Kiedy Legenda tworzy legendę. Recenzja „Lincolna” Spielberga


„Lincoln” to film, o którym będzie się długo mówić. Ekranizacja biografii 16. prezydenta USA, a raczej 4 ostatnich miesięcy jego życia, odbije się głośnym echem nie tylko wśród Amerykanów, którzy bywają arogantami pod względem znajomości własnej historii, ale również krytyków filmowych i ciekawych kolejnego obrazu Stevena Spielberga.

Z założenia, kiedy Steven Spielberg bierze się za film, niczym Midas zmienia go w złoto filmowych statuetek. Patrząc po tegorocznych nominacjach do Oscarów czy nagrody BAFTA, z „Lincolnem„ zdaje się być podobnie. Film ma ogromny potencjał warsztatowy, zachwyca kapituły nagród filmowych i faktycznie, nie można mu odmówić uznania. Jednak mimo całego entourage’u, pięknych kostiumów, bogatej scenografii, fenomenalnych zdjęć Janusza Kamińskiego, czy znakomitych kreacji aktorskich (Daniel Day- Lewis, Sally Field czy Tommy Lee Jones), śmiem twierdzić, że spilbergowska bajka o prezydencie nie zachwyca! Ale jak na ironię losu o ekranizacji biografii Lincolna w zasadzie nie wypada mówić źle, bo film pod względem walorów estetycznych czy warsztatowych jest dobry. Słusznie jednak zauważono, że nakręcono go pod Oscara a nie widzów, przez co budzi mieszane uczucia. ”Lincolnowi” brakuje czegoś, co nazwałabym górnolotnie kropką nad i, która sprawi, że zechce się wysiedzieć na seansie filmowym do końca.

W moim odczuciu z tym filmem, jest trochę jak z lekcją historii fanatyka, który w godzinie lekcyjnej chce skondensować maksimum treści w minimum czasu, który posiada. W tym przypadku coś, co miało oddać klimat czasów chylącej się ku końcowi wojny secesyjnej, ukazując kuluary życia politycznego i lobbowany przez prezydencką świtę z nim samym na czele temat zniesienia niewolnictwa w dużej mierze został przegadany. Całość podana jest jak ceviche lekko okraszone smaczkami z życia prywatnego Lincolna - patrzysz na to i zastanawiasz się czy warto to jeść, pojedyncze elementy może i są apetyczne, ale jako jedno danie (ten film) zawiewa nudą. Przykro to stwierdzić, ale w tym przypadku ważkość tematu przyćmiona została patosem, próbą przywrócenia blasku i świetności postaci, która został zapomniana przez historię.

Dwie i pół godziny to zdecydowanie za mało, by opowiedzieć o charyzmie i poświęceniu prezydenta Lincolna, ale też za dużo, by siedzieć w kinie. Pozostaje nam wówczas modlić się o koniec seansu - a tak niestety jest w przypadku tego filmu. Lepiej by było, gdyby książka Doris Kearns Goodwin Team of Rivals: The Political Genius of Abraham Lincoln, której adaptacji i ekranizacji podjęli się panowie Tony Kushner i Steven Spielberg (sic!), pozostała jedynie pozycją bibliograficzną?!

Pomijając mój mieszany stosunek do „Lincolna”, jako dzieła artystycznego, po tym filmie wiem jedno - kiedy legenda tworzy legendę nie może z tego wyjść nic innego jak tylko dramat, a obok niego nie sposób przejść obojętnie nawet, jeśli po próbie zrozumienia nadal pozostaje więcej pytań niż odpowiedzi.

Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: Tony Kushner
Zdjęcia: Janusz Kamiński
Muzyka: John Williams
Czas: 105 minut
Premiera: 2012 (Polska i świat)
Ocena recenzenta: 5,5/10

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

1 komentarz

  1. Quatar pisze:

    Bardzo ciekawy tekst.
    Ciekawa jestemswojej wlasnej opinii po obejrzeniu filmu.

Odpowiedz