„Monachium” - Robert Harris [FRAGMENT KSIĄŻKI]


Nakładem wydawnictwa Albatros ukazał się thriller historyczny autorstwa Roberta Harrisa. Prezentujemy Wam fragment Monachium - spróbujcie sami, a przekonacie się, że będziecie chcieli więcej...

Legatowie mieszkali w małym wynajętym szeregowcu przy North Street w Westminsterze. Znalazł go dla nich były zwierzch­nik Legata w departamencie głównym Foreign Office, Ralph Wi­gram, który mieszkał z żoną i synem przy tej samej ulicy. Zaletą tego miejsca była niewielka odległość do biura; Wigram oczeki­wał od podwładnych ciężkiej pracy i Legat mógł się zameldować w jego gabinecie dziesięć minut po wyjściu z domu. Wady domu były zbyt liczne, by je wymieniać, i wynikały głównie z faktu, że miał ponad dwieście lat. Oprócz zainstalowania elektryczności niewiele w nim przez te wszystkie lata zrobiono. Zaledwie sto metrów dalej płynęła Tamiza, więc poziom wód gruntowych był tu wysoki. Wilgoć idąca z ziemi łączyła się ze spływającym z da­chu deszczem. Zmyślnie ustawione meble maskowały plamy czarno-zielonego grzyba. Kuchnia była przedwojenna, ale Pa­mela ją uwielbiała. Przy tej samej ulicy mieszkała lady Colefax, urządzająca latem na chodniku kolacje przy świecach, na które często zapraszała Legatów. To był absurd: Hugh zarabiał niecałe trzysta funtów rocznie. Żeby stać ich było na czynsz, musieli podnajmować suterenę, ale za to mogli po chyboczących się nie­bezpiecznie schodkach zejść z salonu do małego ogródka; Hugh skonstruował z liny i kosza na bieliznę prowizoryczną windę, którą spuszczał na dół dzieci, by się tam bawiły.

Właśnie do tego niegdyś romantycznego, lecz w zasadzie niepraktycznego domostwa – symbolizującego, jak zaczynał my­śleć, ogólny stan jego małżeństwa – Legat zmierzał niecałą go­dzinę po zakończeniu radiowego przemówienia premiera, żeby spakować się na noc.

Po drodze minął jak zwykle dom Wigramów. Większość okolicznych pociemniałych od sadzy fasad ożywiały stojące w oknach skrzynki z geranium, lecz dom pod numerem czwar­tym wydawał się pusty i zaniedbany. Okiennice za małymi georgiańskimi szybkami były od wielu miesięcy zabite na głucho. Legat poczuł nagle żal – uczucie to było niemal fizyczne – że Wi­grama nie ma tam w środku. Bo to Wigram, bardziej niż ktokol­wiek inny, przewidział ten kryzys; prawdę mówiąc, spodziewał się go obsesyjnie, tak że nawet Legat, który go uwielbiał, uznał, że szef sfiksował na punkcie Hitlera. W ciągu sekundy Legat potrafił odtworzyć w pamięci jego twarz – przenikliwe błękitne oczy, jasne wąsy, wąskie zaciśnięte usta. Ale przede wszystkim go słyszał: jak kuśtykając korytarzem, zbliża się do pokoju trze­cich sekretarzy: pojedyncze ciężkie tupnięcie, odgłos wleczonej z tyłu lewej nogi i ostrzegawcze stuknięcie laski – i zawsze ten jeden temat, który był dla niego ważny: Hitler, Hitler, Hitler. Kiedy Niemcy w 1936 roku dokonały remilitaryzacji Nadrenii, Wigram poprosił o spotkanie z premierem Stanleyem Baldwi­nem i ostrzegł go, że to, jego zdaniem, ostatnia szansa, by alianci powstrzymali nazistów. Premier odparł, że jeśli istnieje choćby najmniejsze ryzyko, że ultimatum doprowadzi do wojny, nie podejmie go; kraj nie zniósłby konfliktu, który wybuchłby tak szybko po poprzednim. Wigram wrócił zdruzgotany na North Street i powiedział żonie: „Czekaj, aż bomby spadną na nasz mały domek”. Dziewięć miesięcy później w wieku czterdziestu sześciu lat znaleziono go martwego w łazience – nikt nie wie­dział, czy sam zadał sobie śmierć, czy zmarł wskutek powikłań polio, na które cierpiał od dziesięciu lat.

Och, Ralphie, pomyślał Legat, biedny, kochany, pokręcony Ralphie, ty wszystko to przewidziałeś.

Po wejściu do domu i zapaleniu światła z przyzwyczajenia głośno się przywitał i czekał na odpowiedź. Już po chwili jed­nak zorientował się, że wszyscy wyjechali, z tego, co widział, w pośpiechu. Jedwabny żakiet, który Pamela miała na sobie podczas lunchu, wisiał na słupku balustrady. Trójkołowy rowe­rek Johna leżał na boku, tarasując przejście. Legat go postawił. Kiedy wchodził po schodach, głośno zatrzeszczały. Drewno było przegniłe. Sąsiedzi skarżyli się na wilgoć sączącą się przez wspól­ną ścianę. Mimo to Pamela zdołała jakoś uatrakcyjnić wnętrza, ozdabiając je perskimi dywanikami, szkarłatnymi adamaszko­wymi zasłonami, strusimi i pawimi piórami, koralikami i sta­rymi koronkami. Miała gust, to nie ulegało kwestii; stwierdziła tak osobiście lady Colefax. Któregoś wieczoru zapaliła w całym domu pachnące świece, zmieniając go w miejsce z bajki. Jednak nazajutrz rano zapach stęchlizny powrócił.

Legat wszedł do sypialni. Żarówka była tu przepalona, ale wystarczało mu padające z przedpokoju światło. Na łóżku i pod­łodze leżały porozrzucane ubrania żony. Żeby wejść do łazienki, musiał dać długi krok przez jej bieliznę. Włożył do kosmetyczki brzytwę, pędzel do golenia i proszek do mycia zębów i wrócił do sypialni, by poszukać koszuli. North Street jechało powoli jakieś auto, sądząc po brzmieniu silnika, na niskim biegu. Przednie reflektory oświetliły sufit, rzucając na ścianę cień ramy okiennej; czarne linie przesuwały się niczym wskazówki zegara słoneczne­go. Trzymając w ręce koszulę, zastygł w bezruchu i nasłuchiwał. Samochód zatrzymał się na zewnątrz z pracującym silnikiem. Legat podszedł do okna.

Auto było małe, z dwojgiem drzwi; te od strony kierowcy były otwarte. Usłyszał jakiś szelest na dole. Chwilę później ktoś w kapeluszu i ciemnym płaszczu wrócił szybko spod domu, wsiadł z powrotem do samochodu i zatrzasnął drzwi.

Legat w dwóch susach wyskoczył z sypialni. Zbiegając po cztery schodki naraz, wpadł na rowerek Johna i o mało nie wy­wrócił się jak długi. Kiedy otworzył frontowe drzwi, samochód skręcał właśnie w Great Peter Street. Przez chwilę wpatrywał się w ślad za nim, łapiąc kurczowo oddech, a potem podniósł ko­pertę z wycieraczki. Była gruba i sprawiała oficjalne wrażenie; może to było pismo z kancelarii prawnej? Jego nazwisko napisa­no nieprawidłowo: Leggatt. Wrócił do salonu, usiadł na kanapie, wsunął palec pod skrzydełko koperty i ostrożnie ją rozerwał. Nie wyciągnął od razu dokumentu. Najpierw rozchylił kopertę dwoma palcami i zajrzał do środka. W ten sposób szykował sięna złe na ogół finansowe wiadomości. Dostrzegł tylko napisany na maszynie nagłówek:

 

Berlin, 30 Mai,1938

OKW No. 42/38. G. Kdos. Chefsache (streng geheim, Militär) L I

 

Dziesięć minut później zmierzał z powrotem do biura. Wszę­dzie, gdzie spojrzał, dostrzegał oznaki niepokoju – rubinowy naszyjnik tylnych świateł samochodowych ciągnący się aż do Marsham Street, gdzie tankowano na stacji benzynę; hymn śpie­wany w intencji pokoju na brukowanym dziedzińcu Opactwa Westminsterskiego; skąpane w srebrzystym blasku jupiterów poczerniałe ściany Downing Street, na których tle rysowały się sylwetki zbitego milczącego tłumu.

Był spóźniony. Żeby dostać się do siedziby premiera, musiał przeciskać się między ludźmi, trzymając wysoko nad głową neseser.

– Przepraszam… przepraszam…

Po wejściu do środka przekonał się jednak, że niepotrzebnie się trudził. Parter był pusty. Ministrowie udali się na zaplanowa­ne na wpół do dziesiątej posiedzenie gabinetu.

Cleverly’ego nie było w jego gabinecie. Legat stał przez chwi­lę na korytarzu, zastanawiając się, co robić. Syers siedział u sie­bie, paląc papierosa i gapiąc się przez okno.

– Cześć, Hugh – powiedział, widząc jego odbicie w szybie.

– Gdzie jest Cleverly?

