Niezwyciężona armia Kaisera i leczenie... słabej woli


Histeria. Była to tajemnicza choroba, więc i jej leczenie musiało być niekonwencjonalne. Szczególnie, że to choroba niegodna mężczyzny, a już na pewno nie niemieckiego...

Wilhelma II

W opinii części niemieckiego społeczeństwa I wojna światowa miała przynieść zbawienny wpływ na ducha narodu. Miała podreperować „nerwy wyschnięte i zgnuśniałe w kurzu narosłym przez lata pokoju„ i ”uchronić przed widmem zniewieścienia”. Początkowo zdawało się, że wszystko idzie dobrze, ale gdy liście opadały, a chłopcy nie wracali, rosła liczba nerwowo chorych. Gwoli ścisłości – chodzi o ludzi z zaburzeniami psychicznymi, a nie uszkodzonymi neuronami.

Pacjentom, choć niekoniecznie byli ranni, dolegało wszystko – ślepota, głuchota, niemota, brak koordynacji ruchowej, tiki etc. Niemcy nie przyjęli do wiadomości, że może to być załamanie nerwowe, więc przenieśli sydrom tzw. „mózgu kolejowego„ na niwę wojny. „Mózgiem kolejowym„ określano objawy rozpoznane po jednej z katastrof kolejowych i spowodowane przez to mikrouszkodzenia nerwów. Nową jednostkę chorobową nazwano ”wstrząsem w następstwie bombardowania” i nawet rozróżniano jej typy.

W ten sposób lekarze Kaisera mieli spokojne sumienie i pewnie sytuacja by się nie zmieniła, gdyby nie pewien brytyjski lekarz – kpt. Harold Wiltshire. Doszedł on do wniosku, że ów „wstrząs„ to nie wynik urazów fizycznych (i bomb), a osłabienie psychiki wywołane ciągłym stresem wojennym. Utożsamił więc wojenny ”wstrząs” z pokojową histerią i neurastenią (słabością nerwów). Niemcy nie mogli przyjąć podłoża stricte psychicznego i dorzucili do tego konieczną słabość ciała. Ale to nie wystarczyło.

Żołnierze cesarza Wilhelma II przecież nie byli na tyle gnuśni i rozpieszczeni, by chorować na neurastenię, dolegliwość niepracujących krezusów z wielkich miast. Została, więc tylko choroba o dłuższej historii - histeria. Za jej przyczynę uznano słabość woli – jakże ważnej męskiej cnoty. Tak „niegodnie„ chorych nie można było leczyć razem z fizycznie rannymi, bo ci przecież mogli się pozarażać histerią! Organizowano, więc specjalne lazarety z daleka od frontu i dużych miast, tych „wylęgarni nerwic„. W takich odosobnionych miejscach lekarze mieli jak najszybciej doprowadzić ”zakały ojczyzny” do zdrowia (i pułku). Jak to zrobią – ich sprawa. I co ważne – w szpitalu miało być gorzej niż na froncie. Tak więc przyjrzyjmy się metodom leczenia.

Hipnoza

Jedną z metod kuracji była hipnoza. Jednak ten zabobon rodem z mroków średniowiecza był odrzucany przez wielu niemieckich psychiatrów. Trzeba zauważyć, że ta niemal magiczna praktyka miała jedną wielką zaletę – pacjent nie cierpiał. Skuteczność jej udowodniono już w końcu XIX we francuskich klinikach, ale Niemcy podchodzili do tego z dużą dozą sceptycyzmu. Przyznać też musimy, że byli tacy, jak np. Max Nonne, którzy odnosili sukcesy dzięki tej metodzie. Uczył się on hipnozy właśnie nad Sekwaną – m.in. przebywał sześć tygodni w szpitalu Salpêtrière w Paryżu u prof. Jean-Martin Charcot, charyzmatycznego badacza-showmana, który forsował istnienie męskiej histerii. Za to właśnie Niemcy lekceważyli jego pracę. Natomiast Nonne uważał, że każdy może leczyć hipnozą, jeśli będzie zupełnie pewny siebie, uzyska od pacjenta całkowite posłuszeństwo i stworzy wokół chorego atmosferę zdrowienia. Neurolog potęgował wrażenie podporządkowania m.in. przez zupełną nagość chorych w czasie seansu.

Skuteczność tego lekarza z biegiem czasu rosła, dochodząc nawet do 95% wg jego zapisków. Dzięki wprowadzaniu swych pacjentów w trans miał wyleczyć w czasie całej wojny 1600 osób. Jedni zdrowieli błyskawicznie, a z innymi trzeba było długo pracować. W końcu pogłoski o efektach Nonnego zaczęły się rozchodzić po kraju, dzięki czemu mógł on publicznie zaprezentować moc sugestii w czasie hipnozy. Na zachowanym do dziś filmie widać lekarza, który niczym uzdrowiciel likwiduje silne drgawki obejmujące całe ciało pacjenta. Choć oficjalnie uznano wprowadzanie pacjentów w trans, to w rzeczywistości dalej pogardzano leczeniem przez hipnozę. I na nic się zdało twierdzenie hamburskiego lekarza, że żołnierzy leczy się szczególnie łatwo, bo przyzwyczajeni są do wykonywania rozkazów i karni.

Terapie aktywne, ale bolesne...

„Krzyk agonii” - tak właśnie nazywała się metoda leczenie niemot, którym nie pomagały elektrowstrząsy. Otolaryngolog Otto Muck doszedł do wniosku, że takich ludzie trzeba zmusić do mówienia. Jak? Ścisnąć głośnię – przestrzeń między fałdami głosowymi w górnej części krtani. To z kolei powodowało kłopoty z oddychaniem i wrażenie duszenia się (lub dławienia), a w końcu panikę. Właśnie w tym momencie Muck oczekiwał wydania dźwięku przez pacjenta zagrożonego śmiercią. Ale jak właściwie ściskał gardło? Miał do tego specjalny przyrząd z kulką o średnicy jednego centymetra, którą to ściskał tylną część krtani na kilka sekund. Ta nie pozorna kulka wystarczała, by panikujący pacjent zaczynał krzyczeć. Według relacji pacjenci nieraz dziękowali doktorowi Muckowi za przywrócenie mowy i nie mieli mu za złe tak drakońskiej metody. Do 1918 r. wyleczył on za pomocą swej kulki 360 osób, a sama metoda uważana była za o wiele szybszą niż inne współczesne, gdyż zazwyczaj skutkowała najpóźniej po 15 minutach.

Na przełomie wieków najpopularniejszym sposobem leczenia prawie wszystkiego były wspomniane już elektrowstrząsy. Jeden z wyznawców tej metody, Fritz Kaufmann, rozwinął nową „metodę sugestii gwałtownej„. Trzeba się tu jednak cofnąć do roku 1903, gdy zauważył on, że sesja prądowa w połączeniu z surowymi poleceniami wydawanymi przez Wilhelma Erba, dyrektora kliniki chorób nerwowych w Heidelbergu daje zadziwiająco dobre efekty. Pacjentka, młoda dziewczyna cierpiąca na paraliż histeryczny, odzyskała zdrowie po dziesięciominutowej sesji prądowej i sugestii. Gdy już grzmiały działa, Kaufmann nie tylko odkurzył metodę Erba, ale udoskonalił ją tworząc „metodę sugestii gwałtownej„ lub po prostu „metodę Kaufmanna„. Polegała ona na: po pierwsze - cały personel miał przekonywać pacjenta o całkowitej skuteczności leczenia. Zresztą perswazja trwała także przed zabiegiem, ale i w podczas terapii mówiono, że przynosi ona skutek. Po drugie – podłączano elektrody do „chorej” kończyny (nie puszczano prądu tylko po krtani niemowy, by jej nie uszkodzić – korzystano z lędźwi). Prąd miał być silny, a czas pojedynczego „uderzenia” wahał się od 2 do 5 minut. Pomiędzy tymi ”uderzeniami” prądem pacjent wykonywał ćwiczenia nakazane przez lekarza cały czas podlegając perswazji. Jedna taka sesja mogła trwać nawet 2,5h. Natomiast wspomniane sugestie nie były zbyt wyrafinowane, ale musiały być bardzo silne. Jednemu z pacjentów Kaufmann mówił: ”To przypadłość niewykształconych prostaków! Jak ci nie wstyd jąkać się przed ludźmi?”. Kolejnym elementem terapii było podtrzymywanie wojskowej dyscypliny i poczucia hierarchii – pacjent miał bezwzględnie słuchać lekarza jak dowódcy, pana. Ponadto Kaufmann przestrzegał przed przerwaniem sesji – groziło to wpojeniem sobie przez pacjenta, że jest nieuleczalnie chory.

Skuteczność linii produkcyjnej Kaufmanna była duża, ale „wyleczony” tak żołnierz nie nadawał się już do walki w okopach (w razie ponownego wystawienia na warunki bitewne następował nawrót choroby). Z drugiej strony wielu ucierpiało fizycznie z powodu dużych dawek elektrowstrząsów, co najmniej 20 osób zmarło z powodu stosowania różnych wariacji tej metody, a nawet doszło do buntu w jednym ze szpitali. Neurolog utrzymywał, że udało mu się wyleczyć 1500 osób przez dwa lata i raportował skuteczność rzędu 95-97%. Takie osiągi i głosy zwolenników metody Kaufmanna nie uratowały jej przed zniesieniem - ostatecznie została ona zakazana przez Niemców w końcu 1917 r., a przez Austriaków rok później.

Na przetrzymanie i zdominowanie

Nie wszyscy lekarze, z różnych zresztą powodów, palili się do stosowania energii elektrycznej w leczeniu histerii. Bazując na modnej hydroterapii i wcześniejszych obserwacjach psychiatra Rafael Weichbrodt stworzył metodę polegającą na pławieniu w gorącej wodzie. Zanim rozpoczęto właściwą terapię poddawano delikwenta badaniom, po czym lekarz oznajmiał pacjentowi, że jego dolegliwości wynikają z zaniku woli, a ciepła woda ma zbawienny wpływ na organizm. Jak sam twierdził, był tak przekonujący w mówieniu pacjentom, że choroba to zanik siły woli, że aż 25% podopiecznych miało zdrowieć jeszcze przed kąpielami. Resztę, czyli większość czekało leżakowanie w wodzie o temp. 37° C dopóki nie wyzdrowieją. W wannie jedli, klęli, krzyczeli i modlili się, i tak do oczekiwanego skutku, który miał następować góra po 24-godzinnej kąpieli.

Inną uciążliwą dla pacjenta metodą była izolacja. Stosowano ją, tak jak inne metody, w różnych wariantach. Na przykład Otto Binswanger w ramach leczeniem „psychiczną abstynencją„ kazał chorym milczeć, a za złamanie zaleceń groziła odebranie prawa do posiłków. W innej odmianie zamykano delikwenta w izolatce szpitala dla umysłowo chorych. Tutaj za brak postępów w ”leczeniu” groziło umieszczenie z niebezpiecznymi dla otoczenia wariatami.

Kolejny sposób leczenia może wydawać się mniej dotkliwy dla chorego, ale chyba przewyższa wcześniejsze jeśli chodzi o tyranizowanie pacjentów. Edmund Forster, choć nie parał się fizycznym kurowaniem – używał tylko sugestii w sposób skrajny. By stosować ją jako samodzielną terapię trzeba było nie lada autorytetu, charyzmy i daru przekonywania. I tak Forster, berliński lekarz konsultujący żołnierzy w czasie wojny, stosował „technikę oświecenia„. Było to ni mniej ni więcej niż ”przemawianie do pacjenta w taki sposób, jakby miało się do czynienia z «rozkapryszonym dzieckiem albo wyrachowanym symulantem», czyli na objaśnianiu, że wcale nie jest chory (...), a jego zachowanie jest tak niegodne niemieckiego żołnierza, że prędzej zasługuje na karę niż leczenie”. Forster pomiatał, pouczał, groził karą, a opornych raczył elektrowstrząsami. Stosując prąd nie omieszkał uprzedzić, że stosuje go, by wzmocnić siłę woli i wykorzenić zły nawyk (czyli konkretne niedomaganie). Forsterowi zdarzało się przesadzać, nieśmiało mówili jego współpracownicy. Mimo kontrowersji jakie wzbudzała metoda, nawet przeciwnicy przyznawali, że to skuteczna metoda – efekty były natychmiastowe.

Sposobem

Z kolei neurolog z Królewca (Königsberg) Max Rothmann postawił na połączenie sugestii i efektu placebo. Jego „cudowny lek„, którego nie było miał przywrócić im pełną sprawność. Żołnierze mieli być poddani bardzo bolesnej terapii pod znieczuleniem ogólnym. W rzeczywistości stosował znieczulenie, ale nie robił nic, pacjenci nie dostawali bolesnego leku. Gdy odzyskiwali przytomność zapewniał ich o powodzeniu leczenia i kazał ruszać „chorą„ kończyną. Dzięki dużej skuteczności metody, wielu lekarzy udoskonalało ją np. poprzez zastrzyki z soli fizjologicznej. Wobec opornych uciekano się do kolejnych podstępów – dr. Dub wykorzystywał w momencie przebudzenia aparat rentgenowski oraz triumfalny okrzyk, by zwiększyć efekt ”zabiegu”.

Specjalną metodą leczenia głuchoty i głuchoniemoty był podstęp z dzwonkiem. Psychiatra uniwersytecki z Giessen Max Sommer chciał udowodnić pacjentom, że jednak słyszą poprzez wystawienie ich na działanie przeraźliwego dźwięku. Sommer podłączał przedramię i palce pacjenta do skomplikowanego urządzenia śledzącego ruchy i nakazywał pacjentowi przeczytać instrukcję rzekomego zabiegu. Skądinąd urządzenie to było używane jako wykrywacz kłamstw przy rekrutacji do pracy. O ile w oryginale miało mierzyć „spokój ręki” o tyle u Sommera w pewnym momencie odzywał się dzwonek. Tak głośno jak się tylko dało. U większości występował skurcz mięśni zarejestrowany przez maszynerię – znak, że słyszeli oni przeraźliwy hałas. 80% głuchoniemych doznawało gwałtownego szoku pod wpływem dzwonka i równie gwałtownie zdrowieli. Podopieczni, widząc wynik terapii na wykresie, upewniali się w tym, że odzyskiwali słuch i mowę.

Podsumowanie

W zasadzie wszystkie wymienione metody opierały się na walce pacjenta z lekarzem, godnego z niegodnym, silnego ze słabym. Medycyna nie potrafiła rozpoznać przyczyn zaburzeń, więc tłumaczono to na różne sposoby, a terapie były jeszcze bardziej urozmaicone. Raczkująca psychologia, psychiatria i neurologia, bo te wszystkie nauki zajmowały się chorobami i zaburzeniami psychicznymi, nie nazwały jeszcze tego, co dziś funkcjonuje pod nazwą stresu pourazowego (PTSD). Dopiero zaczynała się dyskusja jak radzić sobie z ofiarami tego, co nazywano „shell shock”. Tak więc lekarze radzili sobie jak tylko potrafili i to od łutu szczęścia zależało w czyje ręce trafi cierpiący żołnierz i czy zostanie wyleczony.

Bibliografia:

  1. Lerner P., Hysterical Men: War, Psychiatry, and the Politics of Trauma in Germany 1890–1930, New York 2003.
  2. Lewis D., Człowiek, który stworzył Hitlera, Warszawa 2005.
  3. http://www.dredmundforster.info/treatment-of-hysteria-in-wwi [6.02.2012]

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz