.
Na drugi dzień odprawiono uroczystą mszę w kaplicy zamkowej, po której podkanclerzy doręczył swemu słudze przywilej na województwo. Odbyła się wspaniała uczta. Na pierwszym miejscu zasiadł nowy senator, obok niego ona, rozpromieniona i szczęśliwa. Stawili się uczestnicy bojów i przyjaciele, wśród nich ci najbliżsi, panowie Jan Dzik i Jan Odrzywolski. Kielichów spełniono niemało – za Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, za króla, za kanclerza Zamoyskiego i za nowego wojewodę.
Po kilku dniach wrócili z Zamościa do Nowego Międzyboża, bo znów spodziewano się tatarskich odwiedzin. Król Zygmunt przyznał jeszcze Stefanowi starostwo owruckie, ale tego przywileju małżonek pani Teofili już nie odebrał. Straszny był to dzień, gdy go straciła. Zaczęło się niewinnie, od wrzodu w gardle, przez lekarzy zwanego anginą, i z początku nikt się nie spodziewał, że śmierć mu przyniesie. Do samego końca nie odstępowała jego łoża, a augustianie w Białej Cerkwi dzień i noc zanosili modły w intencji jego wyzdrowienia. Nie pomogło, widać taka była wola Boża. Coś w niej samej z wolna umierało, kiedy Stefan z jej czułych ramion odchodził do wieczności.
O losie! Ponad ćwierć wieku z narażeniem życia bronił granicy od najazdów tatarskich, ostatnie dziesięć lat nie zsiadał prawie z konia i raz tylko został ranny, choć prawie stale przebywał w ogniu. A zmarł we własnym łóżku i to ledwo czterdzieści dni po otrzymaniu godności senatora. Zgon ten, który okrył szczerą żałobą cały lud, był tak niespodziewany, iż wśród szlachty, zawsze skorej do podejrzeń, poszły plotki, jakoby pułkownik został otruty z poduszczenia panów, niechętnych jego wywyższeniu.
Po jego odejściu nic już nie było takie jak dawniej. Choć jako wdowie po wielce zasłużonym mężu pozostawiono jej Taborówkę w dożywocie, skończyła się jednak dzierżawa kraśniańska od Zamoyskiego i jurgielt. Inaczej teraz wyglądało zwykłe codzienne życie. Gdy zabrakło męża stającego zawsze w jej obronie, wskutek wrodzonej popędliwości swego charakteru coraz częściej popadała w sąsiedzkie zatargi, z których niejeden kończył się zbrojną wyprawą. Nie unikała tych poswarek, wręcz przeciwnie, czasem nawet sama je wszczynała. Dawało jej to upojenie jak dobry wystały miód. Siedząc w siodle i obmyślając, jak by tu per stratagemma belli puścić z dymem wioskę kogoś, kto niebacznie czymś się jej naraził, czuła się choć trochę tak jak dawniej, kiedy ze Stefanem ścigała Tatarów.
Zaledwie kilka tygodni minęło od śmierci męża, gdy pierwszy raz wyruszyła dochodzić sprawiedliwości na Czerlenickich, którzy ośmielili się najechać dwie założone przez nią wioski. Towarzyszyli jej wezwani na pomoc najbliżsi mężowscy przyjaciele, dwaj Janowie, Dzik i Odrzywolski. Był wczesnowiosenny dzień, słoneczny i ciepły, kiedy we troje jechali na czele zebranego naprędce, ale całkiem sporego oddziału.
– Dzięki waszmościowie, żeście biednej wdowy nie zostawili w potrzebie. – Pierwsza przerwała panujące od wyjazdu z taborowieckiego dworu milczenie.
– Przemyśl rzecz jeszcze, waćpani – odparł Jan Odrzywolski. – Może lepiej byłoby protestacje w grodzie złożyć i na sprawiedliwość sądu się zdać. Racja jest po stronie waćpani.
– Aha, i czekać, aż woźny przyjedzie i łaskawie dochodzenie zrobi? Bodaj ich psi zjedli. Szybciej po swojemu rzecz załatwimy.
– Prawda to, że gładko sprawa w grodzie nie pójdzie i być może długo procesować się przyjdzie – zabrał głos Jan Dzik. – Wszak Czerleniccy twierdzą, że zniszczyli wioski, boś im waćpani jeszcze za życia nieboszczyka Stefana bezprawnie zatradowała należące do nich pola i wcieliła do taboryskich gruntów.
– Łżą, bodaj ich psi zjedli! Wyrok sądowy miałam, w grodzie oblatowany. Czemuż wtedy protestacji nie zanieśli, tylko siedzieli cicho?
– Z respektu woleli nie zadzierać z mężem waćpani. Siła mu zawdzięczali, od Tatarów ich bronił – rzekł Odrzywolski.
– Prędko o respekcie zapomnieli i despektu się dopuścili.
Przetrzepie się ich nieco, to i pamięć wróci.
– Jak ich najedziemy, wtedy protestację złożą, a wówczas i tak sąd zacznie badać wszystko od początku. Woźny, skrutynium, świadkowie… – zauważył Dzik.
– Sami więc widzicie, waszmościowie, że na sądy nie warto czasu tracić po próżnicy. Poza tym to zbóje, a zbójów należy karać.
– Chcesz ich, waćpani, spalić? Jak Tatarzy? – zapytał Odrzywolski.
– A oni co? Lepsi niż pohańcy? Wieprzyk i Sieliszcze z dymem puścili, ludzi pobili, starosta dotąd z oparzyn się kuruje. To wszystko za dwa pola prawnie mi przez sąd przyznane.
– Za to ty ich teraz bez sądowego wyroku najeżdżasz – odparł Dzik.
– Mówię waćpanom po raz wtóry, że nie ma co na sprawiedliwość trybunalską się oglądać. Dość, że mam inny proces na głowie, bo jaśnie kasztelanka Chodkiewiczowa skargę złożyła.
– Czegóż ta chce od waćpani? – spytał Odrzywolski.
– Skarży mnie o przywłaszczenie łąk rzekomo do niej należących.
Wiem od Ormian z Żytomierza, że woźnego prędko mają słać, żeby skrutynium przeprowadził. Ledwo Stefan oczy zamknął, zaraz tak samo jak Czerleniccy oboje z Łaszczem łby podnieśli. Bodaj ich psi zjedli. Wiedzą dobrze, że jak Stefana zabrakło, nie będzie komu karać samowoli.
– Na dylatę trza ich wziąć – podsunął Odrzywolski, uparcie wierzący w słuszność drogi sądowej.
– Ci to ochoczo i bez wyroku najadą. Dobrali się w korcu maku, pan brat z panią siostrą, bodaj ich psi zjedli. Łaszcz okrutnie zawzięty na tych, którzy jego zdaniem cokolwiek są jej winni. A broni siostry dobrodziejki, bo sam z jej sakiewki skwapliwie korzysta i jeszcze pawołockimi ludźmi swoją prywatę uskutecznia.
– Może w takim razie ugodę z Chodkiewiczową za-wrzeć. – Odrzywolski niezmiennie był za pokojowym zakończeniem zatargu.Nigdy! Łąki przecie do Taborówki należą. Jak tylko zrobimy z Czerlenickimi porządek i odsapniemy nieco, złożymy jej wizytę. Na początek puści się z dymem parę chat.
– Za mało nas na Pawołocz. Nie ze zwykłą czeladzią tam sprawa. Chodkiewiczowa własną milicję trzyma – zauważył przytomnie Dzik.
– Już pisałam do Stefanowych druhów. Janusz Tyszkiewicz dał znać, że się stawi. Waćpanom on znajomy dobrze spod Martynowa.
– Pamiętam, a jakże. Stawał dzielnie. Wiem też, że został wojewodą kijowskim po świętej pamięci Stefanie – rzekł Dzik.
– Zawsze gotów był iść za moim mężem w ogień, to i po-krzywdzonej wdowy w potrzebie nie opuści. Zwłaszcza że go Łaszcz z Chodkiewiczową nie tak dawno zajechali i wieś mu spalili.
– A kto jeszcze pójdzie? – spytał Odrzywolski. – Jeden Tyszkiewicz mało.
– Jan Bajbuza Hrybunowicz, nadzwyczajnie zdatny do partyzantki i wciągania w zasadzkę. Dobrzyński się jeszcze obiecał i Jan Mieleszko. A takoż Jerzy Kruszyński i Joachim Łącki. Wszystko to dobrzy męża mego przyjaciele.
– A nie lepiej przeczekać trochę? – zaproponował Odrzywolski. – Chodzą słuchy, że pan Zamoyski chce włość pawołocką od Chodkiewiczowej odkupić.
– Niech kupuje, co daj Boże jak najprędzej! Jak ona się stąd wyniesie, może Łaszcz spokornieje i da sąsiadom spokój.
Tylko czy spokoju rzeczywiście kresowa wilczyca pragnęła?
– Po Pawołoczy trzeba będzie odwiedzić braci Juszkowskich z Sabarówki – dodała po chwili.
– A ci czym się waćpani narazili? – spytał Dzik.
– Przywędrowali niedawno z Wołynia, za to poczynają sobie, jakby od wieków tu siedzieli. Bodaj ich psi zjedli. Najbliżsi to moi sąsiedzi, wiecznie miedzę orzą i kopce graniczne usuwają. Jesienią się nimi zajmę. Sama poradzę, nie będę waćpanów turbować.
We wrześniu pani Teofila, zgodnie z zapowiedzią, kazała swoim poddanym z Bałabanówki, aby uskutecznili napad na dwór Juszkowskich. Tak też się stało. Poczyniono wiele szkód, pół wsi poszło z dymem. Niedługo wszak cieszyła się zwycięstwem. Najpierw dostała pozew z sądu, co ją do białości rozpaliło. Potem przyszła wieść, że bracia, nie czekając na woźnego i skrutynium, napadli w odwecie na Bałabanówkę i poturbowali podstarościego Czarnoborskiego. Ten na jej rozkaz zasadził się na Grzegorza Juszkowskiego i go wygrzmocił, a chłopi taborowscy napadli na sabarowskich kmieci. Tamci się wkrótce odegrali. W listopadzie zrobiło się gorąco, już nie kije szły w ruch, a samopały.
Pani Teofila straciła wtedy cierpliwość i sama stanęła na czele wyprawy, skrzyknąwszy pierwej kilkudziesięciu ludzi, służących niegdyś pod nieboszczykiem mężem. A że po tatarsku tylko umieli wojować, dwór i gumna poszły z dymem, Juszkowscy musieli ratować się ucieczką, zaś kmiecie się rozbiegli, bo pani Teofila zapowiedziała, że każe ich wystrzelać. Bracia po tej klęsce nie śmieli więcej granic naruszać i odtąd żyli w przykładnej sąsiedzkiej zgodzie. Długo jednak wojewodzina tego spokoju nie wydzierżyła, bo już w grudniu z jej rozkazu zajechano Tetijów, należący do księcia Dominika Zasławskiego, do którego miała żal zadawniony.
W sumie w ciągu dziesięciu miesięcy pierwszego roku żałoby wdowa po słynnym regimentarzu uskuteczniła aż siedem zbrojnych napadów, z czego w kilku brała udział osobiście. I cóż się dziwić, że parę lat później stary Sokołowski nie kwapił się do oddania jedynej córki synowi takiej matki?
Ojcowskie serce także zięcia wyczuło. Trafnie pan Mikołaj przewidział, że przez złą gospodarkę i marnotrawstwo Łukasz zaprzepaści ojcowską fortunę. Za to trzeba przyznać, że bił się dzielnie i nawet został rotmistrzem, choć ojcu i tak nie dorównał. Brał udział w wyprawie hetmanów na Chmielnickiego, posłował do kozackich watażków, pod Korsuniem dostał się do tatarskiej niewoli. Z Krymu wrócił w 1650 roku, słaby po odniesionych ranach. Rychło zmarł, nie zostawiwszy potomka. Żona jego, wykradziona mu ongiś z domu rodzicielskiego przez matkę, wyszła za mąż po raz drugi. Życzliwie jednak wspominała pierwszego małżonka, a zatem związek ów wbrew ojcowskim obawom taki całkiem nieudany nie był.
Groźna pani Teofila nie wytrwała w swym burzliwym wdowieństwie. Wkrótce po ślubie syna powtórnie wyszła za mąż za niejakiego Marcina Tulibowskiego. O tym jej pożyciu małżeńskim nie ma bliższych wiadomości. Ale raczej mało prawdopodobne, by wilczyca Dzikich Pól pozwoliła komukolwiek – poza Stefanem – sobą rządzić.
Powyższy artykuł stanowi fragment książki Joanny Puchalskiej Wilczyce z Dzikich Pól, której wydawcą jest Fronda. Publikacja przedstawia historię dziesięciu kresowych Polek z temperamentem, które potrafiły samodzielnie zadbać o swoje interesy.
Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.
Może by tak pani Ewa zdecydowała się, czy pisać o Chmieleckiej (w tytule), czy o Chmielnickiej (w pierwszym zdaniu)? I co to za imię „Teofilia” (w pierwszym zdaniu”? Poziom kompetencji poniżej 0. Nie wyrzucać pieniędzy na tego gniota.
Przepraszam za tę literówką, jednocześnie bardzo dziękuję za zwrócenie uwagi. Na szczęście portal jest darmowy, więc nie było konieczności opłacenia wizyty. Pozdrawiam