– W sali posiedzeń gabinetu, na wypadek gdyby postanowili wysłać Czechom depeszę Horace’a.

– Jest z nimi Cadogan?

– Nie widziałem go. – Syers się odwrócił. – Jesteś jakiś pode­nerwowany. Wszystko w porządku?

– Jak najbardziej. – Legat uniósł neseser. – Wymknąłem się tylko na chwilę do domu, żeby zabrać rzeczy.

Wyszedł, zanim Syers zdążył zapytać o coś więcej. W swo­im biurze otworzył neseser i wyjął z niego kopertę. Samo przy­niesienie jej tutaj wydawało się aktem zdrady; lepiej, żeby nikt go z nią nie złapał. Powinien przekazać ją komuś zajmującemu wyższe stanowisko, jak najszybciej się jej pozbyć.

Za kwadrans dziesiąta ponownie przecinał Downing Street, przeciskając się tym razem bardziej zdecydowanie przez tłum gapiów. Przeszedł przez wielką żelazną bramę po drugiej stro­nie ulicy i znalazł się na rozległym czworokątnym dziedzińcu otoczonym budynkami ministerstw. Wszędzie paliły się światła: w Ministerstwie Kolonii i Ministerstwie Spraw Wewnętrznych po lewej oraz w Ministerstwie do spraw Indii i Foreign Office po prawej. Do tego ostatniego, znajdującego się najbliżej, prowadzi­ły szerokie stopnie. Nocny portier skinął mu głową.

Przestronny i okazały korytarz w wiktoriańskim imperial­nym stylu miał wprawić w podziw tych, którzy nie mieli szczę­ścia urodzić się Brytyjczykami. Gabinet stałego podsekretarza stanu mieścił się w rogu parteru, z widokiem na Downing Street z jednej i na Horse Guard Road z drugiej strony. (Jeśli bliskość do centrum uznać za oznakę władzy, Foreign Office szczyciło się tym, że ich stały podsekretarz może zameldować się u premiera dziewięćdziesiąt sekund po tym, jak został wezwany).

W sekretariacie była tylko pełniąca dyżur starsza sekretar­ka, panna Marchant; normalnie pracowała na górze, u krótko­wzrocznego zastępcy Cadogana, Orme’a Sargenta, znanego po­wszechnie jako Moley.

Legat był lekko zdyszany.

– Muszę się widzieć z sir Alexandrem – oświadczył. – To bar­dzo pilne.

– Obawiam się, że jest zbyt zajęty, by kogokolwiek przyjąć.

– Proszę mu powiedzieć, że to sprawa najwyższej wagi – od­parł Legat. To wyświechtane określenie, podobnie jak zegarek na łań­cuszku i staroświecki garnitur, pasowało do niego. Stanął na szeroko rozstawionych nogach. Widać było, że choć zdyszany i piastujący niskie stanowisko, nie da się tak łatwo spławić. Pan­na Marchant zamrugała zaskoczona, przez chwilę się wahała, a potem wstała, zapukała cicho do drzwi stałego podsekretarza i zajrzała do środka. Legat słyszał tylko ją.

– Pan Legat chciałby się z panem widzieć. – Pauza. – Twierdzi, że to bardzo ważne. – Kolejna pauza. – Tak, moim zdaniem powinien pan. – Z wnętrza gabinetu dobiegł wyraź­ny pomruk.

Sekretarka odsunęła się, by go wpuścić. Wchodząc do środka, spojrzał na nią z taką wdzięcznością, że aż się zaczerwieniła.

Rozmiary gabinetu – sufit znajdował się na wysokości co najmniej sześciu metrów – podkreślały mikrą posturę Cadogana. Nie siedział przy swoim biurku, ale przy stole konferencyjnym, którego blat prawie całkowicie pokrywały papiery w różnych kolorach: w białym – protokoły i depesze; w jasnoniebieskim – brudnopisy; w fioletoworóżowym – raporty; w niebieskawozie­lonym – dokumenty rządowe. Między nimi tu i tam leżały ob­wiązane różowymi wstążkami brązowe akta. Stały podsekretarz stanu miał na nosie okrągłe okulary w szylkretowych oprawkach i zerkał znad nich na Legata z wyrazem irytacji na twarzy.

– Tak?

– Przepraszam, że przeszkadzam, sir Alexandrze, ale wydaje mi się, że powinien to pan natychmiast zobaczyć.

– O Boże, co znowu?

Cadogan wyciągnął rękę, wziął od niego pięć kartek maszy­nopisu, zerknął na pierwszą linijkę

 

Auf Anordnung des Obersten Befehlshabers der Wehrmacht

zmarszczył czoło, zajrzał na ostatnią stronę –

gez. ADOLF HITLER

Für die Richtigkeit der Abschrift:

ZEITZLER, Oberstleutnant des Generalstabs

i Legat z satysfakcją ujrzał, jak Cadogan prostuje się na krześle.

Dokument był dyrektywą od Hitlera: Wojna na dwóch fron­tach ze skupieniem wysiłku wojennego na południowym wscho­dzie, Koncentracja Strategiczna „Zielona”.

– Skąd to, do diabła, masz?

– Mniej więcej trzydzieści minut temu wsunięto to przez otwór na listy w moim domu.

– Kto to zrobił?

– Nie widziałem ich. Mężczyzna w samochodzie. A właści­wie dwóch mężczyzn.

– Nie dołączono do tego żadnej wiadomości?

– Żadnej.

Cadogan uprzątnął ze stołu część papierów, rozłożył doku­ment przed sobą i pochylił nad nim swoją nieproporcjonalnie wielką głowę. Czytał w absolutnym skupieniu, przyciskając pięści do skroni. Znał dobrze niemiecki: kierował ambasadą w Wiedniu latem 1914 roku, kiedy zamordowano arcyksięcia Franciszka Ferdynanda.

Kluczowe jest stworzenie w ciągu pierwszych dwóch lub trzech dni sytuacji, która ukaże pragnącym interwenio­wać wrogim państwom beznadziejność militarnego położe­nia Czechów… Formacje wojskowe zdolne do szybkiego ataku muszą zdecydowanie i błyskawicznie przełamać umocnienia gra­niczne i wedrzeć się śmiało na terytorium Czechosłowacji, mając pewność, że główne siły mobilnej armii możliwie jak najprędzej do nich doszlusują…

W trakcie ataku na Czechosłowację główne siły Luftwaffe mają działać z zaskoczenia. Siły powietrzne po­winny przekroczyć granicę w tym samym momencie, gdy będą ją przekraczać pierwsze jednostki wojsk lądowych…

Kończąc czytać każdą stronę, Cadogan odwracał ją i kładł skrupulatnie po prawej. Po przeczytaniu całości wyrównał kartki.

– Nadzwyczajne – mruknął. – Przypuszczam, że w pierwszej kolejności musimy sobie zadać pytanie, czy dokument jest au­tentyczny.

– Mnie z całą pewnością wydaje się autentyczny.

– Zgadzam się. – Stały podsekretarz stanu ponownie zerknął na pierwszą stronę. – Dokument został sporządzony trzydzieste­go maja. Jest moją nieodwołalną decyzją, by w najbliższej przy­szłości zmiażdżyć w działaniach wojskowych Czechosłowację – za­czął tłumaczyć, wodząc palcem po niemieckim oryginale. – To z pewnością brzmi w stylu Hitlera. W gruncie rzeczy to prawie słowo w słowo to samo, co dziś rano powiedział Horace’owi Wilsonowi. – Cadogan odchylił się na krześle. – A zatem, je­śli założymy, że dokument jest autentyczny, co, moim zdaniem, możemy zrobić, kolejne pytania, jakie się wyłaniają, są następu­jące: kto nam to przekazał, dlaczego nam to przekazał, a przede wszystkim, dlaczego przekazał to właśnie tobie?

Legat ponownie doświadczył owego specyficznego poczucia winy: jakby sam fakt, że wszedł w posiadanie tego dokumentu, podważał w jakiś sposób jego lojalność. Wolał nie myśleć, skąd się wzięło.

– Obawiam się, że nie potrafię odpowiedzieć na żadne z nich – powiedział.

– Co do pytania, kto mógł nam to przekazać, wiemy, że istnieje jakiś rodzaj opozycji wobec Hitlera. Kilku przeciwni­ków reżimu kontaktowało się z nami latem tego roku, utrzy­mując, że chętnie obalą nazistów, pod warunkiem że zajmiemy zdecydowane stanowisko w kwestii Czechosłowacji. Nie mogę powiedzieć, że to jakaś zwarta grupa: jest tam kilku zawiedzio­nych dyplomatów, a także arystokraci pragnący przywrócenia monarchii. To pierwszy przypadek, że dostaliśmy od nich coś konkretnego… choć nie dowiedzieliśmy się z tego dokumentu niczego, o czym wcześniej byśmy nie wiedzieli. Hitler chce znisz­czyć Czechosłowację i chce to zrobić szybko… to w końcu nic nowego. – Cadogan zdjął z nosa okulary i przygryzł zausznik. – Kiedy byłeś ostatnio w Niemczech? – zapytał, mierząc Legata chłodnym wzrokiem.

– Przed sześciu laty.

– Kontaktowałeś się z kimś stamtąd?

– Nie. – Przynajmniej to było zgodne z prawdą.

– Jeśli dobrze pamiętam, po przydzieleniu cię do departa­mentu głównego byłeś na placówce w Wiedniu. Zgadza się?

– Tak, od trzydziestego piątego do trzydziestego siódmego.

– Zaprzyjaźniłeś się tam z kimś?

– Niespecjalnie. Mieliśmy małe dziecko, a żona była w ciąży z drugim. Nie prowadziliśmy bogatego życia towarzyskiego.

– A ambasada niemiecka w Londynie… znasz kogoś z ich personelu?

– Nie, raczej nie.

– W takim razie nie bardzo rozumiem. Skąd Niemcy w ogóle wiedzą, że pracujesz na Downing Street?

Legat wzruszył ramionami.

– Może ma to związek z moją żoną? Co jakiś czas piszą o niej w kolumnach plotkarskich. Czasami pojawia się i moje nazwisko.

Zaledwie tydzień temu w „Daily Express” – na myśl o tym czerwienił się ze wstydu – napisano o jednym z urządzanych przez lady Colefax przyjęć, na których się pojawił, i dodano, że jest jed­ną z najjaśniejszych młodych gwiazd na firmamencie Foreign Office, obecnie w bezpośrednim otoczeniu premiera.

– „W kolumnach plotkarskich”? – Stały podsekretarz sta­nu powtórzył to określenie z niesmakiem, jakby było to coś, co można wziąć do ręki wyłącznie za pomocą pęsety. – Cóż to, u li­cha, takiego? – Legat nie potrafił zgadnąć, czy Cadogan żartuje, czy mówi serio. Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległo się puka­nie do drzwi. – Wejść!

Panna Marchant trzymała w ręku kartonową teczkę.

– Właśnie dostaliśmy depeszę z Berlina.

– Nareszcie! – Cadogan praktycznie wyrwał ją z jej ręki. – Czekałem na to przez cały wieczór. – Rozłożył telegram na stole i ponownie pochylił nad nim swoją wielką głowę, czytając z ta­kim skupieniem, że dotykał niemal czołem kartki. – Niech to szlag… niech to szlag… niech to szlag! – mruczał pod nosem. Od wybuchu kryzysu ani razu nie wyszedł z biura przed północą. Legat zastanawiał się, jak znosi to napięcie. Cadogan podniósł po chwili wzrok. – To najnowsza wiadomość od Hitlera. Pre­mier musi się z nią natychmiast zapoznać. Wracasz pod numer dziesiąty?

– Tak jest.

Cadogan włożył depeszę z powrotem do teczki i podał mu.

– A co do tej drugiej sprawy, puszczę ten dokument w obieg, zobaczę, co sądzą o nim nasi ludzie. Na pewno będą chcieli z tobą jutro porozmawiać. Rusz głową. Spróbuj zgadnąć, kto się za tym kryje.

– Tak jest, panie sekretarzu.

Stały podsekretarz sięgnął po kolejne akta.

*

Z protokołu obrad gabinetu wynika, że telegram 545 z Ber­lina (List od Kanclerza Rzeszy do Premiera) doręczono Cham­berlainowi krótko po godzinie dziesiątej wieczorem. Sala była pełna: w posiedzeniu brało udział dwudziestu ministrów, nie li­cząc Horace’a Wilsona, który uczestniczył w nim jako specjalny doradca, by zrelacjonować swoje spotkanie z Hitlerem, oraz se­kretarza gabinetu Edwarda Bridgesa, profesorskiego typa w oku­larach, syna poety-laureata. Większość obecnych paliła. Żeby rozwiać nieco dym z cygar, fajek i papierosów, otwarto jedno z wychodzących na ogród wysokich opuszczanych okien. Leżące na stole i dywanie papiery unosiły się co chwila w podmuchach ciepłej wieczornej bryzy.

Wchodząc do sali, Legat usłyszał przemawiającego lorda Halifaxa. Podszedł dyskretnie do premiera i położył przed nim depeszę. Chamberlain, który słuchał ministra spraw za­granicznych, zerknął na nią, skinął głową i lekko podnosząc podbródek, wskazał Legatowi, by siadł na jednym z krzeseł w końcu sali, razem z innymi urzędnikami. Dwa były zaję­te przez protokolantów z Urzędu Rady Ministrów, którzy robili notatki, trzecie przez Cleverly’ego. Ten ostatni siedział z opuszczoną głową, rękami skrzyżowanymi na piersi, nogą założoną na nogę i lekko podrygującą lewą stopą. Kiedy Le­gat siadł obok niego, Cleverly rozejrzał się ponuro i nachylił w jego stronę.

– Co to było? – zapytał szeptem.

– Odpowiedź od Hitlera.

– Co zawierała?

– Niestety, nie spojrzałem.

– To z twojej strony zaniedbanie. Miejmy nadzieję, że to dobra wiadomość. Biedny premier ma raczej ciężki orzech do zgryzienia.

Chamberlain założył okulary i czytał list od Hitlera. Legat dostrzegał wyraźnie jego profil. Nie widział ministra spraw za­granicznych, siedzącego naprzeciwko premiera, ale słyszał do­skonale jego głos, w którym słychać było wibrujące „r” oraz ton niezachwianej moralnej wyższości, jakby przemawiał z niewi­dzialnej ambony.

– …i właśnie dlatego z wielkim żalem nie mogę, niestety, z ręką na sercu poprzeć pana premiera w tej konkretnej kwe­stii. Byłoby mi bardzo trudno wysłać depeszę w kształcie, który nadał jej sir Horace. Sugerowanie Czechom, żeby pod groźbą użycia siły przekazali natychmiast swoje terytorium, równałoby się, moim zdaniem, całkowitej kapitulacji.

Halifax przerwał, żeby napić się wody. Atmosfera przy stole wyraźnie zgęstniała. Święty Lis przestał się maskować! Kilku mi­nistrów pochyliło się nad stołem, jakby nie byli pewni, czy się nie przesłyszeli.

– Rozumiem w pełni – podjął Halifax – że jeśli nie wyślemy proponowanej przez sir Horace’a depeszy, miliony ludzi, w tym również nasi obywatele, poniosą poważne konsekwencje. Wojna stanie się wówczas pewna. Ale po prostu nie możemy nakłaniać Czechów do czegoś, co uważamy za niewłaściwe. Nie sądzę też, by zaakceptowała to Izba Gmin. Na koniec… i to wydaje mi się sednem sprawy… nie możemy dać Czechom żadnej gwarancji, że niemiecka armia zatrzyma się na granicy Kraju Sudeckiego i nie zajmie całej Czechosłowacji.

Oczy wszystkich zwróciły się na Chamberlaina. Widzia­ne z profilu krzaczaste brwi i wąsy premiera jakby się zjeżyły; jastrzębi nos uniósł się wyzywająco. Premier nie lubił, gdy mu się sprzeciwiano. Legat zastanawiał się, czy nie straci nad sobą panowania. Nigdy nie był tego świadkiem. Wybuchy Chamberlaina, choć rzadkie, były ponoć spektakularne.

– Minister spraw zagranicznych przedstawił mocne i być może nawet przekonujące argumenty przeciwko mojej propo­zycji, mimo że wydaje mi się ona jedyną realną szansą, jaką mamy – oświadczył chłodno premier i potoczył wzrokiem po twarzach swoich ministrów. – Jeśli taki jest jednak pogląd więk­szości kolegów… – W tym momencie zawiesił głos niczym licy­tator czekający na ostatnią ofertę. Nikt się nie odezwał. – Jeśli taki jest pogląd większości – powtórzył i teraz w jego głosie za­brzmiała nuta porażki – jestem skłonny się do niego przychylić. Depesza nie zostanie wysłana. – Spojrzał na Horace’a Wilsona.

Słychać było, jak ministrowie wiercą się na krzesłach i sze­leszczą papierami – w ten sposób pokojowo nastawieni ludzie przyswajali sobie niechętnie fakt, że czeka ich wojna. Chamber­lain jeszcze jednak nie skończył. Jego głos przebił się przez hałas.

– Zanim przejdziemy do kolejnej sprawy, chciałbym poin­formować gabinet, że otrzymałem właśnie odpowiedź od Herr Hitlera. Być może powinienem ją panom teraz przeczytać.

Kilku co bardziej czołobitnych ministrów – lord kanclerz Maugham i minister rolnictwa „Shake„ Morrison – zaczęło wo­łać „Tak!„ i ”Oczywiście!”.

Premier wziął do ręki depeszę.

Drogi panie Chamberlain, w trakcie rozmów po raz kolejny poinformowałem sir Horace’a Wilsona, który przekazał mi Pański list z dwudziestego szóstego września, o moim ostatecznym stano­wisku…

Wysłuchiwanie żądań Hitlera z ust Chamberlaina miało w sobie coś niestosownego. Fakt, że wypowiadał je brytyjski pre­mier, sprawiał, że wydawały się całkiem rozsądne. W końcu, dla­czego czeski rząd sprzeciwiał się natychmiastowej okupacji te­rytorium, które w zasadzie zgodził się już przekazać Niemcom?

Stanowi to wyłącznie środek gwarantujący szybkie i gładkie zrealizowanie ostatecznego porozumienia.

Kiedy Czesi skarżyli się, że utracą swoje fortyfikacje graniczne, świat z pewnością widział, że w ten sposób grają tylko na czas.

Jeśli mielibyśmy czekać z wejściem w życie ostatecznego po­rozumienia do czasu, gdy Czechosłowacja wzniesie nowe umocnie­nia na terytorium, które przy niej zostało, trwałoby to bez wątpie­nia długie miesiące i lata.

I tak dalej, i tak dalej. Można było niemal odnieść wrażenie, że w trakcie posiedzenia udzielono głosu Hitlerowi, by przedsta­wił swoje racje. Premier zdjął okulary.

– Cóż, z pewnością jest to bardzo starannie wyłożone i bę­dzie wymagało od nas dalszej analizy, ale nie odbiera mi to do końca nadziei – podsumował.

– Wprost przeciwnie, panie premierze – odezwał się natych­miast Pierwszy Lord Admiralicji, Duff Cooper. – On nie ustąpił nawet na jeden cal! – Cooper był pyskatym mężczyzną, od któ­rego zawsze, nawet rano, dobiegał zapach wczorajszej whisky, cygar oraz perfum cudzych żon. Miał zarumienioną twarz. Legat nie potrafił powiedzieć, czy poczerwieniał z gniewu, czy dlatego, że już sobie golnął.

– Być może to prawda – przyznał Halifax. – Ale trzeba odno­tować, że nie zatrzasnął również całkowicie drzwi. Konkludując, prosi premiera, by nie ustawał w wysiłkach na rzecz pokoju.

– Owszem, ale bardzo zdawkowo. Pozostawiam Pańskiemu osądowi, czy powinien Pan kontynuować. Najwyraźniej ani przez chwilę sam w to nie wierzy. Próbuje tylko zwalić na Czechów winę za swoją agresję.

– Cóż, już samo to nie jest bez znaczenia – zauważył mi­nister spraw zagranicznych. – Oznacza, że nawet Hitler zdaje sobie sprawę, że nie może kompletnie ignorować opinii świata. To może dać panu pewne pole manewru, panie premierze.

Święty Lis w typowy dla siebie sposób kluczy, pomyślał Le­gat. Raz opowiada się za wojną, raz za pokojem…

– Dziękuję, panie ministrze – powiedział lodowatym tonem Chamberlain. Najwyraźniej jeszcze mu nie wybaczył. – Wszyscy znacie moje przekonania. Mam zamiar aż do ostatniej chwili pracować na rzecz pokoju. Czas ucieka – dodał, zerkając przez ramię na zegar. – Muszę przygotować moje jutrzejsze wystąpie­nie na forum parlamentu. Będę musiał oczywiście pójść w nim dalej niż w wystąpieniu radiowym. Trzeba poinformować Izbę Gmin o ostrzeżeniu, jakie dziś rano wystosowaliśmy do Hitle­ra. Proponuję, żebyśmy wspólnie uzgodnili, jakich powinienem użyć słów. – Poszukał wzrokiem Legata i dał mu znak, by do nie­go podszedł. – Mógłby pan być tak dobry i poszukać mi tekstu wczorajszego przemówienia Hitlera? Proszę mi go przynieść po posiedzeniu gabinetu.

*

Jedyną wersją przemówienia Hitlera, do której miał dostęp Legat, była ta opublikowana w porannym „Timesie”. Usiadł przy biurku z własnym egzemplarzem gazety i wygładził go dłońmi. Miał wrażenie, że minęły wieki od chwili, gdy czy­tał ją w Ritzu, czekając na żonę. Przypomniał sobie nagle, że obiecał zadzwonić do niej na wieś. Spojrzał na telefon. Było już chyba za późno. Dzieci leżały pewnie w łóżkach, a Pamela wypiła o jeden koktajl za dużo i pokłóciła się z rodzicami. Uderzyło go, jaki to był okropny dzień: przerwany lunch, robotnicy pracujący przy okopach w Green Parku, unoszące się nad Tamizą balony zaporowe, maski przeciwgazowe dla dzieci, samochód oddalający się od domu na North Street… A jutro będzie jeszcze gorzej. Jutro Niemcy ogłoszą mobiliza­cję, a jego przesłuchają agenci Secret Intelligence Service. Nie wyłga się przed nimi tak łatwo, jak udało mu się z Cadoga­nem. Mieli jego akta.

Usłyszał czyjeś głosy. Wyglądało na to, że posiedzenie gabi­netu dobiegło końca. Wstał i podszedł do drzwi. Ministrowie wychodzili na korytarz. Normalnie po posiedzeniu słychać było śmiechy, poklepywano się po plecach, czasami prowadzono spo­ry. Tego wieczoru było inaczej. Tylko kilka osób zatrzymało się, by wymienić półgłosem uwagi. Większość polityków opuszcza­ła Downing Street ze zwieszonymi głowami. Legat patrzył, jak wysoki, osamotniony Halifax wkłada melonik i bierze parasol ze stojaka. Przez otwarte drzwi wpadło znajome już białe światło fleszy i wykrzykiwane pytania.

Zaczekał do chwili, gdy wydawało mu się, że premier został sam, i wszedł do sali posiedzeń. Była pusta. Porozrzucane śmie­ci i wszechobecny smród tytoniu przywodziły na myśl dworco­wą poczekalnię. Drzwi do pokoju Cleverly’ego po prawej były uchylone. Słyszał konferujących ze sobą sekretarza gabinetu i pierwszego prywatnego sekretarza premiera. Pokój Horace’a Wilsona po lewej był zamknięty. Legat zapukał i Wilson zapro­sił go do środka.

Stał przy bocznym stoliku, dolewając wody sodowej z syfo­nu do dwóch pękatych szklanek, w których była chyba brandy. Premier półsiedział, półleżał w fotelu, z wyciągniętymi nogami i rękami zwisającymi po bokach. Miał przymknięte oczy. Słysząc zbliżającego się Legata, otworzył je.

– Niestety, panie premierze, udało mi się znaleźć przemó­wienie wyłącznie w „Timesie”.

– Nie szkodzi. Przeczytałem je właśnie w „Timesie”. O Boże…

Premier wynurzył się z jękiem wyczerpania z przepastnego fotela. Zesztywniały mu nogi. Wziął do ręki gazetę, rozłożył ją na biurku Wilsona na przemówieniu, wyjął okulary z kieszeni na piersi i zaczął wodzić wzrokiem po tekście. Opadła mu lekko dolna warga. Wilson podszedł do nich i pokazał dyskretnie Le­gatowi szklankę. Ten pokręcił głową.

– Nie, dziękuję, sir Horace.

Wilson postawił kieliszek przed premierem, spojrzał na Le­gata i uniósł lekko brwi. Było w tym coś niemal szokującego – sugestia, że muszą obaj spełniać kaprysy starszego pana.

– Chodzi o ten fragment – powiedział premier. – Nie zna­lazłem ani jednego wielkiego mocarstwa w Europie, którego przy­wódca miałby tyle zrozumienia dla cierpień naszego narodu, ile ma go mój wielki przyjaciel Benito Mussolini. Nigdy nie zapomni­my, co uczynił w tym czasie i jaka była postawa włoskiego narodu. Jeśli podobna niedola spotka kiedykolwiek Włochy, zwrócę się do niemieckiego narodu i poproszę, by zrobił dla Włochów to samo, co Włosi zrobili dla nas.

Chamberlain przesunął gazetę w stronę Wilsona, wziął do ręki szklankę i upił łyk.

– Rozumiesz, co mam na myśli?

– Owszem.

– Hitler najwyraźniej nie ma zamiaru mnie słuchać, ale może wysłuchać Mussa. – Premier usiadł za biurkiem, wziął ar­kusz papieru z nagłówkiem Downing Street 10, umoczył pióro w kałamarzu, upił kolejny łyk brandy, przez chwilę patrzył pro­sto przed siebie, zbierając myśli, po czym zaczął pisać.

– Chcę, żebyś zabrał to zaraz do pokoju szyfrów w Foreign Office – zwrócił się po chwili, nie podnosząc wzroku, do Lega­ta – i kazał im to natychmiast przetelegrafować do lorda Pertha w naszej ambasadzie w Rzymie.

– Tak jest, panie premierze.

– Skoro pisze pan do ambasadora – wtrącił Wilson – nie są­dzi pan, że powinniśmy powiadomić Foreign Office?

– Do diabła z Foreign Office! – Premier wysuszył atrament na kartce i uśmiechnął się do Legata. – Proszę zapomnieć o tej ostatniej uwadze. – Podał mu list. – A kiedy już pan to przekaże, popracujemy nad moją mową do parlamentu.

Minutę później Legat przecinał Downing Street, zmierzając do Foreign Office. Ulica była pusta. Tłumy zniknęły. Wiszące nad Londynem chmury zasłoniły księżyc i gwiazdy. Do północy została godzina.

 

Fragment książki Monachium Roberta Harrisa publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz