D-Day Hel 2012 - reportaż oczami uczestnika


Trzask serii karabinu maszynowego, zamontowanego na Willysie, płacz małej francuskiej dziewczynki nad ciałem zabitej matki, esesman, niosący pokrwawione dziecko na rękach, niemiecki oficer zwijający się z bólu, amerykański spadochroniarz dławiący się krwią, ziejący ogniem niemiecki kaem w bunkrze, piasek bębniący o hełmy... takie obrazy pojawiają się przed moimi oczami, gdy wspomnę tegoroczny D-Day Hel. D-Day widziany oczami nie widza, lecz uczestnika. I tak też go spróbuję opisać.

Kadr historii 2011

Lądowanie na plaży Omaha - D-Day Hel 2011 / fot. Paweł Olszak

Na D-Day wyruszyłem po południu w poniedziałek 13 sierpnia, zabierając ze sobą swój mundur, broń oraz ekwipunek żołnierza 1. Dywizji Piechoty US Army ”Big Red One”. Gwoli ścisłości, należy tu dodać, iż na D-Day byłem wcześniej dwukrotnie, z czego raz w mundurze. Na miejscu byłem około godziny 17., po czym zdołałem się przywitać ze wszystkimi i w towarzystwie trzech znajomych rekonstruktorów z GRH „Geronimo” poszedłem zobaczyć, jak niesamowicie wygląda znowu Hel w tych dniach. Na jeden tydzień miasto zostaje opanowane przez żołnierzy w mundurach niemieckich i amerykańskich, najróżniejszych formacji - od załóg okrętów Kriegsmarine, po amerykańskich czołgistów. Czasu miałem dość niewiele, gdyż o godzinie 18.30 już zaczynała się parada pojazdów. Udało się nam znaleźć wolne miejsce w Jeepie, prowadzonym przez sympatycznego żołnierza w mundurze 1. DP ”Big Red One”.

Parada - jak zawsze - zapierała dech w piersiach. Pojawienie się na ulicy niewielkiego miasteczka kilkudziesięciu pojazdów z okresu II Wojny Światowej oraz około setki żołnierzy zawsze budzi spore emocje. Samych Jeepów było co najmniej siedem. Do każdego z nich podchodzili ludzie, chcąc zrobić to, co zawsze - zdjęcia, popytać, porozmawiać, dowiedzieć się czegoś na temat rekonstrukcji. Każde dziecko chciało choć na chwilę móc potrzymać karabin czy ponosić hełm. Tylu zdjęć chyba żaden z nas, który był wówczas w tym kawałku amerykańskiej historii, nie miał jeszcze w życiu.

Po półgodzinie kierowca wreszcie zazgrzytał biegami i Willys powolutku zaczął się toczyć w kolumnie innych pojazdów. Kolumna, przy dźwiękach wojskowych piosenek dojechała na miejsce zakwaterowania, czyli w rejon Portu Wojennego. Kwatery rekonstruktorzy otrzymali w tym roku naprawdę porządne, gdyby wstawić tam prycze, można byłoby pomyśleć, że to hotel. Ja otrzymałem pokoik z kolegami z GRH Geronimo. Już od wejścia przywitał mnie ten miły gwar głosów na korytarzu, klimatyczne plakaty i zdjęcia na ścianach oraz pojedynczych ludzi zanoszących swój ekwipunek do pokojów. Ja również zatargałem na miejsce swój worek i karabin, po czym wreszcie zdołałem wyjść na miasto na zwyczajowe piwo z wiśniami w syropie, tradycyjny trunek każdej edycji D-Day Hel. Następnie udaliśmy się w kierunku dioramy, położonej przy ulicy Kuracyjnej, niedaleko wyjścia na plażę, gdzie akurat trwała wymiana ognia. Z lewej strony drogi długimi seriami strzelał MG-42, z drugiej strony krótkimi szczeknięciami odpowiadał mu Browning. Okraszone to było pojedynczymi wystrzałami i wybuchami. Zdziwieni, zostaliśmy zatrzymani przez wartownika, który zażądał ID, czyli kart uczestnika. Wszyscy mu je podaliśmy, a wówczas zostaliśmy wpuszczeni na teren dioramy. W lesie kilkunastu rekonstruktorów prowadziło nocną potyczkę z Niemcami. Uznaliśmy, że nic tu po nas i czym prędzej czmychnęliśmy na kwatery, zwłaszcza, że nie mieliśmy broni. Wieczór upłynął miło, w towarzystwie wielu rekonstruktorów, w atmosferze żartów i wspólnych dyskusji. Umęczony wrażeniami ostatnich kilku godzin, położyłem się spać, myśląc o tym, co też ciekawego przyniesie mi kolejny dzień.

Rano wstałem, a dokładniej - zostałem obudzony. Cóż, D-Day trwa, nie ma spania! Jakoś się zebrałem, założyłem cały swój ekwipunek na siebie, wrzuciłem karabin na plecy - i wio, na dioramę. Po lewej stronie drogi, tuż przy niej, widoczna była diorama niemiecka, na której stacjonowali żołnierze Waffen-SS z 4. pułku grenadierów pancernych ”Der Führer”, 10. DPanc. SS ”Frundsberg” i żołnierze z kompanii łączności 3. pułku grenadierów pancernych SS ”Germania”, natomiast diorama amerykańska znajdowała się po prawej stronie drogi, w głębi lasu. Od razu, idąc na miejsce, rzuciła mi się w oczy wielkość dioramy niemieckiej, gdzie można było ujrzeć wszystko: okopane stanowisko karabinu maszynowego, szlaban, budkę wartowniczą, transporter opancerzony, nawet wieżę strażniczą ze szperaczem. Może dlatego, że tworzyli ją żołnierze aż trzech grup: Eule, Germania i Wolf. Wokół krzątało się kilku niemieckich żołnierzy, przygotowujących sobie śniadanie. Ja natomiast skręciłem w leśną dróżkę i dotarłem przed szlaban. Znowu pytanie o przepustkę i znowu wejście. Na dioramie stało kilka Jeepów, obok rozstawiony był szpital polowy, a nieco dalej, bliżej drogi - dwa stanowiska ogniowe. Pobiegłem na jedno z nich (a wraz ze mną trzech spadochroniarzy), ułożone bliżej drogi, pomiędzy drugim stanowiskiem, a leśną dróżką. Jeden żołnierz w mundurze spadochroniarza wygrywał właśnie na harmonijce Lili Marleen, drugi czyścił swojego Springfielda. Pełna sielanka na wojnie. Nagle rozległ się głos komentatora, a był nim prof. Andrzej Olejko, jak wówczas, przed dwoma laty, gdy pierwszy raz zawitałem na D-Day Hel, opowiadający sytuację z czerwca 1944 r. W międzyczasie przybiegł kolejny żołnierz, tym razem w mundurze rangersa, więc liczba osób na stanowisku zwiększyła się do siedmiu i wyjaśnił nam plan na pierwszą w moim życiu inscenizację. Ale przedtem czekało nas szkolenie w zakresie użycia broni palnej i udzielania pierwszej pomocy. Przeszkolenia udzielił nam Kamil Mieloszyk. Wyjaśnił, jak mamy posługiwać się bronią palną, jak udzielać pierwszej pomocy przy ranach ciętych, tłuczonych, szarpanych i postrzałowych oraz przy udarze i poparzeniach. Szkolenie zajęło nam około godziny, po czym wszyscy rozeszli się z powrotem na miejsca. Inscenizacja miała się rozpocząć po południu.

Dostałem pierwszą dyspozycję: wraz z jednym rangersem i wysokim porucznikiem spadochroniarzy mieliśmy osłaniać natarcie plutonu US Army. Pobiegłem na stanowisko karabinu maszynowego, gdzie reszta już była. Porucznik przestrzeliwał broń, cicho z nami rozmawiając. W międzyczasie pluton ustawił się w szeregu po czym po cichu pomaszerował w kierunku drogi. Gdy się do niej zbliżyli, po jej drugiej stronie rozstrzelał się MG-42, z naszej strony porucznik odpowiedział krótkimi seriami. Pluton skokami odbiegł od drogi i wycofał się. Obserwowałem to, lekko podnosząc głowę znad worków z piaskiem.

Cóż, krótki chrzest bojowy za mną. Za kilka godzin miała zacząć się kolejna potyczka.

W końcu padła komenda i wszyscy żołnierze, którzy byli na dioramie - a było ich ponad trzydziestu - ustawili się w szeregu. Pluton Amerykanów powoli i ostrożnie posuwał się w kierunku drogi, gdzie - jak sądzili wojacy Wuja Sama - czekali na nich Niemcy. Ale tak się nie stało. Na drodze stała grupka wystraszonych francuskich cywilów i esesman, prawdopodobnie był to punkt kontrolny. Esesman, uśmiechając się i zaciągając papierosem, rozmawiał z wysokim mężczyzną w kaszkiecie, nie wyglądało to na scenkę z wojny, lecz na przyjacielską pogawędkę. Obok nich stało kilkoro dzieci i kobieta, pewnie rodzina Francuza. W tym czasie nasz szereg bardzo powoli zbliżał się ku drodze. Gdy byliśmy już kilka metrów od niej, na drogę wjechał Willys z zamontowanym na nim Browningiem i trzema amerykańskimi żołnierzami - kierowcą i obsługą kaemu. Nim jeszcze Jeep się zatrzymał, Browning zaczął siać po drodze ogniem. Nasz oddział również, przyłożyłem do ramienia karabin i wystrzeliłem. Z drugiej strony drogi krótkimi, urywanymi seriami zaszczekał MG-42 i odpowiedziały nam pojedyncze wystrzały z Mauserów. Gdy tylko palba ucichła, wszyscy ujrzeli, co się stało. Francuski cywil w kaszkiecie leżał zalany krwią, opierając się o zaporę. Mała francuska dziewczynka płakała, cała we krwi, nad ciałem matki. Wysoki esesman niósł na rękach małe pokrwawione dziecko. Natychmiast z obu stron wyskoczyli medycy - zarówno ci, którzy mieli naszywki ”Rangers” na ramieniu, jak i ci, u których na kołnierzach błyskały dwie srebrne błyskawice. Klęczałem przy drodze, nie wiedząc, co mam robić. W końcu poczułem na kołnierzu czyjąś dłoń i okrzyk: ”Fall back!”. Poderwałem się, jakby wyrwany ze snu. U kilku kolegów dostrzegłem łzy na policzkach, wielu miało blade twarze. Po kilku chwilach rozległ się głos profesora, oznajmiający - rwącym się głosem - że inscenizacja dobiegła końca. Wyszedłem na chwiejnych nogach na drogę i usiadłem na drodze, nerwowo odpalając papierosa. Coś mnie kręciło po oczach, na twarzach ludzi, którzy właśnie obejrzeli inscenizację, widziałem łzy...

Następny dzień, czyli 15 sierpnia, organizatorzy uczcili w sposób rekonstruktorski. Mianowicie, część uczestników została na dwa dni żołnierzami 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka i żeby najbliższe inscenizacje poświęcić tematyce walk pod Falaise w sierpniu 1944 roku. Siedmiu rekonstruktorów miała otrzymać polskie mundury oraz brytyjskie wyposażenie, z kolei reszta miała pozostać w mundurach piechoty amerykańskiej, odgrywając żołnierzy 90. Dywizji Piechoty (oczywiście - z zasłoniętymi naszywkami macierzystych jednostek). Ja byłem w tej drugiej grupie. Założyłem gas brassarda - kawałek szmatki, służącej do wykrywania gazu - na ramię, po czym wraz z kilkoma innymi piechurami wskoczyliśmy na Dodge’a i pojechaliśmy na dioramę. I znowu zajęliśmy to samo stanowisko w lesie, zaś Polacy - nieco na lewo od nas, pośród drzew. Obie pozycje połączono telefonem polowym, by grupy miały ze sobą kontakt, choć i tak z tego nic nie wyszło - ani Polacy nie rozumieli zbytnio po angielsku, ani Amerykanie nie znali polskiego. Wynikły z tego dość zabawne sytuacja, w której amerykański żołnierz krzyczy po jednej stronie słuchawki o amunicję, a Polak po drugiej stronie tylko bezradnie kręci głową.

Od rana z kolei trwała prezentacja szpitala polowego. Medycy z 2nd Rangers Battalion nie mogli opędzić się od widzów, cierpliwie tłumacząc, do czego służą najróżniejsze przyrządy na ich stanowisku. Pokazywali wszystko: od oryginalnych łóżek polowych aż do wojskowych warcabów dla żołnierzy amerykańskich, zaprezentowali także działanie szpitala polowego podczas walk.

Na pozycji czas spędziliśmy na przygotowanie się do kolejnej bitwy. I przy dźwiękach harmonijki szybko zleciał nam czas, aż przybiegł reżyser całego przedsięwzięcia, Janusz Bocian, potocznie zwany Jones i wyjaśnił nam w skrócie, co nas czeka. Nim zniknął nam z oczu, do ataku po drugiej stronie drogi ruszyli esesmani z 12. Dywizji Pancernej SS ”Hitlerjugend”. Błyskawicznie wpadli na naszą pozycję, przewracając płachtę nad nią rozpiętą. Doszło do walki wręcz, w ruch poszły ręce, saperki, hełmy i kolby. Nie widziałem, co robili moi koledzy. Zacząłem siłować się z wysokim, szczupłym esesmanem, zablokowałem kilka uderzeń kolby swoim karabinem, kilka razy próbowałem - leżąc - odpowiedzieć ciosem, ale zaraz przeciwnik powalił mnie na ziemię i kilkukrotnie dostałem kolbą w twarz. Jeszcze chwilę usiłowałem się bronić, lecz Niemiec wyrwał mi z rąk karabin i odrzucił. Po chwili cała nasza pozycja została zajęta, a do ścian przypadli Niemcy, do których zaczęli teraz siać z kaemu Polacy i kilku pozostałych Amerykanów. Niemcy, przygnieceni ogniem z flanki, na odsłoniętej pozycji - musieli się cofnąć. Uciekli, gnani ostatnimi wystrzałami. Jeden z Polaków krzyknął za nimi: „I nie wracajcie tutaj, sk...syny!”

Wstałem po dłuższej chwili, otrzepując się. Trzeba było doprowadzić pozycję do jako takiego ładu. Zaczęliśmy zbierać wyposażenie, poprawiać worki z piaskiem i płachtę, trzeba było znowu rozpiąć kabel telefoniczny.

Po paru godzinach znowu miało dojść do kolejnej bitwy. Czas szybko zleciał, spędzony na żartach, czyszczeniu karabinów, paleniu papierosów. Ja w międzyczasie udałem się na kwaterę, by się nieco uporządkować oraz zabrać resztę ekwipunku. W porcie zdołałem złapać jednego Jeepa, którego życzliwy kierowca na moją prośbę o podwózkę zareagował tylko machnięciem ręki.

Tak szybkiej jazdy dawno nie miałem. Gdy Jeep dojechał do ulicy Kuracyjnej, tuż przed wjazdem skręcił w prawo i pojechaliśmy leśnym duktem, ciągle kiwając się, gdy koła wpadały w nierówności. Kurczowo trzymałem się burty, uważając, bym nie wypadł. Jeep zatrzymał się na samej dioramie, po czym wyskoczyłem z niego, dziękując kierowcy.

Dotarłem na pozycję w dobrym momencie, mieliśmy jeszcze chwilę czasu.

Aż w końcu po drugiej stronie drogi znów zabrzmiał sygnał. Niemcy ponownie ruszyli.

Z pozycji polskiej rozterkotał się karabin maszynowy, z kolei z naszej pozycji poleciały w stronę Niemców granaty. Rzuciłem dwa, jeden po drugim, po czym przypadłem ściany pozycji. Po mojej prawej stronie wysoki piechur strzelał raz po raz ze swojego Colta, aż wreszcie skończyła mu się amunicja i rzucił się za osłonę. Po mojej lewej stronie strzelał snajper ze Springfieldem, obok siał seriami z Thompsona kolejny piechur. Ja tylko mogłem strzelać ze swojego Garanda. W końcu Niemcy zaczęli krzyczeć: ”Zuruck! Zuruck!” i skokami wycofywali się w stronę drogi. Mimo to, Polacy nadal do nich strzelali. Snajper krzyknął do nich: ”Cease fire! Cease fire!” (Wstrzymać ogień!), pokazując jednocześnie gestem, o co mu chodzi. Polacy w końcu, stopniowo przestawali strzelać do uciekających esesmanów. Pozostawili tylko jednego rannego, który zwijał się z bólu. Żołnierz, strzelający wcześniej z Colta, kiwnął na mnie i podbiegliśmy do esesmana. Jeden z Polaków już przeszukiwał mu kieszenie, zaś drugi go osłaniał z Thompsona. Gdy byliśmy obok, ten z Thompsonem odwrócił się gwałtownie, lecz - ujrzawszy nas - opuścił broń. Wraz z kolegą z 90. DP schyliliśmy się i pochwyciliśmy Niemca za szelki, po czym zaczęliśmy go ciągnąć w stronę drogi. Jeden z Polaków zapytał - po polsku: Ej, Jankesy, a co znaczy ”Ssij faję?”. Obaj udaliśmy, że nie rozumiemy pytania, ale zachciało nam się śmiać. Ot, typowe braki zrozumienia dwóch nacji gdzieś na froncie w Europie. Gdy dociągnęliśmy esesmana do drogi, przeszukaliśmy mu kieszenie, w poszukiwaniu papierosów. Zabraliśmy po jednym, po czym wciągnęliśmy rannego na drogę. Polacy zostali z tyłu i osłaniali nas. Kolega stanął nad Niemcem, po czym wyjął manierkę... i oblał go, udając, że robi coś innego. Cóż, taki smaczek. Ja jeszcze splunąłem Niemcowi pod nogi, po czym zaśmiewając się, wróciliśmy do lasu i przyklęknęliśmy za Polakami, obserwując drogę. Jeden z Maczkowców rzucił do swojego towarzysza - widząc, że Niemcy nie kwapią się, by zabrać swojego kolegę z drogi - „Chyba go olali, he, he, rozumiesz? Olali!”

My, jako Amerykanie, z tyłu, powstrzymywaliśmy się od śmiechu, a widząc to, Maczkowiec dodał: „Ale ci Jankesi głupi są! Nic nie rozumieją, o czym mówimy, a sami bełkoczą.”

Żeby się uspokoić, obaj musieliśmy odejść do tyłu, a Polacy zostali z przodu. Krzyknęli jeszcze parę obelg do Niemców, po czym odskoczyli w głąb lasu, na swoją pozycję, osłaniani naszymi karabinami. My wróciliśmy na swoją. Któryś z Polaków krzyczał - potworną angielszczyzną - z prośbą o wodę. Pobiegłem do nich pochylony i rzuciłem swoją manierkę. Chciwie wzięli, wypijając z niej wodę niemal do cna, odwdzięczyli się za to, częstując mnie papierosem. Do końca dnia nad dioramą zapanował pokój. Jeszcze długo krążyli widzowie, oglądając miejsca niedawnej bitwy.

Jako, że tę noc miałem spędzić na dioramie, postanowiłem szybko się umundurować do reszty (panował upał, zatem zdjąłem kurtkę i hełm, chodząc w rozpiętej wełnianej koszuli) oraz założyć cały ekwipunek na siebie, po czym poszedłem na obiad.

Po godzinie ruszyły powoli przygotowania do kolejnej parady przez Hel.

Ja udałem się z powrotem na dioramę, by założyć resztę ekwipunku, po czym pobiegłem z powrotem. Samochody grzały już silniki, kierowcy kręcili się wokół, ostatni zajmowali swoje miejsca. Ja jakimś cudem dorwałem miejsce tuż obok kierowcy na półciężarówce Dodge, obok wesołego żandarma MP, który ćmił swoje cygaro. Uściślając, miejsce znajdowało się na zewnątrz pojazdu, a konkretniej - przy kole zapasowym. Nie ma co, wygodnie! W końcu ktoś krzyknął: Odpalać silniki! Silnik Dodge’a zawarczał i pojazd powoli potoczył się za małymi Willysami. I kolejny raz błyskały ku nam flesze, ludzie machali, gwizdali, podchodzili, by się o coś zapytać. Tradycyjnie kolumna się zatrzymała na kwadrans, by wszyscy mogli podejść i zobaczyć te kawałki historii, pamiętające niespokojne dni. Do mnie z nieśmiałym uśmiechem podchodziły dzieci, prosząc o zdjęcie, na co z ochotą przystawałem i sadzałem dzieci na kolanach, by miały ”zdjęcie z amerykańskimi żołnierzami”. Po kwadransie bycia wyzwolicielem francuskiego miasteczka Helville, żandarm - nadal ćmiąc swoje aromatyczne cygaro - odpalił silnik, jednocześnie, zrobiły to inne pojazdy z kolumny, która powoli ruszyła.

Po dotarciu na kwaterę, okazało się, że koledzy z Reenacting Zone South (RZS) świętują kolejną rocznicę istnienia swojej grupy, zatem zostałem, aby złożyć życzenia, po czym ruszyłem z powrotem na dioramę. Po drodze spędziłem trochę czasu z niektórymi znajomymi rekonstruktorami, tak więc na dioramę dotarłem w trakcie ciemnej nocy. Akurat niemiecki szperacz oraz ogniska oświetlały mi drogę. Na dioramie siedzieli już koledzy z GRH Geronimo, robiąc sobie przy ognisku kolację. W nocy odwiedzili nas również koledzy z GRH Eule, tak więc noc spędziliśmy w sympatycznym gronie i atmosferze przyjacielskich żartów. Ja zasnąłem na stanowisku, osłoniętym pałatką i workami z piaskiem dopiero, gdy już zaczynało świtać, i nawet nie przeszkadzał mi w tym śnie hełm.

Wstaliśmy rano, choć piekielnie zmęczeni. To miał być ostatni dzień na dioramach. Już od rana zaczęły przyjeżdżać Jeepy, przywożące kolejnych żołnierzy. Zaczęliśmy szykować stanowiska ogniowe, nosząc karabiny maszynowe, trójnogi oraz skrzynki na amunicję. Po kilku chwilach oba stanowiska były już przygotowane - na stanowisku Polaków stały dwa Browningi M1919A4 oraz ciężki Browning M2HB, zaś na naszym, amerykańskim - jeden Browning M1919A4.

Po jakimś czasie przyjechała ciężarówka, na którą trzeba było załadować worki z piaskiem na wieczorną inscenizację. Zgłosiłem się na ochotnika, po czym zaczęliśmy je ładować.

Znowu czekał nas kolejny dzień walk. Zająłem to samo stanowisko, na którym już walczyłem, jadłem, spałem, z tymi samymi żołnierzami. Snajper znów czyścił Springfielda, dwóch pozostałych piechurów dopalało papierosy. Usiadłem między nimi, tyłem do worków z piaskiem, jak zawsze, wyciągając manierkę. Upał był trudny do zniesienia, zwłaszcza, gdy ma się na sobie stalowy hełm, wełniany mundur i 20 kilogramów ekwipunku. Wreszcie, otrzymaliśmy sygnał, że inscenizacja się ma niedługo rozpocząć. Przygotowaliśmy się, zakładając pospiesznie wyposażenie. Po kolejnych kilku chwilach, Niemcy znów ruszyli na nasze pozycje. Zbliżający się powoli Niemcy zasłaniali wszystkie inne widoki. Postacie w maskujących bluzach i charakterystycznych hełmach były coraz bliżej, zaś my wychylaliśmy się po to, by tylko oddać pojedynczy strzał lub krótką serię z pistoletu maszynowego. Rzuciłem dwa lub trzy granaty, jeden po drugim. W pewnym momencie wychyliłem się, by zobaczyć przedpole. Zobaczyłem tylko tylko Niemców, po czym nastąpiła eksplozja, rozrywająca bębenki. Cóż, zginęliśmy. Wszyscy na pozycji. Po chwili, widząc tylko kątem oka, zauważyłem, że Niemcy powoli się cofają, ich podoficer wydawał gardłowym głosem komendy, żołnierze oddawali jeszcze pojedyncze strzały, po czym pierzchnęli na drugą stronę drogi. Po chwili na nasze stanowisko przybiegli Polacy, sprawdzając, czy ktoś jeszcze żyje. Zaczęli odciągać nas na bok i układać ”ciała”, zrywając z szyj nieśmiertelniki. ”Padają ci Jankesi. Jak muchy!”, skomentował jeden z nich. To oni, Maczkowcy, odparli, ogniem z flanki, atak esesmanów. Wszyscy leżeliśmy w szeregu, ze złożonymi dłońmi. Prawie wszyscy, okazało się, że jeden z nas przeżył, będąc tylko ranny. Gdy nas zostawiono i wszyscy odeszli, powoli wstałem i podszedłem do szpitala polowego. Jeden polski żołnierz leżał, głowę miał owiniętą pokrwawionym bandażem. Rozmawiał z kolegą na ślepo. Wspominał coś o domu, rodzinie... Obok medycy próbowali uratować rannego esesmana, który jednak zmarł na stole. Jego kolega, wysoki rudy strzelec, ryknął z bezsilnej wściekłości, rzucając się do łóżka, lecz został odciągnięty przez dwóch amerykańskich strażników, a polski żołnierz rzucił ku niemu z nienawiścią: ”Nie drzyj się, bo kulkę w łeb dostaniesz!”. Niemiec opuścił głowę załamany. Kurtyna opadła. Poruszający moment.

Po paru godzinach tłumy zaczęły stopniowo rzednieć, aż w końcu ostatni pozostali na dioramie, w tym ja, mogli załadować sprzęt na Jeepy. W końcu, na dioramie pozostało nas tylko pięciu, jednak mieliśmy ze sobą tak dużo rzeczy, że nie mogliśmy przemaszerować przez miasto i ich zanieść na kwatery. Obok nas, ku naszemu zdziwieniu, rozlokowała się grupa spadochroniarzy ze 101. Dywizji Powietrzno-Desantowej, jak się okazało - z Czech. Po jakimś czasie przyjechał Jeep, na którego załadowaliśmy sprzęt, m.in. Bazookę, Browninga oraz kilka innych sztuk broni. Resztę wzięliśmy na siebie - i marsz na kompanię!

Umęczony, dotarłem na miejsce, zrzuciłem z siebie cały ekwipunek, po czym złapałem chwilę czasu i poszedłem się odświeżyć, po czym ruszyłem prezentację damskiej mody z czasów II Wojny Światowej na ulicy Kuracyjnej. Po drodze spotkałem paru zaciekawionych widzów, z których każdy chciał się czegoś dowiedzieć na temat każdego przedmiotu, jaki miałem na sobie - począwszy od karabinu, a na opatrunku kończąc. Udzielając odpowiedzi na najrozmaitsze pytania, dotarłem wreszcie na miejsce wspomnianej prezentacji, gdzie zgromadził się już pokaźny tłum. Oglądałem pokaz z zaciekawieniem, choć damska moda jest mi całkiem obca. Fascynujące było jednak to, jak różnie ubierały się kobiety na całym świecie. Ubrania kobiet z okupowanej Warszawy były biedne, ciemne, co jednak nie było dla niż żadną ujmą, ponieważ prezentowały się elegancko i godnie. Stopniowo, ubrania były coraz bogatsze: poprzez Niemcy, Paryż, Londyn, aż do Nowego Jorku, gdzie damskie stroje wyglądały jak z innego wymiaru w porównaniu z okupowaną Europą.

Do wieczornej inscenizacji pozostało już niewiele czasu. Zostawiłem karabin, plecak i pas, po czym założyłem furażerkę, krawat, wziąłem aparat i z pistoletem przy pasie ruszyłem pod Ratusz na ulicy Wiejskiej, gdzie mieli wylądować amerykańscy spadochroniarze. Jako piechur, nie mogłem wziąć udziału w inscenizacji, więc przypadła mi zaszczytna rola bycia żandarmem z GRH ”Służby Porządkowe”. Razem z kilkoma innymi piechurami pilnowaliśmy, by widzowie nie przekraczali taśm. Było jeszcze wcześnie, więc poszedłem zrobić kilka zdjęć, zamienić słowo ze znajomymi reporterami i rekonstruktorami, oraz zjeść szybką kolację. W międzyczasie pojawiło się sporo rekonstruktorów z GRH Aufklarungsabteilung 7, z ich dowódcą - wysokim, szczupłym porucznikiem, Krzysztofem Zawilińskim, zdążyłem też poznać sympatycznych rekonstruktorów z Czech. Mrok zapadał szybko, zatem należało przygotować teren do inscenizacji, tzn. cofnąć tłumy o kilka kroków i rozpiąć taśmy, odgradzające widzów od terenu inscenizacji. Stanąłem na rogu i trzymałem taśmę, co chwilę prosząc ludzi, by się cofnęli. W pewnym momencie zgasły wszystkie światła i cała ulica pogrążyła się w mroku.

Inscenizacja rozpoczęła się od spokojnego głosu prof. Olejki, który opowiadał o zdarzeniach z czerwca 1944 r. w miasteczku Ste. Mere-Eglise, opowiadając historię niemieckiego komendanta w ostatnich chwilach przed rozpętaniem burzy. Niemieccy żołnierze maszerowali, patrolując ulice, kilku stało przy płonącym w beczce ogniu, grzejąc się, inni palili papierosy i rozmawiali, na okopanych stanowiskach karabinów maszynowych czuwali strzelcy. Nagle, powietrze rozbłysło od pocisków artylerii przeciwlotniczej, a dwa karabiny maszynowe zaczęły strzelać w powietrze, szyjąc długimi seriami. Ulica jaśniała tylko od upiornego błysku wystrzałów. Łączność telefoniczna zamilkła, jakby przecięta nożem. W pewnym momencie z uliczki obok mnie wyleciał amerykański spadochroniarz, ciągnięty przez spadochron. Próbując się pozbyć krępujących ruchy linek, padł, zastrzelony przez wartownika. Przybiegł kolejny spadochroniarz i powalił Niemca ogniem z pistoletu. Za nim przybiegli kolejni. Dwóch obok mnie przyklęknęło i otworzyło ogień z Garandów, po czym schowali się do uliczki. Niemcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych, siejąc po nielicznych spadochroniarzach. Jeszcze gdzieniegdzie klasnął wystrzał, tu i ówdzie przebiegł cień w wysokich, sznurowanych butach i ucichło wszystko. Zapadł pozorny spokój. Niemcy ponownie zaczęli patrolować miasto. Niemiecki dowódca, gorączkowo próbował dodzwonić się do swojego przełożonego, wykorzystując naprawioną linię telefoniczną. Krzyczał do słuchawki: ”Fallschirmjaeger! Fallschirmjaeger!”, po czym... znów na linii zapadła cisza. Ale sztab znał już najważniejszą wiadomość: lądują spadochroniarze! Komendant próbował naradzić się ze swoim zastępcą, gorączkowo obmyślając jakiś plan. Wtem, do dwóch wartowników doskoczyły ciemne postacie. Po chwili wartownicy upadli, z poderżniętymi gardłami za pomocą noży amerykańskich spadochroniarzy. Z uliczki wypadli kolejni, inni przeskoczyli niski murek niewielkiego parku, ostrzeliwując Niemców. Karabin maszynowy zaszczekał krótko, lecz po chwili umilkł, za nim drugi. Niemcy zawiśli na swoich umocnieniach. Amerykanie zalegli przy ścianie Ratusza. Dobijali pozostałych przy życiu obrońców, po czym wdarli się do niemieckiego sztabu. Wpadli do pokoju, gdzie niemiecki komendant desperacko próbował ustalić jakiś plan działania. Najpierw zginął jego adiutant, zastrzelony z bliska, potem on sam ujrzał postać w workowatych spodniach, wysokich, wiązanych butach, z twarzą umazaną sadzą. Diabeł w workowatych spodniach - bo tak Niemcy nazywali amerykańskich spadochroniarzy - wymierzył w niego lufę pistoletu, po czym wypalił...

W miasteczku Ste. Mere-Eglise zapadła głęboka cisza, przerywana tylko głosem prof. Olejki, który oznajmił koniec inscenizacji.

Rekonstruktorzy zaczęli zbierać się na ulicy. Jedni zbierali łuski, inni zwijali taśmy, ktoś zgasił ogień w beczce. Po kilkunastu minutach nie było już nikogo. Część udała się na dioramę, część z kolei poszła na kompanię, lecz przeważająca większość poszła na miasto. I ja dołączyłem do tej ostatniej grupy, po czym udałem się na kwaterę.

Następny dzień przywitał nas kolejnymi zadaniami. Już o 10 rano większość z nas była gotowa, gdyż czekała nas tego dnia duża inscenizacja na Baterii Schleswig-Holstein w Muzeum Obrony Wybrzeża. Miejsce to było nieco oddalone od naszych kwater, zatem zabraliśmy się wszyscy na Willysy oraz Dodge. Dotarliśmy na baterię długo przed czasem. Teren inscenizacji był niewielki, obejmował niewielkie wzniesienie z bunkrem oraz kawałek drogi i lasku. Tam wszyscy się pozbyli broni, hełmów, oporządzenia, a nawet części umundurowania, ponieważ pogoda nam sprzyjała i żar z nieba lał się niesamowity, po czym ruszyliśmy z przygotowaniami. Jedni nosili zapory - czeskie jeże, inni kopali stanowiska, jeszcze inni przenosili sprzęty różnych rodzajów: agregaty, głośniki czy też karabiny maszynowe. Piękne dziewczęta z WAC zaczęły rozciągać wokół ładunków wybuchowych drut kolczasty. Ja uznałem, że mam dość, po czym wziąłem hełm, karabin i fajkę, pożyczoną od znajomego reportera, i zacząłem patrolować drogę, nie wpuszczając ludzi. Niedługo potem zaczęli się zjeżdżać kolejni rekonstruktorzy (obsypywani sowicie przez nas szyszkami przy salwach śmiechu), w tym AA7 ze swoim dowódcą. Pojawiła się też GRH „Normandia 44”, odtwarzająca 2. Dywizję Piechoty ”Indianhead”, której niektórych (i warto przy tym dodać, że niesamowicie sympatycznych) członków poznałem rok wcześniej, w silnym, bo ośmioosobowym składzie. Po jakimś czasie, przy ryku silnika pojawił się czołg lekki M3 Stuart, prowadzony przez Michała Kęszyckiego. Tuż za nim jechała amfibia DUKW oraz transporter M3 Half Track. Naprawdę, imponująca kolumna maszyn.

Część z nas zdążyła coś zjeść przez czas oczekiwania, co chwilę paliliśmy papierosy, woda z manierek szybko schodziła. Wszystko w dobrych humorach i wesołej atmosferze.

Po jakimś czasie, dowódcy zwołali wszystkich na odprawę. Ponad stu żołnierzy różnych formacji i armii stanęło, oglądając plan bitwy, szczegółowo nakreślony przez Janusza Bociana i Kamila Mieloszyka, zaś miniaturową dioramę wykonali specjaliści z GRH ”Jack of Diamonds”.

Po zakończonej odprawie, wszyscy rozeszli się na pozycje. Spadochroniarze do lasu, zaś piechota - na pojazdy. Rangersi (wówczas jako piechota) wskoczyli na Half Tracka, ”Indianhead” na Dodge’a, a ja wraz z bardzo sympatycznym kierowcą z S.H. Big Red One zająłem miejsce w Willysie - czyli każda jednostka miała swój pojazd. Kilku kolegów otrzymało broń, zaś ja dostałem - jako jedyny posiadający zapalniczkę - kilkanaście granatów. Wypaliliśmy po ostatnim papierosie, wypiliśmy do dna wodę z manierek, po czym wszyscy siedli do maszyn. Usiadłem w Willysie, gdzie miałem obsługiwać Browninga .30. Tymczasem na terenie inscenizacji rozpętała się bitwa. Nadawałem jej jeszcze większego huku, przestrzeliwując karabin maszynowy. Po kilku minutach długiego oczekiwania, przetykanego palbą i moimi strzałami, nasza kolumna ruszyła. Half Track pojechał prosto, Dodge lekko skręcił w prawo, zaś nasz Willys - w lewo. Zacząłem krótkimi seriami strzelać do Niemców, odległych zaledwie o kilka metrów od naszego pojazdu i ostrzeliwujących spadochroniarzy. Trzech z nich padło, ściętych ogniem mojego Browninga. Nie widziałem, ani nie słyszałem niczego, poza tym, co miałem przed sobą. Tylko tych Niemców. Kierowca krzyknął do mnie: ‚Wysiadaj!’, po czym sam przejął kaem i osłaniał mnie. Ja zabrałem Garanda, po czym pomknąłem jak burza, trzymając jedną ręką hełm, a drugą ściskając kurczowo karabin, za Dodge’a. Wybiegłem zza niego, po czym błyskawicznie dobiegłem do wzgórza i padłem tuż koło bunkra. Sierżant z ”Indianhead” krzyczał do mnie o zapalniczkę. Wyciągnąłem ją i podpaliłem lont, po czym podałem kolejnemu. rzuciłem granat na drogę, krzycząc: ”Grenade! Take cover!”. Sierżant zrobił to samo. Rzuciłem kolejny, po czym rzuciliśmy się do biegu drogą, dopadając niemieckiego okopu. Tu i ówdzie klasnął jeszcze strzał, gdzieniegdzie padł pojedynczy Niemiec, zaś w okopie już byli amerykańscy spadochroniarze, pilnujący trzech przerażonych Niemców, którzy trzymali ręce wysoko w górze. Ja zacząłem przeszukiwać ciała Niemców. U jednego znalazłem odznakę partyjną NSDAP, u innego papierosy. Wetknąłem sobie jednego do ust, po czym usiadłem. Adrenalina powoli zaczęła ze mnie schodzić, choć nadal drżały mi kolana i dłonie.

Ustawiliśmy się - wszyscy Amerykanie - do grupowego zdjęcia, na tle baterii. Jako zwycięzcy.

Tuż potem wszyscy zaczęli się zbierać. Widzowie powoli rozchodzili się, a rekonstruktorzy zaczęli zbierać zapory i ładować je na Half Tracka, by pojechały one na plażę. Zagrzmiały silniki pojazdów, które ciężko ruszyły w drogę powrotną. Część z nas musiała przemaszerować na kwatery pieszo, z pełnym ekwipunkiem i uzbrojeniem. Szliśmy, zadowoleni z udanej inscenizacji. Jak prawdziwi Alianci.

Po dotarciu na kompanię większość uczestników postanowiła się nieco ogarnąć i doprowadzić do ładu. Kolejne wydarzenie miało nastąpić dopiero wieczorem. Ja również skorzystałem z chwili wolnego czasu, po czym około godziny 19.00 udałem się z aparatem na koncert orkiestry Pipes&Drums, która wpisała się już w tradycje D-Day Hel. Orkiestra przemaszerowała całą ulicą Wiejską w obie strony, budząc jak zwykle, żywe zainteresowanie i gromadząc tłumy. Razem z kilkoma kolegami zostaliśmy tego wieczoru MP, zatem torowaliśmy drogę dla orkiestry, docierając w końcu do docelowego miejsca koncertu - portu, na miejscu stał już czołg Stuart, oraz zebrała się spora grupa widzów. Widok członków orkiestry, wygrywających pieśni i marsze szkockie, zapiera dech w piersiach. Tego nie da się opisać, to trzeba po prostu zobaczyć. Po półgodzinnym koncercie został zaprezentowany film, dotyczący walk o Caen w 1944 r. i udziale w walkach wojsk brytyjskich w Normandii. Wielokrotnie wypowiadali się w nim weterani, a w ich oczach można było jeszcze po blisko 70 latach odczytać strach, gdy wspominali horror Normandii. Tu nie były potrzebne jakiekolwiek słowa.

Po projekcji, gdy ludzie się rozeszli, zaczęliśmy składać ławki i porządkować miejsce niedawnego koncertu, w tym czasie pozostali rekonstruktorzy przygotowywali teren pod kolejną inscenizację - czyli lądowanie na plaży Omaha.

Lądowanie na plaży było główną inscenizacją D-Day, gwoździem programu. Miało ono odbywać na plaży, na prawo od wyjścia z ulicy Kuracyjnej, niemalże na samym cyplu Helu. Z tego względu, wszyscy już o godzinie 10 rano byliśmy mniej więcej gotowi. Ja doznałem zaszczytu noszenia płyty oporowej do moździerza, szczęśliwie ominęła mnie wątpliwa przyjemność dźwigania tej rury. Wszyscy poruszaliśmy się trochę wolniej, ponieważ każdy z nas nosił cały ekwipunek, jaki miał, do zwyczajowego zestawu: plecak+pas+manierka+saperka+bagnet, doszły takie rzeczy, jak pasy ratunkowe i pokrowce na maski przeciwgazowe. Na szczęście, zamiast na piechotę iść na plażę, wszyscy zapakowaliśmy się do amfibii DUKW, która jechała z ładunkiem pieńków drewna, które już za moment miały stać się tzw. szparagami Rommla (Rommelspargeln). Wdrapałem się - nie bez pewnej obawy - na amfibię, w jednym ręku trzymając karabin, a w drugim płytę. Po kilkunastu minutach jazdy znaleźliśmy się na plaży, gdzie jak mrówki uwijali się inni rekonstruktorzy. Wszyscy wyskoczyliśmy z amfibii i poszliśmy nad wydmy, by zrzucić z siebie zbędne wyposażenie i pomóc przy noszeniu belek. Część z nich miała być zaporami, a na części miał być rozwieszony drut kolczasty. W tym samym czasie inni pogłębiali już okopy i powiększali wał przed bunkrem, a pirotechnicy zakładali swoje ładunki. Praca trwała dość długo, straciłem przy tym rachubę czasu, bo co chwilę trzeba było w czymś pomóc, coś przestawić, coś przynieść. Dopiero po paru godzinach plaża była już gotowa. Poszliśmy wszyscy na odprawę, gdzie reżyserzy, w niezmiennym składzie, objaśnili nam nasze działania. Część z nas otrzymała bron strzelającą. W tym czasie przechrzciłem się na żołnierza 2. Dywizji Piechoty ”Indianhead”, po czym na moją kurtkę powędrowała charakterystyczna naszywka tej jednostki. Warto tutaj wspomnieć o udziale tej jednostki podczas D-Day: otóż, w gronie tych, którzy lądowali na plaży Omaha 6 czerwca 1944 roku, poza żołnierzami 1. DP ”Big Red One”, 29. DP oraz 2. Batalionu Rangersów, znalazło się 70 ochotników - saperów oraz 80 żołnierzy piechoty, z 2. Dywizji Piechoty. Spośród saperów zginęło 29 żołnierzy, z kolei wszyscy zostali wyróżnieni za swoje męstwo i odwagę, wykazane podczas tego dnia. Po odprawie, stanęliśmy wszyscy w szeregu: w lądowaniu na plaży mieli wziąć udział ci, którzy mieli jak najwięcej ekwipunku na sobie. Zakwalifikowałem się do tej grupy. Większość lądujących była w mundurach rangersów, ale nie zabrakło pośród nich najzwyklejszych piechociarzy z Big Red One, czy naszej dziewiątki z Indianhead. W końcu padła komenda, by iść do amfibii. Poczułem, jak żołądek skacze mi do gardła. Wszedłem na amfibię, mieliśmy jeszcze czas, by dopić wodę z manierek, wypalić po ostatnim papierosie i chwilę porozmawiać. Zauważyłem, że zaczynam się jąkać i drżą mi dłonie. Gdy DUKW, o pieszczotliwej nazwie ”Sweet Viola” ryknęła silnikiem, prowadzona przez samego organizatora D-Day Hel, Rafała Biera, wszyscy pochyliliśmy głowy. Pojazd wolno potoczył się ku brzegowi plaży, po czym wjechał do wody. Lekko zatrzęsło, gdy woda obmyła wysokie burty. Ja kurczowo ściskałem karabin, uświadamiając sobie, że chyba trochę się boję. Czułem się jak na autentycznej amfibii 6 czerwca 1944 r., brakowało tylko odgłosów modlitw, szlochu i wymiotowania. Ktoś zażartował, że wygląda to jak pierwsza misja w grze Medal of Honor. Amfibia wypłynęła dalej, po czym zatoczyła łuk. Wysoki żołnierz z erkaemem, klęczący przede mną, odwrócił się i krzyknął: ”Thirty seconds!”. Podniosłem głowę i ujrzałem plażę. Stał na niej czołg Stuart, leżało kilku amerykańskich żołnierzy, dwa Jeepy leżały w lejach po pociskach, jeden wciąż z martwym kierowcą, dalej stał uszkodzony Sherman. A przed nimi okopy i niemiecki bunkier, skąd ogniem ział karabin maszynowy. Zbliżaliśmy się szybko do brzegu, kilku z nas wyskoczyło już w wodzie, lecz amfibia nieubłaganie parła na plażę. Gdy się wtoczyła, zaczęliśmy wyskakiwać, przy okrzykach: ”Go! Go! Go!”. Zacisnąłem zęby, po czym wyskoczyłem z pojazdu, błyskawicznie kryjąc się za zaporami przeciwdesantowymi. Wokół mnie leżeli inni, na przemian strzelając i kryjąc się przed morderczym ogniem kaemu. W końcu kapitan z 2. DP, machnął ręką, krzycząc, byśmy się ruszyli. Przypadłem do nasypu, obok mnie leżał inny żołnierz Indianhead, strzelając ze swojego Carbine’a. Po chwili obaj się poderwaliśmy i skryliśmy za uszkodzonym Jeepem. Obok wybuchły ładunki wybuchowe, odruchowo pochyliłem głowę, a o nasze hełmy zastukał piasek i drobne odłamki. Kolejna eksplozja, a zaraz za nią następna. Przez chwilę nic nie słyszałem, potem już tylko dźwięczało mi w uszach. Po chwili przybiegło kilku kolejnych. Znowu się poderwaliśmy, by upaść po kilku metrach na ziemię, na otwartej przestrzeni, czołgając się i strzelając. Nie widziałem nic, tylko niewielki otwór strzelniczy bunkra i lufę z której bluzgał ogień, omiatając plażę. Ktoś obok mnie upadł, krzycząc przeraźliwie: ”Mediiiiic! Mediiiiic!”. Ja strzelałem ze swojego Garanda, ale na Niemcach nie robiło to większego wrażenia. Podniosłem się, po czym pobiegłem za kolejnego Jeepa, usytuowanego bardziej na lewo. Obok mnie przypadł rangers, szarpiący się z zamkiem swojego Carbine’a, zgrzytając zębami i powarkując: ”F...ck! F...ck! Not now!”, piechur z Indianhead obok mnie znowu strzelał. Pierwsi Amerykanie dobiegli już do połowy plaży, z ulgą przypadając do wału, z którym mogli się skryć. Niektórzy leżeli na ziemi, nad innymi uwijali się medycy, opatrując ich. Wokół wybuchały pociski niemieckiego moździerza, który walił do nas raz po raz, w pewnym momencie jakiś hełm wyleciał w powietrze. A wszystko to okraszone było seriami z karabinów maszynowych, eksplozjami granatów i krzykami, wzywającymi Boga, matkę i sanitariusza. Istne piekło.Po chwili cała nasz trójka wyskoczyła zza Jeepa i przypadła do wału. Stłoczeni, leżeliśmy za wałem, co chwilę ktoś z nas wychylał się by oddać strzał. Ja również, lecz widząc okop, pełen niemieckich żołnierzy, ich krzyki i rozkazy, wydawane gardłowym głosem i postać w charakterystycznym, baniastym hełmie, która zwraca ku mnie plującą ogniem lufę MG-42, błyskawicznie schowałem się z powrotem. Ktoś krzyczał z prośbą o rury Bangalore’a. Po wale niosło się tylko to: ”Bangalore!”, niczym prośba o zbawienie. W końcu ktoś je przyniósł, złączył ze sobą, zapalił lont, a zasieki wyleciały z hukiem w powietrze. Wszystkich ponownie zalał deszcz piasku, a ja ponownie nie słyszałem nic poza dzwonami kościelnymi. Obok mnie leżał ranny w szyję ów żołnierz erkaemem, cały kołnierz munduru miał powalany krwią. Gdzieś dalej sanitariusz w okularach ratował młodego szeregowca, tamując mu krew cieknącą z uda. Ja leżałem nadal przyparty do wału, nie chcąc się ruszyć, ale po chwili poczułem szarpnięcie. Kapitan krzyczał coś i machał ręką w kierunku okopów, poderwałem się wreszcie, przebiegłem kilka metrów w wyrwie między zasiekami, gdzie już sierżant z 2. DP osłaniał nas ogniem, padłem obok niego na ziemię i przeczołgałem się kilka metrów. Przypadłem do ściany bunkra, gdzie sierżant rangersów wrzucał już ładunek przez otwór strzelniczy, uciszając na dobre karabin maszynowy. Wpadliśmy do okopów. Wysoki niemiecki oficer wymierzył do nas z pistoletu, zaraz trafiony pociskiem, obok mnie strzelał kapitan. W końcu, stopniowo, odzyskałem słuch. Kilku członków Organizacji Todt próbowało wyjść i poddać się nam, z kolei ich funkcyjny usiłował ich zatrzymać. Przypadłem do niego i wyrwałem pistolet z ręki. Razem z drugim żołnierzem Indianhead, skręciliśmy za bunkrem w prawo, wbiegając jak szaleńcy do okopu. Dwóch Niemców na nasz widok wymierzyło swoje Mausery, obu położyliśmy celnymi strzałami. Po chwili do okopu wpadł sierżant rangersów, rzucając celny granat na stanowisko moździerza, wybijając jego obsługę. Jednemu Niemcowi wyrwałem karabin, odrzucając go na bok, drugi krzyczał do mnie desperacko: ”Nicht schiessen, Kameraden! Ich bin ein Musik”. Odpowiedziałem mu ze złością: ”I’ll give you Kameraden, son of a bitch!” Jego kolega leżał w drgawkach, a z nogi ciekła mu krew. Zacząłem krzyczeć: ”Medic! Medic!”, po chwili przybiegł ów wysoki kapral w okularach, na widok charczącego Niemca pokiwał głową, przedrzeźniając go, po czym zabrał się do opatrywania. W końcu było po wszystkim. Zrzuciłem hełm i usiadłem na boku, łapiąc się za głowę, ręce nadal mi drżały. Obok mnie, dwóch kolegów ściągało hitlerowską flagę z masztu, inni oglądali niemieckie uzbrojenie i przeszukiwali ciała wrogów. Udało się...

Po inscenizacji wszyscy rzuciliśmy się w wir pracy. Część zbierała porzucone wyposażenie, inni niewystrzelone pociski i łuski, kolejni znosili zapory i zwijali drut kolczasty. Po chwili ryknął silnikiem Sherman, zawtórował mu Stuart i ”Sweet Viola”. Po godzinie nie było już śladu po niedawnej bitwie. Udałem się, wraz z dzielnymi żołnierzami 2. DP, na miasto, by zjeść obiad. Tuż potem trzeba było pomaszerować na paradę. Postarałem się doprowadzić do porządku, po czym cała drużyna, z wielkimi naszywkami z Indianheadem na ramieniu wskoczyła na amfibię, stając w jednym rzędzie, by dumnie pokazać swoje naszywki. To była chyba największa parada D-Day Hel, wzięły w niej udział wszystkie pojazdy, w tym czternaście (!) Willysów (najwięcej w historii D-Day Hel), amfibia i Stuart. W końcu ogromna kolumna ryknęła silnikami, zagrały klaksony i przy dźwiękach piosenek, w tym kultowej ”Burning Bridges”, ruszyła. W życiu nie widziałem również, by na ulicy Wiejskiej zgromadziło się tylu ludzi, którzy do nas machali, śmiejąc się i robiąc zdjęcia. I ponownie stanęliśmy, by każdy mógł podejść. Po jakimś czasie, w całej kolumnie znów zagrały silniki i ruszyliśmy, tym razem prosto na kwatery. Wyskoczyłem z ulgą z amfibii, po czym poszedłem się uporządkować przed wyjściem na miasto. Wreszcie, pod krawatem i w czystym mundurze, mogłem pójść i zobaczyć ostatni wieczór D-Day Hel, gdy ulice były jeszcze pełne rekonstruktorów, a całe miasto zwane było Helville. W pewnej restauracji koledzy z AA7 urządzili huczną imprezę na pożegnanie Helu, gdzie również stało niemieckie działo (w pewnym momencie wtoczone do środka i były na nim urządzane m.in. zawody w chodzeniu po jego lufie). Jednak ostatni dzień dał mi się tak bardzo we znaki, że dość szybko wróciłem na kompanię, bo czekała mnie ostatnia bitwa. Carentan.

Ostatniego dnia D-Day Hel czuć już było ten smutek w powietrzu, że coś się kończy. Mniej było rekonstruktorów, mniej także pojazdów. Wszyscy mieli już worki pod oczami ze zmęczenia. Ja dość późno wyszykowałem się na inscenizację, która czekała nas zresztą dopiero o godzinie 16.30 i miała mieć miejsce w porcie, na ulicy Maszopów. Tym razem w bitwie mieli wziąć udział wyłącznie spadochroniarze 101. Dywizji Powietrzno-Desantowej, zatem zostałem żołnierzem piechoty szybowcowej. Miłą odmianą okazało się to, że dostałem szansę otrzymania na inscenizację broni strzelającej. Z ulgą zostawiłem swojego Garanda, a wziąłem do ręki lekkiego M1 Carbine z 15 pociskami. Wysoki piechur majstrował przy Browningu, zamontowanym na Half Tracku, pirotechnicy rozkładali kolejne ładunki, a my znosiliśmy worki z piaskiem. Porządku pilnowała znowu GRH ”Służby Porządkowe”, na czele z wysokim porucznikiem spadochroniarzy. W końcu, oficerowie zwołali nas na odprawę. Po chwili wróciliśmy do naszych zadań, przygotowując teren do inscenizacji. Sześciu z nas, jako piechota szybowcowa, miało zająć miejsca w Half Tracku. Mieliśmy dla siebie Browninga i dwie sztuki broni. Half Track ryknął silnikiem, po czym pojechał na wskazane miejsce, za magazynami. Stanęliśmy tam, a kierowca, wraz z piechurem dostrajali karabin maszynowy, osłonięty workami z piaskiem. Od jednego spadochroniarza dostałem świecę dymną, w odpowiednim momencie miałem wyrwać zawleczkę i szybko puścić ją za burtę pojazdu. Wypaliliśmy po ostatnim papierosie, wypiliśmy wodę z manierki, przy czym towarzyszyła nam narastająca palba i eksplozje, ja w międzyczasie sprawdziłem karabinek. Half Track ryknął silnikiem, po czym wtoczył się powoli w uliczkę. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów, niemieckie działo naprzeciw nas bluzgnęło ogniem, obok wybuchł ładunek pirotechniczny. Oddałem karabinek na moment sierżantowi, który siedział obok, a sam szybko wyrwałem zawleczkę i puściłem świecę, a cały pojazd spowiły kłęby czarnego dymu. Wyskoczyliśmy z transportera, sierżant oddał mi karabinek, po czym zaczął strzelać ze swojego Colta do Niemców. Rozejrzałem się szybko wokół. Naprzeciwko nas stał niemiecki niszczyciel czołgów, Marder II, kilkadziesiąt metrów za nim, w głębi ulicy, stało działo przeciwpancerne, zaś bardziej na lewo - niemiecki transporter opancerzony. Jeden nasz piechur padł, trafiony w pierś. Zalewającego się krwią, odciągnęliśmy za szelki w bezpieczne miejsce, po czym jeden z nas zaczął go opatrywać. Zarepetowałem M1, klękając, wymierzyłem, nacisnąłem spust, po czym... odpowiedziała mi cisza. Przeładowałem i tym razem dobiłem ręką zamek. Wymierzyłem w stronę niemieckiego stanowiska i wystrzeliłem. Lekkie kopnięcie oznajmiło mi, że karabinek strzela. Kątem oka zauważyłem, że obok, z niemieckiego transportera, wyskakuje kilku esesmanów, w tym jeden z Panzerschreckiem, w naszą stronę poleciały granaty. Odwróciłem się tam, po czym zacząłem strzelać z karabinka. Jeden z Niemców upadł, ale pozostali strzelali dalej. W następnej chwili dobiegli do nas spadochroniarze z karabinem maszynowym. Jeden niemiecki granat tłuczkowy, jak w zwolnionym tempie, zatoczył łuk, odbił się od ziemi i potoczył w naszą stronę, zatrzymując się nie dalej, niż dwa metry ode mnie. Zdążyłem tylko krzyknąć: ”Grenade! Take cover!” i rzucić się w bok, gdy nastąpiła eksplozja, po której zadźwięczało w uszach. Obok mnie dudnił erkaem, z nami rozstawiły się dwa moździerze kalibru 60 mm, które raz po raz wyrzucały kolejne pociski. Jakiś Niemiec usiłował się poddać, odciągnięty w końcu przez naszych żołnierzy. W końcu porucznik spadochroniarzy machnął ręką i poderwaliśmy się, zatrzymując się kilkanaście metrów dalej, za niemieckim transporterem, wokół którego leżały trupy esesmanów. Po chwili znowu pobiegliśmy dalej, kryjąc się za murem. Wysoki piechur, ten sam, który wcześniej strzelał z Browninga, zatoczył się i upadł, wygięty w nienaturalnej pozycji. Próbowałem go odciągnąć z kolega, ale nie udało się, leżał za daleko, a Niemcy siali ogniem, powodując kolejne straty. Odwróciłem się na pięcie i zobaczyłem niemieckiego oficera, który kurczowo ściskał pistolet, wijąc się z bólu i trzymając za pierś. Pochylał się nad nim żołnierz z obsługi Mardera, który, widząc mnie, dobył swojego Walthera i zaczął strzelać, kryjąc się zarówno za swym rannym dowódcą, jak i za cielskiem działa. Podniosłem Carbine’a do ramienia, po czym wystrzeliłem dwukrotnie. Niemiec zwalił się do tyłu, szeroko rozpościerając ramiona. Wybiegliśmy zza muru, wbiegliśmy na niewielki podest przy ścianie. Kątem oka zauważyłem, że kolejny amerykański żołnierz dostał. Krew tryskała mu z ust i ściekała po policzkach na kołnierz. Ale reszta biegła dalej. Wpadliśmy do jakiejś dziury, aż nagle ktoś krzyknął: ”Incoming!” i wszystko przykryły słupy dymu, kurzu i piasku. Artyleria. Po kilku chwilach istnego piekła wszystko ucichło. Po kilkudziesięciu metrach dobiegliśmy do ostatniego niemieckiego stanowiska - działa PAK, przy którym leżał nienaturalnie wygięty trup niemieckiego artylerzysty. Ktoś podbiegł do niego i odrzucił jego karabin, jakby w obawie, że Niemiec po takiej nawale mógł przeżyć i zaraz sięgnąć po broń. Dalej stała ciężarówka i nie było już nikogo. Dobiegłem do ciężarówki, po czym ostrożnie wyjrzałem zza niej. Na słupie wisiała hitlerowska flaga. Dwóch spadochroniarzy minęło mnie, po czym pobiegli do słupa, wdrapali się na niego i ściągnęli flagę. Zrzucili ją na znak naszego triumfu w tej ostatniej bitwie. Ktoś krzyknął: ‚H’ey, has got anyone a camera?” Flagę rzuciliśmy na ziemię, depcząc brutalnie, pieczętując nasze zwycięstwo.

”Squad, fall in!” - krzyknął porucznik. Stanęliśmy w szeregu i krzyknęliśmy zgodnie: ”Currahee!”. Odnieśliśmy zwycięstwo. Ja zdołałem tylko wykrztusić cicho: ”We’ve made it.... God, we’ve really made it”

Gdzieś z daleka dobiegały mnie ostatnie słowa prof. Olejki, gdzieś biegali rekonstruktorzy zbierając wyposażenie, worki z piaskiem i zapory. Usiadłem na chwilę, po czym zacząłem przyszywać sobie z powrotem naszywkę Big Red One. Miałem również okazję przestrzelać Walthera owego Niemca z którym się ”pojedynkowałem”. Ostatnia bitwa D-Day Hel 2012 dobiegła końca.

Czekała nas ostatnia parada, w której wszyscy mieli wziąć udział. Wskoczyłem na Jeepa wraz z dwiema damami w mundurach wyjściowych i tym samym sympatycznym kapralem z BRO. Obejrzałem się, chcąc ujrzeć, co nas czeka i przesadziłem burtę tak nieszczęśliwie, że najzwyczajniej w świecie się przewróciłem, a mój hełm potoczył się kilka metrów. Ale ostatnia parada była tylko namiastką poprzednich. Czuć już było koniec w powietrzu, ten smutny moment, kiedy jeszcze wszystko trwa, ale zbliża się nieubłaganie ku końcowi. W końcu kierowca ryknął silnikiem, za nim kolejni i pojazdy potoczyły się ku ulicy Wiejskiej. Widzów też było już jakby mniej. Gdzieś mignęły mi mundury esesmanów z GRH ”Barbarossa”. Krzyknąłem do nich: Der Krieg ist verloren Przegraliście! Führer nie będzie zadowolony! Jeden z nich odparł z uśmiechem: Jeszcze nie wszystko stracone! Zobaczycie w Ardenach!

Część z naszych żołnierzy dostała kwiaty w podzięce, które wetknęli sobie za kieszenie i pasy. Kolumna zatrzymała się na moment, by każdy mógł podejść i zobaczyć po raz ostatni te niezwykłe pojazdy i niezwykłych ludzi, którzy na tydzień uczynili Hel miastem wyjątkowym. Niektórzy podchodzili i dziękowali, inni machali z uśmiechem, jeszcze inni zapraszali...

W końcu znowu zagrały silniki, a kolumna szybko potoczyła się w kierunku kwater. Do ostatniego akordu D-Day pozostało trochę czasu, więc szybko zrzuciłem ekwipunek, założyłem krawat i furażerkę, po czym pobiegłem na Wiejską, gdzie już czekał na mnie Jeep z tym samym kierowcą. Obok stał drugi. Po chwili oba dumnie ryknęły silnikami i ruszyły przed siebie, zataczając łuk. Pojechaliśmy przez port, a wiatr rozwiewał nam włosy. Wjechaliśmy do lasu, na ulicę Kuracyjną. Jechaliśmy w smutnej kolumience dwóch Jeepów, mijając miejsca, gdzie wcześniej były dioramy, a wówczas były tylko już doły po stanowiskach i budka wartownicza. Dotarliśmy wreszcie na plażę i wyskoczyliśmy z Jeepów. Pod masztami z flagami państw Koalicji stało już kilkudziesięciu rekonstruktorów. Niektórzy w mundurach wyjściowych, inni wprost z inscenizacji - w mundurach polowych i w pełnym wyposażeniu. Ale wszyscy stali w równym szeregu, na baczność, oddając hołd flagom pięciu państw, których żołnierze bohatersko walczyli w Normandii w 1944 r. Dobiegliśmy i stanęliśmy w szeregu, zaś dwóch innych rekonstruktorów w danym momencie zaczęło ściągać flagi i z szacunkiem je składać na ramionach trzeciego z nich. Z głośników popłynęła dumna melodia. Nie trzeba było mówić nic w takim momencie. Zauważyłem, że żołnierzowi obok z naszywkami sierżanta spłynęła po policzku łza. Gdy uroczystość się zakończyła, wszyscy padliśmy sobie w ramiona. Po jakimś czasie zaczęliśmy demontować maszty i ładować je na amfibię, a w końcu sami się na nią wdrapaliśmy. Jechaliśmy przez ulicę Wiejską, gdzie jeszcze były spore tłumki widzów, którzy machali w naszym kierunku, żegnając nas i zapraszając ponownie. Dojechaliśmy na kompanię, gdzie z rekonstruktorów pozostało już niewielu z nas. Ja poszedłem się spakować, po czym wyszedłem na miasto, by po raz ostatni ujrzeć Helville, w którym można było jeszcze dostrzec gdzieniegdzie rekonstruktorów. Ale tu już panowały pustki, co więcej, sam Hel był opustoszały. Wróciłem po jakimś czasie na kompanię, smutno stukając butami o bruk.

Opuściłem Hel następnego dnia, choć zanim to uczyniłem, zdążyłem przejść się po miasteczku w mundurze, budząc niejako spore zainteresowanie, gdyż byłem właściwie jedynym umundurowanym rekonstruktorem na mieście. Spotkałem jeszcze kilku znajomych, pozostawiłem kilka pamiątek w postaci Kilroyów narysowanych kredą na murkach, po czym wsiadłem do samochodu i ruszyłem w drogę powrotną.

Jak oceniany był D-Day Hel 2012? Jeśli o mnie chodzi, do tej pory spotkałem się niemal wyłącznie z pozytywnymi opiniami na temat tej imprezy. Chwalono sobie bardzo to, co nie dograło w poprzednich latach: organizację, efekty oraz jakość inscenizacji. Każda bitwa zaczynała się punktualnie, ładunki pirotechniczne nie zawiodły, tak, jak miało to miejsce w poprzednim roku w wyniku złych warunków atmosferycznych. Głos profesora Olejki nadawał inscenizacjom szczególną wartość, ponieważ dzięki niemu widzowie mieli okazję się czegoś dowiedzieć. Samych rekonstruktorów i pojazdów było w tym roku więcej, niż w poprzednim. Zachowanie widzów najlepiej o tym świadczy: wielu podchodziło ze łzami w oczach, dziękując.

A jak ja osobiście oceniam tegoroczny D-Day? Cóż... nie ukrywam, że było to dla mnie bardzo emocjonujące wydarzenie, pełne najróżniejszych doświadczeń, niejednokrotnie mogłem się poczuć jak najprawdziwszy uczestnik tamtych wydarzeń, widziałem wiele scen: smutnych, strasznych i radosnych. To było przeżycie nie do opisania. Jestem dumny i szczęśliwy z tego, że mogłem ponownie wziąć udział w tym wspaniałym przedsięwzięciu i z pewnością pojawię się tam w następnych latach.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

3 komentarze

  1. Kazik pisze:

    Świetny reportaż, obszerny, dokładny i pełen pasji 🙂 gratuluję!

  2. Wojtek pisze:

    kolega autor to chyba krótko w rekonstrukcji i jeszcze nie bardzo potrafi odróżnić komercyjną tandetę takiej impezy jak D-Day Hel od prawdziwego reko, cóż, c’est la vie

  3. Michał pisze:

    Kolega Wojtek nie podaje przykładu „prawdziwego reko”, więc chyba zalicza się do zwykłych hejterów. Ja akurat dość długo w rekonstrukcji i D-Day Hel nie odbiega poziomem „komercyjnej tandety” od 99% imprez w Polsce, a od wielu ma znacznie niższy poziom „tandety”. Ma za to dwa niezaprzeczalne atuty: miasteczko na cały tydzień opanowane przez mundury (co buduje niepowtarzalny klimat) oraz lądowanie z morza na plaży. Ale pewnie imprezy, na których nikt nie zwraca uwagi na poprawność historyczną, na dodatek często z blokowiskami w tle, nie są komercyjną tandetą, tylko prawdziwym reko...

Odpowiedz