„Depesze” – M. Herr – recenzja


„Pojechałem na wojnę wiedziony prostackim, choć poważnym przekonaniem, że trzeba umieć patrzeć na wszystko. Poważnym, bo wprowadziłem je w czyn, a prostackim, bo nie wiedziałem – dopiero wojna mnie tego nauczyła – że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to, co robisz”.

Zacytowany powyżej fragment pochodzi z książki Michaela Herra, który wydawca umieścił na wewnętrznej stronie okładki polskiego wydania klasyki światowego reportażu wojennego. W moich oczach idealnie oddaje ducha Depeszy i tego, co autor próbował czytelnikowi przekazać.

Michael Herr trafił do Wietnamu jako korespondent wojenny. Został tam wysłany przez miesięcznik „Esquire”. Kilkukrotnie podkreśla w samej treści, że nie miał pojęcia po co, nie miał nawet wydzielonych konkretnych zadań przez redakcję. Ten brak sprecyzowania zadań zaowocował serią ciekawych artykułów w miesięczniku, a następnie książką o tytule Dispatches wydaną pierwotnie w 1977 r. W tym czasie Herr współpracował już z Francisem Fordem Coppola nad scenariuszem filmu Czas Apokalipsy. Po wydaniu jego wietnamskich wspomnień z okresu 1967–1969 jego praca została określona mianem najlepszego reportażu wojennego z Wietnamu, a niektórzy twierdzą, że jest to najlepszy reportaż wojenny w historii. Osobiście uważam, że Herr miał niezwykły dar obserwacji i chciał pokazać czytelnikowi, że Piekło jest do dupy1.

O niezwykłości pracy korespondenta stanowi jego podejście do tematu wojny w Wietnamie. Nie kopiuje treści podawanych mu przez planistów i dowódców, którzy co krok powtarzają, że wojnę niemal wygrali i że wszystko jest pod kontrolą. Herr woli brud okopów, znienawidzone przez żołnierzy racje żywnościowe i adrenalinę pompującą krew nieco szybciej. To właśnie językiem okopów i prostych żołnierzy często prowadzi swoją narrację. Niesamowicie sprawnie odmalował obrazy ludzi przesiąkniętych wojną, jak wtedy, kiedy przytaczał obraz żołnierza oddziału LRRP2.

„Całą gębę miał pomazaną na te nocne zwiady i wyglądał jak zły sen, zupełnie co innego niż te pomalowane buźki, które ledwie parę tygodni wcześniej widziałem w San Francisco, na drugim końcu tego samego teatru. Za parę godzin, pomyślałem, facet przykucnie gdzieś w dżungli, niewidoczny i niemy jak kłoda, a tamtych niech Bóg ma w opiece, chyba, że będzie ich co najmniej pół drużyny, bo zabójca był przednim, jednym z najlepszych, jakich mieliśmy. (…) Chłopaki z innych oddziałów musieli mijać ich namiot po drodze do kantyny [lurpów – K.K.], ale właściwie obchodzili ich łukiem. Żeby nie wiem jak ich wojna zahartowała, przy lurpach dalej wyglądali jak niewiniątka. Kiedy zespół był w komplecie pomaszerowali gęsiego zboczem wzgórza, przez lądowisko, aż do zasieków, za którymi wchłonęła ich dżungla”3.

Herr wielokrotnie podkreślał piętno, jakie na żołnierzach odciskał Wietnam, w twarzach dwudziestolatków widział starców, ich oczy jawiły mu się zmęczone i napięte. Były to twarze, które w jego rozumieniu świata widziały zbyt wiele jak na swój młody wiek. Piętno, które wojna na nich odcisnęła, miało zostać pogłębione po powrocie do domu, gdzie miast laurów czekało ich potępienie społeczne. Najważniejszym punktem rozważań autora – często niezwykle chaotycznych – jest piętno wojny. Czy to przelatując Chinookami, czy maszerując przez dżunglę. Czy paląc marihuanę w obozie, czy kryjąc się w okopie przed ostrzałem moździerzy przeciwnika, obserwuje to znamię wojny zarówno w sobie, jak i w tymczasowych towarzyszach walki. Niczym w Jądrze Ciemności Conrada czytelnik ma wrażenie, że jest u kresu człowieczeństwa i normalności. Poczucie bezsensu i marazmu towarzyszy zarówno żołnierzom, jak i reporterom. Nie sposób uciec od tych demonów wojny, trzeba je zaakceptować i nie zwariować.

„(…) Tamten rok miał taką temperaturę, że wywołał chyba spięcie w całej dekadzie [1969 – K.K.], i to, co przyszło potem, to była jakaś mutacja, jakiś okropny 1969-X. Nie chodziło tylko o to, że się starzeję: czas wyciekał ze mnie, jak gdybym nosił w sobie odłamek amerykańskiej miny przeciwpiechotnej, od którego można umrzeć, a na rentgenie i tak nic nie wyjdzie. Hemingway opisał kiedyś, jak leżał ranny i przez chwilę udało mu się zobaczyć własną duszę: cienka, biała chustka, popłynęła w powietrze, a później wróciła. Ze mnie wysuwał się raczej jakiś wielki, szary spadochron, a ja przez pewien czas trwałem w zwieszeniu, czekając, aż się otworzy – albo i nie. Moje życie i moja śmierć zmieszały się z życiem i śmiercią tamtych ludzi, bez przerwy Tańczyłem Jak Ocalały między jednym a drugim, sprawdzając, co mnie bardziej pociąga, chociaż nie pragnąłem ani jednego, ani drugiego. W którymś momencie było już tak fatalnie, że zacząłem myśleć o zabitych jako o tych, którym po prostu oszczędzono potwornego cierpienia”4.

Rozdział książki zatytułowany Koledzy jest niemal w całości poświęcony reporterom wojennym. Tim Page, Dana Stone czy Sean Flynn często przewijają się także w innych punktach wspomnień, tutaj jednak ich historie stanowią główny punkt narracji. Reporterzy – bez broni, nieumundurowani i znajdujący na teatrze działań z własnej woli – nazywani są przez szeregowych pojebańcami. Żołnierze nie potrafią zrozumieć, po co znaleźli się w tym piekle na ziemi. Wydaje się, że Herr sam sobie często zadaje to pytanie. Niezwykle ciekawa pozostaje historia Tima Page’a – wielokrotnie ranny, wychodzący z opresji obronną ręką, w końcu zostaje sparaliżowany (po czym powoli wraca do zdrowia) – jest przez samych reporterów określany mianem czubka. Dana pcha się w samą paszczę diabła, wychodząc na pierwszą linię z żołnierzami, często bez pieniędzy, wręcz oddycha wojną. Po wojnie, przechodząc rehabilitację, zaproponowano mu napisanie wspomnień, aby odczarować wojnę. Wspólnie z Herrem nie mogli pojąć, jak można prosić o coś takiego.

Na wielką pochwałę zasługuje tłumaczenie Krzysztofa Majera, dzięki jego pracy da się poczuć klimat tamtych dni. Żołnierze używają prostego okopowego języka,  tłumaczenie jest jednak zbudowane w taki sposób, że nie czuć w nim zgrzytu i powiewu czegoś obcego. Z drugiej strony Majerowi udało się świetnie oddać fragmenty stanowiące niemal strumień świadomości tworzony przez Herra.

Lektura Depeszy jest trudna – mnogość odniesień, subtelnych alegorii odczytywana wprost przez amerykańskiego czytelnika sprawia, że często trzeba zatrzymać się nad treścią, przemyśleć ją. Monologi autora, choć są bardzo długie i wielowątkowe, rysują obraz wojny pełnej chaosu, bezsensu i bólu. Pomimo tych przeszkód jest to pozycja godna polecenia, zwłaszcza dzięki rewelacyjnemu tłumaczeniu na język polski. Polskie wydanie zamyka się kolejnym cytatem, idealnie domykającym kompozycję.

„Problem w tym, że nie zawsze wiedziałeś, na co właściwie patrzysz, dopiero znacznie później, czasem po wielu latach, zaczynałeś rozumieć, bo dużo z tego w ogóle nie docierało, zatrzymywało się w oczach. Czas i informacja, rock and roll, samo życie, nic nie stoi w miejscu, to ty stoisz w miejscu”.

 

Plus/minus:

Na plus:

+ świetne tłumaczenie na język polski

+ niesamowicie subtelne ukazanie okropieństwa wojny

Na minus:

- chaotyczność narracji

- wielowątkowość wprowadzająca zamieszanie

 

Tytuł: Depesze

Autor: Michael Herr

Wydawca: Wydawnictwo Karakter

Rok wydania: 2016

ISBN: 978-83-65271-28-0

Liczba stron: 309

Okładka: twarda

Ocena recenzenta: 10/10

 

Korekta: Edyta Chrzanowska

  1. Tytuł jednego z rozdziałów. []
  2. Long-range Reconnaissance Partol (Patrol dalekiego rozpoznania), potocznie zwanych „lurps”. []
  3. M. Herr, Depesze, s. 11. []
  4. Tamże, s. 299–300. []

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz