„Do zobaczenia w zaświatach” [Fragment książki]


Przedstawiamy fragment książki Do zobaczenia w zaświatach autorstwa Pierre Lemaitre’a.

Pierre Lemaitre Do zobaczenia w zaświatach, tłumaczenie: Oskar Hedemann, Joanna Polachowska

4

Każdy z nich wynurzył się na powierzchnię trochę inaczej.

Albert, który powrócił spośród martwych, wyrzygując trzewia, ocknął się na widok pożłobionego pociskami nieba; znak, że na dobre powrócił do rzeczywistości. Nie mógł tego jeszcze wiedzieć, ale sprowokowane i poprowadzone przez porucznika Pradelle’a natarcie miało się już prawie ku końcowi. Ostatecznie Wzgórze 113 zostało zdobyte dość łatwo. Po zaciekłym, choć krótkim oporze nieprzyjaciel się poddał, wzięli licznych jeńców. Wszystko od początku do końca było zwykłą formalnością z bilansem trzydziestu ośmiu poległych, dwudziestu siedmiu rannych i dwóch zaginionych (szwabów nie uwzględniono w ewidencji), jednym słowem — znakomity wynik.

Kiedy sanitariusze zabrali go z pobojowiska, Albert trzymał na kolanach głowę Édouarda Péricourta, nucił i kołysał go w stanie, który ratownicy określili jako „paranoiczny”. Wszystkie żebra miał połamane, popękane lub potłuczone, ale płuca były nieuszkodzone. Cierpiał katusze, co w sumie było dobrym znakiem, bo to znaczyło, że żył. Niemniej jednak daleko mu było do pełnej formy i nawet gdyby chciał, zmuszony byłby odłożyć na później roztrząsanie pytań nasuwających się w związku z tym, co go spotkało.

Na przykład jakim cudem, z łaski czyjej najwyższej woli, jakim niepojętym trafem jego serce przestało bić zaledwie kilka krótkich sekund wcześniej, nim szeregowy Péricourt przystąpił do zabiegu reanimacji z zastosowaniem indywidualnej techniki. Mógł stwierdzić tylko tyle, że choć maszyneria ruszyła skokami, spazmatycznie i z oporami, najważniejsze ocalało.

Lekarze ciasno go obandażowali, po czym orzekli, że na tym kończy się ich wiedza, i odesłali go na wielką wspólną salę, którą dzielili umierający żołnierze, kilku ciężko rannych, mnóstwo wszelkiego rodzaju kalek, i w której ci najbardziej sprawni, mimo łubków i szyn, ślepiąc zza swoich bandaży, rżnęli w karty.

Szpital frontowy, który w ostatnich tygodniach w oczekiwaniu rozejmu nieco przysnął, za sprawą zdobycia Wzgórza 113 wznowił działalność, ale ponieważ atak nie był jakoś specjalnie niszczycielski, przebiegała ona w normalnym tempie, nieznanym tu od prawie czterech lat. W tempie, w którym sanitariuszki mogły zająć się trochę rannymi umierającymi z pragnienia. W którym lekarze nie byli zmuszeni rezygnować z leczenia żołnierzy na długo przed tym, nim ci naprawdę wyzionęli ducha. W którym chirurdzy, którzy od siedemdziesięciu dwóch godzin nie zmrużyli oka, nie musieli już walczyć ze skurczami łapiącymi ich wskutek piłowania kości udowych, piszczeli i ramion.

Po dotarciu do szpitala Édouard przeszedł dwie prowizoryczne operacje. Jego prawa noga była w wielu miejscach złamana, więzadła stawowe i ścięgna zerwane, do końca życia będzie kulał. Celem drugiej, znacznie poważniejszej, była eksploracja ran twarzy celem usunięcia z nich ciał obcych (na ile było to możliwe przy wyposażeniu szpitala frontowego). Otrzymał wszystkie szczepienia, zrobiono, co trzeba, by przywrócić drożność dróg oddechowych, wykluczyć zagrożenie gangreną gazową, rany nacięto, by zapobiec infekcji: reszta, czyli najważniejsze, musiała zostać powierzona lepiej wyposażonemu szpitalowi na tyłach celem rozważenia możliwości — o ile ranny wcześniej nie umrze — wysłania go następnie do zakładu specjalistycznego.

Wydano rozkaz jak najpilniejszego transportu Édouarda, Albertowi zaś, którego historia — tyleż razy powtarzana, co przeinaczana — szybko obiegła cały szpital, pozwolono czuwać u wezgłowia kolegi. Na szczęście istniała możliwość umieszczenia rannego w izolatce, w uprzywilejowanej części szpitala na skraju południowego skrzydła, dokąd nie dobiegały nieustanne jęki konających.

 

Albert bezsilnie asystował w kolejnych etapach powrotu Édouarda do rzeczywistości, procesie wyczerpującym, chaotycznym, z którego niewiele rozumiał. Czasami wychwytywał u kolegi miny i grymasy, które, jak sobie wyobrażał, właściwie odczytuje, lecz były tak ulotne, że znikały, nim zdążył ująć je w słowo. Jak mówiłem, Albert nigdy nie był zbyt szybki i drobny incydent, którego niedawno padł ofiarą, w niczym mu nie pomógł.

Z powodu obrażeń Édouard straszliwie cierpiał, krzyczał i rzucał się tak gwałtownie, że trzeba go było przywiązać do łóżka. A wtedy Albert zrozumiał, że izolatkę na samym końcu gmachu przydzielono rannemu nie w trosce o jego komfort, ale po to, by oszczędzić pozostałym znoszenia całymi dniami jego jęków. Cztery lata wojny nie wystarczyły, nadal był bezgranicznie naiwny.

Całymi godzinami wyłamywał sobie palce, słuchając wrzasków kolegi, którego krzyki i jęki, szlochy i wycie w krótkim czasie wyczerpały całą gamę tego, co może wyrazić człowiek balansujący nieustannie na granicy bólu i szaleństwa.

On, który w banku nigdy nie potrafił bronić swego przed zastępcą naczelnika wydziału, tu zamienił się w gorliwego obrońcę, dowodził, że odłamek pocisku, który trafił jego towarzysza, nie miał nic wspólnego z paprochem w oku itp. Jak na swoje możliwości nieźle sobie radził, uważał, że jest skuteczny. W rzeczywistości był tylko rozbrajający, niemniej to wystarczyło. A ponieważ w oczekiwaniu na przewiezienie pacjenta zrobiono prawie wszystko, co dało się zrobić, młody chirurg zgodził się, by dla złagodzenia cierpień Édouarda podawać mu morfinę, pod warunkiem że dawka będzie minimalna i stopniowo zmniejszana. Nie do pomyślenia było, żeby Édouard został tu dłużej, jego stan wymagał zabiegów specjalistycznych, i to niecierpiących zwłoki. Należało go jak najszybciej przewieźć.

Dzięki morfinie powolny powrót Édouarda do rzeczywistości stał się mniej burzliwy. Jego pierwsze przebłyski świadomości były dość niewyraźne, zimno, ciepło, jakieś bliżej nieokreślone echa, głosy, których nie rozpoznawał, najbardziej dokuczał mu ten rwący ból, który nieustannymi falami promieniował od klatki piersiowej w górę i nakładał się na bicie serca, w miarę jak morfina przestawała działać, przechodząc w katusze. Jego głowa była pudłem rezonansowym, każda kolejna fala kończyła się posępnym głuchym stukotem przypominającym odgłos, z jakim uderzają o nabrzeże boje statków wpływających do portu.

Czuł również swoją nogę. Prawą, tę trafioną zbrodniczą kulą, którą dodatkowo poharatał, śpiesząc na ratunek Albertowi Maillardowi. Jednak i ten ból stępiało działanie narkotyku. Niejasno czuł, że zachował nogę, co było prawdą. Wprawdzie poszarpaną, ale wciąż zdolną do użytku, jakiego można oczekiwać od nogi po powrocie z wojny światowej. Jego świadomość tego, co się zdarzyło, przez długi czas pozostawała przytępiona, rozmyta w natłoku obrazów. Trwał w chaotycznym, nieprzerwanym śnie, w którym bez jakiegokolwiek ładu i składu powracało do niego w skrócie wszystko, co dotąd zobaczył, poznał, usłyszał i poczuł.

W jego umyśle rzeczywistość przeplatała się z rysunkami i obrazami, tak jakby życie nie było niczym więcej niż tylko wielokształtnym, kolejnym dziełem w muzeum jego wyobraźni.

Efemeryczne piękności Botticellego, nagłe przerażenie chłopca ukąszonego przez jaszczurkę u Caravaggia, a jeszcze wcześniej handlarka nowalijek z rue des Martyres, której powaga zawsze go wzruszała, albo też, nie wiedzieć czemu, przypinany kołnierzyk jego ojca, ten w bladoróżowym odcieniu.

W tym monochromatycznym kalejdoskopie zwykłych wydarzeń, postaci z płócien Boscha, aktów i gniewnych wojowników wciąż pojawiało się Pochodzenie świata. A przecież widział ten obraz tylko raz, po kryjomu, u przyjaciela rodziny. Wspominam o tym, bo działo się to na długo przed wojną, Édouard musiał mieć jakieś jedenaście czy dwanaście lat. W owym czasie uczęszczał jeszcze do Gimnazjum Świętej Klotyldy. Świętą Klotyldę, córkę Chilperyka i Kareteny, niezłą ladacznicę, Édouard rysował we wszelkich możliwych pozycjach: chędożoną przez własnego wuja Godégisela, na pieska z Chlodwigiem, w okolicach 493 roku robiącą laskę władcy Burgundów, a od tyłu posuwaną przez biskupa Reims, Remigiusza. To spowodowało trzecie i tym razem definitywne relegowanie go ze szkoły. Wszyscy przyznawali, że rysunki były dopracowane, wręcz nasuwało się pytanie, skąd w tak młodym wieku wziął modeli, bo wszystkie te detale... Jego ojciec, który uważał sztukę za coś zdrożnego, niczym syfilis, zaciskał usta. Po prawdzie Édouard miewał problemy jeszcze przed świętą Klotyldą. Zwłaszcza z ojcem. Ulubionym narzędziem ekspresji Édouarda był zawsze rysunek. Każdy z profesorów, i w każdej ze szkół, do których uczęszczał, wcześniej czy później doczekał się swojej karykatury, pokaźnych rozmiarów, zawieszonej na szkolnej tablicy. I to podpisanej, cały Péricourt. Z biegiem lat jego natchnienie koncentrujące się na życiu szkół, w których ojcu, dzięki jego koneksjom, udało się syna umieścić, powoli rozszerzyło się o nową tematykę, którą można by nazwać jego „okresem sakralnym” i osiągnęło kulminację w scenie, w której nauczycielka muzyki, panna Juste, przedstawiona jako Judyta, z łakomą miną wywijała obciętą głową Holofernesa do złudzenia przypominającego profesora matematyki, pana Lapurce’a. Wiadomo było, że tych dwoje ze sobą kręci. Do czasu ich rozstania, którego zobrazowaniem była owa wyborna scena dekapitacji, dzięki Édouardowi prowadzącemu kronikę wydarzeń wszyscy mogli śledzić liczne jej gorszące epizody na tablicach, na ścianach i luźnych kartkach, które sami nauczyciele, przechwyciwszy je, podawali sobie dalej przed zwróceniem ich dyrektorowi. Widząc na dziedzińcu bezbarwnego profesora matematyki, wszyscy automatycznie kojarzyli go ze swawolnym satyrem o zdumiewająco okazałym przyrodzeniu. Édouard miał wtedy osiem lat. Owa scena biblijna kosztowała go wezwanie na dywanik. Rozmowa nie przysłużyła się jego sprawie. Kiedy dyrektor, potrząsając rysunkiem, oburzonym tonem wspomniał o Judycie, Édouard zwrócił mu uwagę, że młoda kobieta istotnie trzyma ściętego za włosy, ale ponieważ jego głowa spoczywa na półmisku, słuszniej byłoby dopatrzyć się w niej raczej Salome niż Judyty, a więc także raczej Jana Chrzciciela niż Holofernesa. W Édouardzie było też coś z pedanta, miał odruchy uczonego psa, co było dość irytujące.

Bezsprzecznie epoka masturbacji zapoczątkowała u niego okres szczególnego natchnienia, który można by określić „okresem rozkwitu”, kiedy to jego bohaterowie wykazywali niebywałą wyobraźnię oraz pomysłowość. Jego ówczesne freski przedstawiały cały personel — włącznie ze sługami, którzy dostępowali tym samym zaszczytu uwłaczającego ciału pedagogicznemu — w pełnych rozmachu inscenizacjach, w których obfitość postaci umożliwiała w najwyższym stopniu wymyślne konfiguracje seksualne. Ludzie się śmiali, jakkolwiek odkrywanie tego erotycznego imaginarium siłą rzeczy dawało też im nieco do myślenia na własny temat, ci zaś najbardziej świadomi dopatrywali się w tym niepokojącego pociągu do kontaktów, jak by to powiedzieć, podejrzanych.

Édouard przez cały czas rysował. Nazywano go gorszycielem, bo uwielbiał szokować, nigdy nie przepuścił po temu okazji, ale numer z seksem analnym świętej Klotyldy i biskupa Reims naprawdę już rozjątrzył dyrekcję szkoły. Oraz jego rodziców. Oburzył ich. Jego ojciec jak zwykle zapłacił, ile trzeba, żeby wyciszyć skandal. Nic jednak nie mogło zmienić nastawienia szkoły. W kwestii analnej pozostała nieugięta. Wszyscy przeciwko Édouardowi. Wszyscy oprócz kilku kolegów, zwłaszcza tych, których jego rysunki rozochociły, oraz jego siostry Madeleine. Ją to akurat rozśmieszyło, nie to, że biskup posuwa Klotyldę, bo to w końcu stara historia, ale myśl o minie dyrektora, ojca Huberta, to tak, i to bardzo... Ona również uczęszczała do Świętej Klotyldy, tyle że do gimnazjum dla dziewcząt, i znała temat od podszewki. Madeleine bardzo bawił tupet Édouarda, jego ciągłe prowokacje, uwielbiała mierzwić mu włosy, jakkolwiek na to sam musiał się zgodzić, bo choć młodszy, był taki wysoki... Tak więc nachylał się, a ona zatapiała palce w jego gęstej czuprynie i z taką energią pocierała skórę głowy, że w końcu ze śmiechem błagał o litość. Niedobrze byłoby, gdyby ojciec ich na tym przyłapał. A wracając do edukacji Édouarda, wszystko się dobrze skończyło, bo miał bogatych rodziców, ale nic nie odbyło się jak należy. Pan Péricourt już przed wojną zarabiał krocie, należał do tych, których kryzysy wzbogacają, zupełnie jakby były dla nich stworzone. O majątku mamy nigdy się nie mówiło, nie było potrzeby, to tak jakby pytać, od kiedy woda morska jest słona. Ale ponieważ mama umarła młodo, na serce, papa ze wszystkim został sam. Zajęty prowadzeniem interesów, scedował edukację swoich dzieci na instytucje oświatowe, na profesorów, guwernerów. Na personel. Inteligencja Édouarda była, co do tego wszyscy się zgadzali, powyżej przeciętnej, miał nieprawdopodobny talent do rysunku zdumiewający nawet jego mistrzów w akademii sztuk pięknych oraz bezwstydne szczęście. Czego mógł więcej chcieć? Możliwe, że z tych właśnie powodów był zawsze takim prowokatorem. Świadomość, że niczego się nie ryzykuje, że wszystko da się załatwić, pozbawia zahamowań. Można wtedy powiedzieć wszystko, co się chce i jak się chce. Co więcej, to dodaje pewności siebie: im śmielej igra się z niebezpieczeństwem, tym bardziej docenia się swoje protekcje. Pan Péricourt faktycznie ratował syna z wszystkich opresji, ale robił to dla siebie, ponieważ nie chciał skalać własnego nazwiska. A nie było to łatwe, gdyż Édouard był nieustającym wyzwaniem, lubował się w skandalach. Korzystając z tego, że ojciec w końcu przestał interesować się jego losem i przyszłością, zapisał się do akademii sztuk pięknych. Kochająca, opiekuńcza siostra, ojciec, skrajny konserwatysta, nieustannie negujący jego bezsprzeczny talent... Édouard miał właściwie wszelkie dane ku temu, żeby odnieść sukces. Cóż, wiemy już, że wydarzenia potoczą się niezupełnie po jego myśli, ale w przeddzień zakończenia wojny tak obiektywnie wygląda sytuacja. Z wyjątkiem jego nogi. Mocno pokiereszowanej.

Czuwający przy nim i zmieniający mu opatrunki Albert nie ma oczywiście o tym wszystkim pojęcia. Jedyne, czego jest pewny, to że 2 listopada 1918 roku orbita Édouarda, jakakolwiek była, gwałtownie zmieniła trajektorię.

I że niebawem prawa noga będzie najmniejszym z jego zmartwień.

 

Albert siedział więc całymi dniami przy koledze i pomagał na ochotnika pielęgniarkom. Do nich należały zabiegi mające na celu niedopuszczenie do infekcji i karmienie go przez sondę (podawano mu mieszankę mleka z roztrzepanymi jajkami lub wywar mięsny), do Alberta cała reszta. Kiedy nie ocierał Édouardowi czoła wilgotną szmatką albo z jubilerską precyzją go nie poił, zmieniał jego prześcieradła. Zaciskał wtedy usta, odwracał się, wstrzymywał oddech, patrzył w drugą stronę, wmawiając sobie, że być może od starannego wywiązania się z tej pańszczyzny zależy przyszłość kolegi.

Tak więc skupiony był bez reszty na dwóch zadaniach: bezskutecznym poszukiwaniu sposobu, jak oddychać bez unoszenia żeber, oraz na dotrzymywaniu towarzystwa koledze w oczekiwaniu na przyjazd ambulansu.

Co czyniąc, Albert wciąż widział na wpół leżącego na nim Édouarda Péricourta, w momencie gdy wracał spośród martwych. Ale jeszcze bardziej prześladował go majaczący w tle obraz tego ścierwa, porucznika Pradelle’a. Całym godzinami wyobrażał sobie, co mu zrobi, kiedy go spotka na swej drodze. Wciąż powracała do niego ta scena z Pradelle’em szarżującym na niego na polu walki i niemal fizycznie odczuwał to, jak lej po pocisku omal go w siebie nie wessał. Niemniej trudno mu było na czymkolwiek skupić się dłużej, zastanowić się, tak jakby jego umysł wciąż jeszcze nie był w stanie normalnie funkcjonować.

Jednakże wkrótce po swoim cudownym wskrzeszeniu mógł nazwać rzecz po imieniu: usiłowano go zabić.

Brzmiało to dziwnie, lecz nie wydawało się niedorzeczne: w końcu wojna światowa to nic innego jak próba zabójstwa na skalę całego kontynentu. Tyle że ta akurat próba wymierzona była konkretnie w niego. Czasami patrząc na Édouarda Péricourta, Albert na nowo przeżywał ten moment, kiedy zaczynało mu brakować powietrza, ogarniała go wtedy wściekłość. Dwa dni później on również był gotów mordować. Po czterech latach wojny czas najwyższy.

Kiedy zostawał sam, rozmyślał o Cécile. Cécile tak jakby się od niego oddaliła, Albert straszliwie za nią tęsknił. Natłok wydarzeń przeniósł go w inne życie, ale ponieważ inne życie, życie bez Cécile, nie było możliwe, napawał się jej wspomnieniem, wpatrywał w jej fotografię, roztrząsał nieskończoną doskonałość jej twarzy, jej brwi, nosa, warg włącznie z podbródkiem, jak to możliwe, żeby istniało coś tak niezwykłego jak usta Cécile. Ukradną mu ją. Pewnego dnia ktoś przyjdzie i mu ją odbierze. Albo ona sama odejdzie. Dotrze do niej, że Albert w gruncie rzeczy jest nikim, natomiast ona... już same jej ramiona... I to go dobijało, kiedy o tym pomyślał, na długie godziny ogarniał go straszliwy smutek. Brał wtedy kartkę papieru i próbował napisać do niej list. Czy powinien jej o wszystkim opowiedzieć? Jej, która oczekiwała tylko jednego, właśnie tego, żeby jej już o niczym nie mówić, żeby skończyć wreszcie z tą wojną?

Kiedy nie zastanawiał się, co napisze do Cécile lub do swojej matki (do Cécile najpierw, a potem, jeśli starczy mu czasu, do matki), kiedy nie wywiązywał się ze swoich powinności sanitariusza, Albert rozmyślał.

Na przykład często powracał do niego ten łeb konia, obok którego został zasypany. I który, co ciekawe, w miarę upływu czasu tracił swój makabryczny aspekt. Nawet zgniłe powietrze, które z niego uszło i które Albert wciągnął w płuca, usiłując przeżyć, nie wydawało mu się już tak ohydne i mdlące. Chociaż obraz Pradelle’a stojącego na krawędzi krateru wciąż widział z fotograficzną dokładnością, tak łeb konia, który przecież chciałby zachować w pamięci, rozpływał się, tracił barwę i zarysy. Mimo starań Alberta jego obraz zacierał się, i to wywoływało w nim uczucie jakiegoś braku, lekko go niepokojące. Wojna się kończyła. Nie był to czas podsumowań, lecz okrutny czas teraźniejszy, w którym ocenia się zasięg zniszczeń. Tak jak ci ludzie, którzy przez cztery lata kulili się pod ostrzałem i którzy całkiem dosłownie już nigdy się nie podniosą, bo przez resztę życia dźwigać będą niewidoczny ciężar, podobnie Albert czuł, wręcz był pewny, że jedna rzecz nigdy już nie powróci: spokój ducha. Od wielu miesięcy, od pierwszej rany odniesionej nad Sommą, od tych niekończących się nocy, kiedy jako sanitariusz, truchlejąc ze strachu przed zabłąkaną kulą, szedł szukać rannych na pobojowisku, a jeszcze bardziej od chwili swojego wskrzeszenia czuł, że z wolna zaczyna w nim gościć jakiś nieokreślony, wibrujący, niemal namacalny strach. Do tego dochodziły traumatyczne skutki zasypania żywcem. Coś w nim było wciąż jeszcze pod ziemią, ciało wydostało się na powierzchnię, ale jakaś część jego umysłu, uwięziona i przerażona, pozostała przysypana w leju po pocisku. Piętno tego doświadczenia odcisnęło się na jego ciele, w gestach, w spojrzeniach. Wychodząc z sali, lękliwie nasłuchiwał kroków, ostrożnie wsuwał głowę przez drzwi, zanim je szeroko otworzył, przemykał pod ścianami, wyobrażał sobie czyjąś obecność za plecami, wpatrywał się bacznie w twarze rozmówców i starał się znaleźć zawsze jak najbliżej wyjścia, bo a nuż... W każdych okolicznościach jego czujne spojrzenie nieustannie wędrowało tam i z powrotem. Siedząc przy Édouardzie, wyglądał przez okno, ponieważ atmosfera pokoju działała na niego przytłaczająco. Trwał w nieustannym pogotowiu, wszystko i wszyscy wzbudzali w nim nieufność. Wiedział, że zostanie mu to już na całe życie. Będzie musiał żyć z tą płochliwością zwierzęcia, jak człowiek, który z zaskoczeniem odkrywa, że jest zazdrosny, i wie, że odtąd będzie musiał jakoś sobie radzić z tą przypadłością. To odkrycie ogromnie go zasmuciło.

 

Morfina zrobiła swoje. Nawet jeśli dawki miały być potem regularnie zmniejszane, Édouardowi przysługiwało na razie prawo do jednej ampułki co pięć, sześć godzin i już nie zwijał się z bólu, a jego pokój nie rozbrzmiewał już to przeszywającymi jękami, to mrożącymi krew w żyłach krzykami. Jeśli nie drzemał, trwał w stanie letargu, musiał jednak pozostać przywiązany do łóżka w obawie, by nie próbował rozdrapywać ran.

Albert i Édouard za życia nigdy nie byli blisko, spotykali się, mijali, witali, od czasu do czasu ewentualnie wymienili między sobą jakiś uśmiech, nic więcej. Édouard Péricourt, kolega jak wielu innych, bliski i straszliwie anonimowy. Dziś dla Alberta zagadka, tajemnica.

Nazajutrz po ich przybyciu do szpitala zauważył, że rzeczy Édouarda zostały złożone pod drewnianą szafą, której drzwi przy byle przeciągu skrzypiały i otwierały się na oścież. Każdy mógł tam wejść, kto wie, może coś ukraść? Albert postanowił więc je schować. Podnosząc brezentowy worek zawierający zapewne rzeczy osobiste kolegi, musiał sam przed sobą przyznać, że wolał nie robić tego wcześniej, gdyż nie potrafiłby się oprzeć pokusie, by w nim nie pogrzebać. Nie chciał tego robić przez szacunek dla Édouarda, to był jeden powód. Ale był też inny. To kojarzyłoby mu się z matką. Pani Maillard należała do tych matek, które grzebią w cudzych rzeczach. Albert przez całe dzieciństwo dokonywał cudów pomysłowości, próbując ukryć przed nią swoje niewinne skądinąd sekrety, które pani Maillard zawsze w końcu odkrywała i wymachując znaleziskiem, zasypywała go mnóstwem wyrzutów. Nieważne, czy to była fotografia rowerzysty wycięta z pisma „Illustration”, czy trzy wersy przepisane z jakiejś antologii, czy cztery kulki i plansza, które wygrał na przerwie w Soubise — pani Maillard każdy sekret uważała za zdradę. W te dni, kiedy dopisywało jej szczególne natchnienie, potrząsając pocztówką z Arbre des Roches z Tonkinu, którą Albert dostał od sąsiada, potrafiła wygłosić płomienny monolog, w którym mowa była kolejno o niewdzięczności dzieci, o wyjątkowym egoizmie jej własnego oraz o jej gorącym pragnieniu dołączenia do biednego męża, żeby zaznać wreszcie spokoju, reszty możecie się domyślić.

Owe przykre wspomnienia ulotniły się, kiedy Albert, otworzywszy worek Édouarda, niemal od razu natknął się na obwiązany gumką zeszyt w twardej okładce, noszący wyraźne ślady długiego podróżowania i zawierający same tylko szkice niebieskim ołówkiem. Tak jak stał, od razu cupnął po turecku przed skrzypiącą szafą, zafascynowany przedstawionymi na nich scenkami; jedne były pobieżnie naszkicowane, inne dopracowane, wycieniowane drobnymi równoległymi kreseczkami przypominającymi mżawkę. Wszystkie rysunki, chyba ze sto, zostały wykonane tu, na froncie, w okopach, i przedstawiały rozmaite odsłony codzienności, żołnierzy piszących listy, palących fajkę, śmiejących się z jakiegoś żartu, gotowych do ataku, jedzących, pijących, tego typu rzeczy. Pośpieszne pociągnięcie ołówkiem zamieniało się w strudzony profil młodego żołnierza, trzy kreski i już była wyczerpana twarz o błędnym spojrzeniu, serce się człowiekowi kroiło, kiedy na to patrzył. Najmniejsze pociągnięcie ołówka — jakby od niechcenia, mimochodem — wychwytywało kwintesencję, strach i nędzę, czekanie, zniechęcenie, wyczerpanie, ten karnet był jak manifest fatalizmu.

Albert kartkował go ze ściśniętym sercem, gdyż na żadnym z tych rysunków nie było ani jednego poległego. Ani jednego rannego. Ani jednego trupa. Wyłącznie żywi ludzie. Co było jeszcze straszniejsze, bo wszystkie te obrazy wołały jedno: ci ludzie niedługo zginą.

Mocno poruszony, odłożył rzeczy Édouarda.

 

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz