Wywiad z Marią Tombak łączniczką w trakcie Powstania Warszawskiego


Uczestnicząc w zeszłorocznych obchodach zrywu pierwszego sierpnia spostrzegłem znajomą mi twarz: „Moja sąsiadka w Warszawie? Dlaczego?„. Spojrzałem na jej ramię - zauważyłem opaskę z napisem „Baszta. AK.„. Jak mogłem nie wiedzieć o tym, iż na sąsiednim piętrze mieszka łączniczka pułku ”Baszta”?! Postanowiłem nadrobić stracony czas, spotkać się i porozmawiać z tą, jak się okazało, niezwykłą kobietą. Zadzwoniłem więc i poprosiłem o spotkanie... 

Maria Tombak / fot. ze zbiorów Bartłomieja Gajosa

Uśmiech pojawił się  na mojej twarzy w chwili, kiedy Pani Maria poprosiła, abym stojąc przed wejściem do jej mieszkania nacisnął krótko, trzykrotnie dzwonek do drzwi - „Wtedy będę wiedzieć, że to na pewno Ty”- dodała po chwili. Ta konspiracja…

Nie ma większej przyjemności dla osoby zafascynowanej tematyką powstania warszawskiego niż możliwość rozmowy z bezpośrednim uczestnikiem tych wydarzeń. Postanowiłem więc jak najlepiej przygotować się do tego spotkania. Przybyłem z całym asortymentem: laptop, płyta „Powstanie Warszawskie„ zespołu Lao Che, cd z nagranymi wspomnieniami powstańców. Chciałem by posłuchała jak współcześnie ‘młodzi’ wspominają powstanie śpiewając piosenki. Obawiałem się jednak, że będzie to zbyt mocna muzyka dla osoby w tym wieku - ale dlaczego nie spróbować? Na początek ”Godzina W”.

Bartłomiej Gajos: Cofnijmy się do 27 lipca. Około 17:00 Niemcy ogłaszają przez „krzykaczki” wezwanie, by następnego dnia -  na okres 10 dni, stawiło się 100 tys. mieszkańców Warszawy w wieku 17-65 lat do budowy fortyfikacji nad Wisłą. Przeczuwała pani, że wybuch powstania jest bliski? Jakie były nastroje w stolicy?

Maria Tombak: Wśród nas - młodzieży, a mówię młodzieży, bo miałam wówczas 19 lat, panowało przekonanie, że jest to najlepsza pora do rozpoczęcia powstania. Dochodziły do nas odgłosy zbliżającego się frontu, w mieście czuć było napiętą atmosferę.

Następnego dnia do żołnierzy AK dociera rozkaz o mobilizacji. O 16:00 z rozkazu Montera zostaje odwołane ostre pogotowie i oddziały wracają do „trwania w pogotowiu”. Czy odbiło się to w jakiś sposób na atmosferze? Opadły emocje? 

- Byliśmy zdezorientowani. Emocje oczywiście opadły, jednakże rozumieliśmy, że tak zadecydowała „góra” i musieliśmy się temu podporządkować. Mimo to nadal byliśmy przekonani, że najwyższy czas by rozpocząć walkę.

31 lipca gen. Tadeusz „Bór” Komorowski w porozumieniu z Delegatem Rządu RP na Kraj Janem Stanisławem Jankowskim wydaje rozkaz o rozpoczęciu akcji zbrojnej o 17:00 następnego dnia. Jak wiemy, ze względu na godzinę policyjną, nie dotarł on do wszystkich na czas. W jakiej sytuacji zastał panią rozkaz o mobilizacji? Gdzie znajdował się punkt zborny pani oddziału? Wszak Mokotów był dzielnicą najbardziej nasyconą Niemcami. 

- Nie pamiętam, kiedy dokładnie dotarł rozkaz... Mieszkałam wówczas na ulicy Puławskiej 44 mieszkania 16. Zostałam wysłana do roznoszenia opasek i powiadamiania innych osób o tym by zebrali się na swoim punkcie zbornym. Mój znajdował się na rogu ulicy Kieleckiej i ulicy Rakowieckiej, naprzeciwko SGGW, gdzie usytuowana była placówka niemiecka. Co więcej, na skrzyżowaniu Puławskiej i Rakowieckiej mieściła się siedziba Luftwaffe. Pamiętam, że były tam porozstawiane działa przeciwlotnicze, co było spowodowane nalotami Rosjan. Fakt, że Mokotów był dzielnicą zamieszkałą przez Niemców w największej ilości, biorąc pod uwagę inne dzielnice Warszawy, nie przeszkodził nam w mobilizacji. Ponadto mój oddział miał zostać przerzucony do Śródmieścia i tam rozpocząć walkę, by nie zostać rozpoznanym. Niestety rozkaz przyszedł za późno. Początkowo należałam do Grupy „Jagienki„. Kiedy wybuchło powstanie, musieliśmy się ewakuować z punktu zbornego, po czym przerzucono nas na Górny Mokotów. Pamiętam, że przemykaliśmy się przez jakieś kartofliska, ogródki. Będąc już na miejscu dołączyłam do kompanii K2 w batalionie ”Karpaty”.

Amunicja, broń, lekarstwa, czy żywność były rzeczami najbardziej pożądanymi przez powstańców. Wiele oddziałów szło do walki z fatalnym uzbrojeniem. Jak wyglądało to w „Baszcie”? 

- U nas nie było jeszcze tak źle. Mieliśmy bardzo dobrego rusznikarza. Miał pseudonim „Srebrny„, ze względu na jego dwa srebrne zęby. W zasadzie to wszyscy byli przekonani, że powstanie potrwa najwyżej tydzień i na ten tydzień mieliśmy przygotowaną żywność, różnorakie środki opatrunkowe itp. Przed powstaniem miałam współlokatora, który pracował na kolei, był Bahnschutzem i od niego kupowałam środki opatrunkowe. Jeszcze na Kieleckiej przychodzili do nas chłopcy z grupy ”Granat” posilić się, gdyż w naszym punkcie zbornym założyliśmy kuchnie.

Pierwsze dni… Radość? Nadzieja? Niepewność? 

- Adrenalina wręcz w nas kipiała, podniecenie było ogromne. Jednocześnie straciłam koleżankę, która wyszła na Rakowiecką z opaską czerwonego krzyża, licząc na to, że ją uszanują… Pamiętam, że zostałam wysłana po profesora Lotha, który był chirurgiem, i przez płotki, ogródki musiałam się przedzierać wraz z naszym staruszkiem. Później pracował w szpitalu Elżbietanek. Był tam bardzo zaangażowany.

Czy dochodziły do was wieści o mordach na Woli i Ochocie? Jak wpłynęło to na nastroje powstańców? Czy spodziewaliście się tego, że Niemcy mogą posunąć się aż tak daleko? 

- Żadne informacje odnośnie tych wydarzeń nie docierały do nas. Natomiast będąc ponownie na Kieleckiej natrafiłam tam na willę, gdzie chciałam się ukryć aż do wieczora i potem po ciemku wrócić na Górny Mokotów. I tam właśnie zobaczyłam trupy cywilów. Dobrze pamiętam również ewakuację szpitala Elżbietanek. Bywałam tam często ze względu na to, iż przynosiliśmy tam naszych rannych. Wraz z jedną z zakonnic wyszłyśmy na dach szpitala, rozłożyliśmy cztery białe prześcieradła i czerwony krzyż. To był cel dla Niemców. Nie trzeba było długo czekać. Zaczęło się palić. Wraz z Mieczysławą Galicówną wynosiliśmy rannych. Jedna z dziewczyn załamała się. Na samej górze szpitala znajdowali się Niemcy, którymi również się opiekowano. Ich wyprowadziliśmy na samym końcu. Składowaliśmy rannych w różnych punktach. Najwięcej razy byłam na ulicy Lenartowicza.

Desant Berlingowców na Mokotowie. Liczyliście na to, że Rosjanie i LWP ruszą w końcu z ofensywą na lewobrzeżną Warszawę? 

- Cały czas mieliśmy nadzieje, że nam pomogą. Miejsce desantu wybrali fatalne, gdyż lądowali oni na błoniach, nie dostali żadnego wsparcia artylerii, a Niemcy kosili ich z ulic Dworkowej i Willowej. Paru jednak udało się uratować. Pamiętam, że był jeden Rosjanin, nazywaliśmy go „Wanka”. Był radiotelegrafistą. Strasznie się denerwował, że artyleria nie strzela.

28 września skapitulował Mokotów. Co dalej? Udało się pani dostać do Śródmieścia kanałami?

- Byłam przygotowana do zejścia do kanału. Siedzieliśmy wówczas w piwnicy na ulicy Wiktorskiej. Mieliśmy już schodzić, gdy dostaliśmy wiadomość o tym, iż Niemcy wyłapali tych którzy szli pod ziemią. Później zresztą dowiedziałam się od męża koleżanki, że strasznie ich tam zmasakrowali, pomimo tego, że był już podpisany akt kapitulacji Mokotowa. Znaleziono nas w tym budynku i zapędzono do ogródków między Puławską, Bałuckiego i Różaną - stamtąd mieli nas zabierać do obozów jenieckich. Ja jednak byłam w takiej sytuacji, że wprost z tego ogródka mogłam dostać się do piwnicy mojego domu. I tak właśnie zrobiłam. Potem wyszłam wraz z ludnością cywilną i trafiłam do obozu w Pruszkowie, gdzie spotkałam moją mamę. Wzięli mnie do punktu sanitarnego, bo 18 września zostałam ranna w biodro. Śmiali się ze mnie- jeden ranny w głowę, drugi ręka na temblaku a ja dostałam w biodro. Pewnie musiałam uciekać. Także potem, kiedy ktoś się pytał gdzie byłam ranna odpowiadałam, że koło szpitala Elżbietanek. W lazarecie zajmowali się nami jeńcy rosyjscy, których potem Niemcy rozstrzelali, jak się później dowiedziałam. Odnosili się do nas bardzo życzliwie, przynosili jedzenie. Powiedzieli nam również żebyśmy uciekali, ponieważ ten kto wyzdrowiał pojedzie na roboty do Rzeszy a kto nie zostanie rozstrzelany. Przeczołgałam się więc pod drutami do innego baraku, z którego nas wywieziono pod Kielce do lasu. Otworzono wagony i zaczęto nas segregować- tu kobiety, tu mężczyźni, tu dzieci. Myśleliśmy, że nas zabiją. Wsiedli jednak w pociąg i pojechali zostawiając nas wolnych. Przedostałam się do wioski Bliżyn pod Skarżyskiem, a potem trafiłam do Krakowa, gdzie miałam rodzinę.

Które wydarzenie z tych 63 dni walki zapadło pani najgłębiej w pamięci?

- Kiedyś dostałam polecenie, by iść na Dolny Mokotów, na ulicę Piaseczyńską, gdzie znajdował się nasz ranny oficer, którego trzeba było sprowadzić do nas. Wzięłam więc ze sobą koleżankę i ruszyłyśmy. W trakcie drogi zauważyłam murek, który wydawał mi się podejrzany. Mówię do koleżanki by się schyliła, bo mogą nas zauważyć. Niestety, dostała kulkę. Co prawda nie była straszliwie ranna, bo jedynie w rękę, ale do noszy się nie nadawała. Ale co tu zrobić? Sama przecież nie dam rady. Piaseczyńska wówczas to była jedynie droga, gdzie stał jeden, dość duży dom. Zeszłyśmy tam na dół do piwnicy. Było tam trochę cywilów, do jednego z nich mówię, że pójdzie ze mną, z tymi noszami, bo dziewczyna jest ranna w rękę. On na to, że się boi. Na co ja mu, że jak tu Niemcy wpadną to go wezmą za powstańca i od razu rozstrzelają, nie uwierzą, że nie brał udziału w walce. Przestraszył się i poszedł. Potem żartowałam do naszych chłopaków, że zwerbowałam nowego powstańca- „bohater jak jasna cholera”.

Kiedy pojawiła się u pani myśl, jeśli w ogóle się pojawiła o tym, że nie uda się wyzwolić Warszawy? 

- Mnie osobiście nie przeszła taka myśl przez głowę. Chciałam walczyć do końca i do końca wierzyłam w zwycięstwo. A jeśli będę musiała opuścić stolicę to podejmę walkę w innym miejscu. Takie było wówczas nasze nastawienie.

Czy straciła pani kogoś bliskiego w powstaniu? 

- Bałam się, że zginął mój brat. Mówili mi, że widzieli zabitego chłopaka w czapce marynarskiej, a mój brat był w zakonspirowanej szkole Żeglugi Śródlądowej. Należał do konspiracji, jednak nie walczył w powstaniu. Był muzykiem, grał na fortepianie. W dzień wybuchu powstania, kiedy szłam na punkt zborny, mówiłam, żeby się nikt nie ruszał z domu, a on jak na złość poszedł do kolegi- Andrzeja Preissa, który mieszkał przy Placu Zbawiciela i tam schwytali ich Niemcy. Został wywieziony do obozu koncentracyjnego Stutthof na Pomorzu. Udało mu się jednak uciec i dotarł do Krakowa.

Czytając pamiętniki bardzo często spotykałem się ze słowami, iż tamte dni były najpiękniejsze w życiu. Jednakże są również krytyczne oceny, jak np. Stanisława Podlewskiego w książce „Przemarsz przez piekło”. Czym dla pani było powstanie? 

- Nie mogę powiedzieć, że były to najpiękniejsze dni, ale z pewnością najważniejsze w moim życiu. Przeżyłam podczas powstania i dobre, i złe chwile, i smutne, i zabawne. Czułam się wolna, co dodawało mi sił by walczyć o tą wolność.

Jak ocenia pani uroczystości upamiętniające zryw 1. sierpnia? 

- Bardzo się cieszę, że ludzie pamiętają o tym co wydarzyło się 1. sierpnia 1944 roku, jednak jadąc do Warszawy myślę przede wszystkim o spotkaniu z kolegami, z koleżankami. Co roku jest ich mniej, odchodzą…

Józef Piłsudski powiedział kiedyś: „W Polsce za mało obchodzi się rocznic wielkich zwycięstw odniesionych w naszej historii, a za dużo sentymentalizmu łączy nas z rocznicami tragicznymi”. Czy zgadza się pani z tym zdaniem? 

- Nie do końca. Nie uważam, by obchody rocznic powstania były gloryfikowaniem tego wydarzenia. Każdy oczywiście patrzy na to z własnego punktu widzenia. Według mnie jest to pokazanie, że pamiętamy o poległych, pamiętamy o tragedii Warszawy, a co za tym idzie i całej Polski.

Czy nie uważa pani, że obchody rocznicy powstania warszawskiego stały się polem do rozgrywek politycznych? Vide sprawa wyburczenia prof. Bartoszewskiego i posła Niesiołowskiego rok temu na cmentarzu powązkowskim. 

- Już o tym mówiłam, ja jadąc na rocznicę 1. sierpnia myślę o spotkaniu ze znajomymi i przyjaciółmi – aby wspólnie pożartować, powspominać, pójść na uroczystą mszę świętą i pomodlić się za tych, którzy zginęli, a nie o manifestowaniu swoich poglądów. Nie rozumiem jak można wykorzystywać tragedią narodową do celów politycznych. To jest świństwo, po prostu świństwo.

Muzem Powstania Warszawskiego- ideał, wzór do naśladowania? 

- Uważam, że jest pierwszorzędnie zrobione. Można tam spędzić cały dzień i się nie nudzić. Bardzo dobrze to ująłeś, Muzeum Powstania Warszawskiego powinno stać się wzorem do naśladowania, pod czym i ja się podpisuję.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz