Historia pewnego szaleństwa...


Niecałe dwa miesiące przed atakiem na Pearl Harbor, premier rządu Japonii, książę Konoe, zwrócił uwagę ministrowi armii w swoim gabinecie, generałowi Tojo: „Wy wojskowi zbyt lekko podchodzicie do wojny”. Tojo odpowiedział: „Czasem trzeba zdobyć się na odwagę, zamknąć oczy i skoczyć w dół z tarasu świątyni Kyomizudera”. Każdy, kto widział jak wysoko leży ten taras, wie, że lot taki nie może się skończyć dobrze. Japonia uderzyła jednak na Amerykę. Prezydent Roosevelt, w pamiętnym przemówieniu, mówił o „infamii”, którą okryli się Japończycy, i że Ameryka będzie walczyć do absolutnego zwycięstwa. Ciąg dalszy jest znany: po blisko czterech latach walki na Pacyfiku, Pearl Harbor znalazło swój epilog w Hiroszimie i Nagasaki. Znane są również teorie tłumaczące atak Japończyków: gdy jedno państwo zamierza się na inne, wielokrotnie silniejsze, świadczy to albo o fanatyzmie jego przywódców, albo o poczuciu osaczenia, atak wydaje się wtedy jedynym honorowym wyjściem.

119452_hotta_eri

Eri Hotta, autorka książki „Japan 1941: Countdown to Infamy”

Inaczej na Pearl Harbor patrzy Eri Hotta, japońska historyczka z doktoratem z Oksfordu, w wydanej niedawno książce „Japan 1941: Countdown to Infamy”. Istotną część tej publikacji stanowią zapiski z najwyższych pięter władzy w Tokio, w okresie poprzedzającym wybuch wojny na Pacyfiku. Autorka podważa mit, że atak na Pearl Harbor był dziełem sfanatyzowanych militarystów, i że Japonia była wokół tego celu zjednoczona. Jak wynika z kart książki, głównym winnym dryfu Japonii w kierunku wojny z Ameryką, jawi się cywil, Fumimaro Konoe, premier rządu niemal do samego ataku na Pearl Harbor, gdy zastąpił go generał Tojo. Największym jastrzębiem w gabinecie Konoe był minister spraw zagranicznych Matsuoka, wojenną retoryką bijący generalicję. Samo wojsko było zaś podzielone, nie tylko między armię lądową i marynarkę, które nieustannie walczyły o wpływy i budżet ryzykując tym bezpieczeństwo kraju, ale również pomiędzy ministerialną generalicję, a szefostwo sztabu, oraz między dowództwo i oficerów niższych rangą. Tworzyło to niezliczoną ilość frakcji i klik forsujących własne opinie. Największym paradoksem jest jednak to, że żaden z głównych aktorów wydarzeń: cesarz Hirohito, Konoe, Tojo, generałowie oraz admiralicja, tej wojny tak naprawdę nie chcieli. Wszyscy oni stali się zakładnikami wadliwego systemu władzy, własnej propagandy i obyczaju politycznego. W ich prywatnych rozmowach nie ma fanatyzmu, jest za to bardzo ludzka słabość charakteru, konformizm, strach przed utratą twarzy i podjęciem decyzji, który zawróciłby Japonię z wojennego kursu. Nie czyni to oczywiście decyzji o rozpoczęciu wojny z USA mniej szaloną - wojny, która zdaniem japońskiej autorki, była „do uniknięcia i nie do wygrania”.

Japonia wśród rekinów

Droga do Pearl Harbor ma swój początek w połowie XIX wieku, gdy Amerykanie zmusili Japonię do porzucenia trwającej ponad dwieście lat izolacji. Świat, który ujrzeli Japończycy nie wyglądał zachęcająco: w polityce międzynarodowej rządził darwinizm, białe mocarstwa kolonialne dzieliły między sobą całe kontynenty, a rasizm znajdował uzasadnienie naukowe. By przetrwać, Japończycy musieli jak najszybciej zbudować silne, nowoczesne państwo. Odnieśli w tym sukces, a po wygranych wojnach, w 1895 roku z Chinami i w 1905 z Rosją, zaczęli również tworzyć własne imperium. To drugie zwycięstwo zwłaszcza odbiło się rozgłosem na świecie: pierwszy raz biały człowiek uznać musiał wyższość przedstawiciela kolorowej rasy. Amerykanie i Anglicy gratulowali Japonii, która wreszcie poczuć się mogła niemal jak członek klubu wielkich mocarstw. „Niemal” czyni jednak różnicę - Japończycy nigdy do końca nie pozbyli się dyskomfortu, że nie traktuje się ich na równi z innymi, nawet wtedy, gdy prezydent Theodore Roosevelt mówił im: ” jesteście naszą honorową białą rasą ”, co miało być uważane za komplement.

W czasie negocjacji, po kolejnych zbrojnych konfliktach w Chinach czy Mandżurii, żądania białych mocarstw wycofania się Japończyków z zajętych ziem, odbierane były w Tokio jako przejaw rasizmu - potęgom Zachodu nikt nie zabraniał przecież posiadania kolonii. Japończycy wypominali też USA restrykcyjne prawo imigracyjne ze względów rasowych i dyskryminację swoich obywateli w Ameryce przy podejmowaniu pracy, czy wynajmie mieszkania. Część z tych zarzutów była prawdziwa, inne nie, temat jest jednak delikatny i w odpowiednich okolicznościach zostać może podchwycony przez propagandę do bieżących celów politycznych i militarnych. Atak na Pearl Harbor stał się więc obroną konieczną przed zachodnim imperializmem, który od stu lat upokarzał Japonię, dążąc do jej unicestwienia.

Patrząc wstecz widać też wyraźnie, jak brzemienny w skutkach dla dalszych losów Japonii okazał się Reskrypt Cesarski dla Żołnierzy i Marynarzy z 1882 roku. Na jego mocy wojsko podlegać miało nie rządowi tylko woli cesarza. Chodziło o uniknięcie polityzacji armii. Kłopot w tym, że cesarz nie był normalnym aktorem na scenie politycznej. Pełnił on bowiem rolę szintoistycznego kapłana o boskich atrybutach, dystansującego się od bieżącej polityki, którą zajmowali się oligarchowie z otoczenia dworu cesarskiego. Gdy oni wymarli, armii nie miał kto dyscyplinować. Generałowie i admirałowie mogli więc sprzeciwiać się polityce rządu twierdząc, że robią to z lojalności do cesarza. Podobnie postępowali oficerowie średniego szczebla wobec swoich przełożonych: wymówką dla braku posłuszeństwa japońskiej armii w Mandżurii, czy zamachów młodych oficerów na polityków, była wierność wobec dworu cesarskiego i chęć ocalenia go od słabego, skorumpowanego otoczenia. Działo się to w latach 30-tych XX wieku, w okresie kryzysu światowego, który mocno dotknął Japonię, a zwłaszcza jej północną część skąd pochodziło wielu żołnierzy. Brakowało tam w domach jedzenia, a żeńskie rodzeństwo sprzedawano do prostytucji, tworzył się zaczyn dla radykalizmu młodych mężczyzn.

Do wojny na Pacyfiku Japonia szła więc w klimacie niepokojów wewnętrznych i z rozbitym systemem władzy: cesarz, rząd, podzielona armia, stanowiły jego elementy, ale bez jednego ośrodka decyzyjnego.

800px-USS_California_sinking-Pearl_Harbor

Atak na Pearl Harbor

Po równi pochyłej

Elementem domina, który uruchomił całą sekwencję zdarzeń do Pearl Harbor, stało się zajęcie przez Japończyków południowej części francuskich Indochin w lipcu 1941 roku. Amerykanie odpowiedzieli embargiem na dostawy ropy do Japonii i zamrozili japońskie aktywa. Kilka tygodni wcześniej Japońscy przywódcy stanęli przed dylematem: uderzyć na Związek Radziecki, który został właśnie zaatakowany przez Hitlera, czy pójść na południe Azji z myślą o surowcach. Premier Konoe i większość wojska wolała to drugie, ale minister spraw zagranicznych Matsuoka upierał się przy ataku na Syberię, by wspomóc niemieckiego sojusznika, łamiąc tym samym pakt o nieagresji z ZSRR. Matsuoka przegrał tę próbę sił, ale otrzymał coś w zamian. W dokumencie z Konferencji Cesarskiej zwołanej 2 lipca 1941 roku znalazł się zapis, że „Cesarstwo nie cofnie się w obliczu wojny z Anglią i USA”. Ponieważ inwazja na Indochiny groziła zaostrzeniem stosunków z tymi krajami (Anglicy stacjonowali w Singapurze, a Amerykanie na Filipinach), Matsuoka, który zawsze prężył muskuły wobec Zachodu, dostał ten zapis niejako na pocieszenie.

Formalnie nie miało to żadnych konsekwencji, stanowiło jednak precedens- pierwszy raz, w dokumencie autoryzowanym przez cesarza, padło sformułowanie „wojna z USA”. Tabu zostało złamane, przesunęło się pole debaty otwierając drzwi do eskalowania wojennego języka, z którego trudno się było wycofać. Premier, większość generalicji i cesarz nie chcieli tego zapisu, tłumacząc sobie jednocześnie, że przecież nic on nie znaczy, że do wojny jeszcze bardzo daleko.

Sytuacja zmieniła się z dnia na dzień po wprowadzeniu amerykańskiego embarga. Zapis o wojnie nabrał innego znaczenia. Oficerowie sztabowi zaczęli przygotowywać strategię ataku, propaganda mówiła o osaczeniu kraju. Żaden z przywódców nie miał odwagi oficjalnie przyznać, że zajęcie Indochin było błędem. Groziło to utratą twarzy, propozycja odwrotu spotkałaby się z zarzutem słabości albo i zdrady. Wszyscy pamiętali też o świeżym zapisie z Konferencji Cesarskiej. Prywatne reakcje były jednak całkiem inne. Kilka dni po nałożeniu embarga premier Konoe żałował już decyzji o zajęciu Indochin. Pisał do przyjaciela: „Wstydzę się przed swoimi przodkami. Chcę uniknąć wojny za każdą cenę.”, a potem dodawał jeszcze: „Wszystko co mogę zrobić, to modlić się o cud i interwencję boską”.

Jego buńczuczny szef dyplomacji Matsuoka parł jednak do zerwania rozmów z USA. Ta „dyplomacja na krawędzi” kosztować go miała wkrótce utratę stanowiska, ale rok jego urzędowania wystarczył, by znacznie przybliżyć Japonię do wojny na Pacyfiku. Co ciekawe, Matsuoka nie był osobistym wrogiem Ameryki, uważał ją wręcz za swój „drugi dom”. Znalazł się tam jako młody chłopak, skończył w Oregonie studia, przyjął chrześcijaństwo, miał amerykańskich przyjaciół. Na ile jednak rozumiał ten kraj? Po powrocie do Japonii opowiadał na czym polegają stosunki międzyludzkie w USA: „Gdy dwoje ludzi spotyka się tam na wąskiej ścieżce i jeden ukłoni się ustępując miejsca drugiemu, to tamten uzna go za mięczaka. Natomiast jeśli mijając drugiego dasz mu w twarz, to on będzie szanował cię jak równego”. I tak, mniej więcej, prowadził Matsuoka japońską dyplomację. Szacunku Waszyngtonu sobie jednak nie zjednał.

A może zdarzy się cud?

Szóstego września 1941 roku Japończycy zacisnęli sobie mocniej pętlę na szyi. Konferencja Cesarska zdecydowała, że negocjacje z USA będą prowadzone tylko do 25 października, a potem rozpocznie się wojna. Wyznaczenia terminu domagał się sztab armii, mimo że nie było to konieczne. Kiedy nie udało się zorganizować szczytu z Rooseveltem, który nalegał by Japonia wycofała się najpierw z Indochin, a potem z Chin, mogło wydawać się, że droga negocjacji staje się coraz węższa. Tak jednak nie było, dyplomacja trwała jeszcze wiele tygodni, ale termin, potem przesunięty na koniec listopada, ciążył. Japończycy dali się ponieść chorej logice, że nie można, czy raczej nie wypada się cofnąć, tkwić w miejscu też jednak się nie da, trzeba zatem iść dalej. Dokąd? Cesarz Hirohito, który przez większość tego okresu pozostawał bierny, też chciał to wiedzieć: „Czy wygramy? Czy można stwierdzić, że na pewno wygramy?” pytał dowódców sztabu wojsk lądowych i marynarki. W odpowiedzi słyszał: „Trudno ostatecznie powiedzieć, ponieważ to zależy nie tylko od siły ludzkiej ale i boskiej”. W czasie innej z narad Hirohito miał zakrzyknąć „Cóż to za bezsensowna wojna!”. Nigdy jednak nie rzucił na szalę swojego autorytetu by jej zapobiec.

Nie pierwszy i nie ostatni raz zabrakło przywództwa. Decyzje docierały się na zasadzie konsensusu między ośrodkami władzy i frakcjami wewnątrz nich. Ma to zalety w spokojnych czasach, ale nie gdy kraj stoi w obliczu wojny. Było więc tak, że gdy oficerowie sztabowi występowali z planami i terminem agresji, to nie można ich było całkiem odrzucić, ale co najwyżej przesunąć. Na konferencjach cesarskich rząd i generalicja posuwali się zatem krok po kroku w kierunku wojny po to, żeby za chwilę, po zakończeniu obrad, dzielić się wątpliwościami. Admirał liczył, że to premier wypowie się jasno przeciw wojnie, premier oczekiwał tego od generała, a ten od kogoś jeszcze innego. Cesarz milczał zaś, albo odczytywał wieloznaczny poemat. Równocześnie, jeszcze w listopadzie, wszyscy utwierdzali się w przekonaniu, że wojny da się jakoś uniknąć.

Wiedzieli czego się bać. Z oficjalnych raportów wynikało, że w dłuższym okresie Japonia gospodarczo tej wojny nie udźwignie. Wartość produkcji przemysłowej USA przewyższała japońską dwudziestokrotnie! W czasie jednej z prezentacji takich wyliczeń, generał Tojo, notujący wszystko skrupulatnie, zaczął stopniowo blednąć, by orzec na końcu, że w raporcie brakuje mu „elementu nieprzewidywalności”, który zawsze w czasie wojny występuje. Zdarzało się więc, że dane koloryzowano. Japońska historyczka pisze: „Argument za rozpoczęciem wojny, nieważne jak prezentowany, wymagał samooszukiwania się i skłamanej rachunkowości by udowodnić, że Japonia gotowa jest na długi konflikt”.

Liczono zapewne, że cios zadany Ameryce w Pearl Harbor będzie tak silny, że zgodzi się ona szybko na korzystne dla Japonii negocjacje. A gdy tak się nie stanie? Wtedy do dyspozycji była już tylko „boska interwencja”, albo inny „element nieprzewidywalności”. Jest wielką tragedią narodu i oskarżeniem jego przywódców, którzy decydują się na taki militarny krok wiedząc, że szanse jego powodzenia są minimalne. Sytuację Japonii komplikuje jednak fakt, że to właśnie brak przywództwa, rozmyty system odpowiedzialności i gra pozorów, stały tam za wojennym mechanizmem, którego nie umiano zatrzymać. „Bez Hitlera Niemcy byłyby już całkiem innym krajem, bez generała Tojo w Japonii nic by się nie zmieniło” pisze Eri Hotta. To stwierdzenie autorki stać może w sprzeczności z jej poprzednim, że konflikt był do uniknięcia, ale zawsze też pytać można, co by się stało, gdyby któryś z ośrodków władzy otwarcie, a nie po cichu, sprzeciwił się wojnie.

Mózgiem operacji w Pearl Harbor uczyniono admirała Isoroku Yamamoto. Ten trzeźwy, wykształcony na Harvardzie człowiek wiedział od początku, że Japonia wojny z USA nie wygra. Teraz liczył się jednak tylko pierwszy cios. Miał być jak najbardziej dotkliwy. Przez ostatnie miesiące, równolegle z dyplomacją, japońskie samoloty ćwiczyły atak na południu kraju w Kagoshimie, gdzie zatoka kształtem przypomina tą z Pearl Harbor. Jeszcze 29 listopada cesarz Hirohito spotkał się z politykami, którzy odradzali mu wojnę. To samo, dzień później, uczynił młodszy brat cesarza, książę Takamatsu, służący w marynarce. Ambasador Japonii w Waszyngtonie do ostatnich minut próbował negocjacji. Nie wiedział, że datę ataku wyznaczono już wcześniej. Po północy 7 grudnia do Hawajów zbliżały się pierwsze japońskie samoloty. General Tojo stał już z zamkniętymi oczami na tarasie świątyni i za chwilę, wraz z całym narodem, miał skoczyć w otchłań.

Autor korzystał m.in. z pracy Eri Hotta, „Japan 1941: Countdown to Infamy”, Knopf 2013.

Tekst, w nieco skróconej formie, ukazał się w 49. numerze „Tygodnika Powszechnego”.
Autor jest dziennikarzem mieszkającym w Tokio, w tym roku w wydawnictwie Helion ukazała się jego książka „Słońce jeszcze nie zeszło. Tsunami. Fukushima”.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz