Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej w 1960. Jugosłowianie tracący samochody i mieszkania, polityczny tryumf Związku Radzieckiego oraz Alfredo di Stefano chwalący Lucjana Brychczego


Pierwsze zmagania o piłkarskie Mistrzostwo Europy, odbywające się wówczas pod szyldem Pucharu Europy Narodów 1960, praktycznie w niczym nie przypominały pełnych blichtru i przepychu imprez, z którymi mamy do czynienia w XXI wieku. Turniej finałowy Euro sprzed niemal sześćdziesięciu lat trwał bowiem zaledwie pięć dni, a udział wzięły w nim cztery ekipy: ZSRR, Jugosławii, Czechosłowacji i Francji. Co gorsza, nie obyło się przy tym bez aspektów politycznych, które wypaczyły wynik mistrzostw.

UEFA_Euro_1960_logo.svg

W 1896 r. w Atenach odbyły się I Nowożytne Igrzyska Olimpijskie, zaś 34 lata później, piłkarskie reprezentacje zainaugurowały rozgrywki o Mistrzostwo Świata. Kwestią czasu było więc to, kiedy do kalendarza imprez wpisane zostaną również futbolowe Mistrzostwa Europy. Fani „piłki kopanej” musieli na to czekać aż do 1960 r., a zawody rozegrane na boiskach we Francji, nie mogły zadowolić oczekiwań, nawet najmniej wymagających fanów. Turniej finałowy objął bowiem zaledwie cztery zespoły, przez co kibice otrzymali mocno okrojoną ilość czterech mistrzowskich spotkań, nie cieszących się zresztą zbytnim zainteresowaniem.

Nie zmienia to faktu, że organizacja kolejnej wielkiej imprezy stanowiła następny milowy krok w kwestii rozwoju najpopularniejszej dyscypliny sportu. Droga do zainaugurowania europejskiego

czempionatu była jednak długa i kręta. Po raz pierwszy o konieczności rozegrania imprezy dla najlepszych piłkarskich zespołów „Starego Kontynentu” zaczęto dyskutować w 1927 r. Idea ówczesnego sekretarza generalnego Francuskiej Federacji Piłkarskiej, Henri Delaunaya, nie zyskała aprobaty „piłkarskiego światka”, przez co została odłożona do szuflady na kilkanaście lat. W tym czasie, piłkarski wizjoner podjął szereg działań, mających na celu urzeczywistnienie swojej życiowej wizji. Choć ta w końcu została spełniona, sam inicjator nie mógł cieszyć się pięknem długo wyczekiwanej chwili. Prace nad zbudowaniem ostatecznej koncepcji, na dobre rozwinęły się bowiem dopiero w 1957 r., a więc niemal dwa lata po śmierci „ojca piłkarskiego Euro”.

Wieloletnie starania Delaunaya nie poszły na marne głównie za sprawą swojego spadkobiercy. Życiowe dzieło Francuza postanowił kontynuować jego syn, Pierre, doprowadzając sprawy do końca 6 czerwca 1958 r. w Sztokholmie, gdy w czasie III Kongresu UEFA, po wielu próbach i negatywnych decyzjach, w końcu powiedziano „tak„. W statucie zawodów znalazł się jednocześnie zapis, iż ”unia organizuje co cztery lata mistrzostwa Europy, a uczestnictwo w nich winno być obowiązkiem każdego członka”1. Akces do pierwszych rozgrywek zgłosiło tylko siedemnaście europejskich zespołów narodowych, które w ciągu dwóch lat miały stoczyć zacięte boje o zaledwie cztery dostępne miejsca w turnieju mistrzowskim.

Historyczny debiut z wielką Hiszpanią

Zanim jednak doszło do długo wyczekiwanego starcia, do złudzenia przypominającego formułą siatkarskie „Final Four”, europejskie reprezentacje musiały przejść eliminacyjne sito. Tym sposobem los skojarzył ze sobą „drabinkę”, w której znalazły się: Turcja-Rumunia, Dania- Czechosłowacja/Irlandia, Francja-Grecja i Austria-Norwegia oraz Jugosławia-Bułgaria, NRD-Portugalia, Węgry-ZSRR, a także Hiszpania-Polska.

Nastroje w kraju nad Wisłą po losowaniu, dokonanego niemal sześćdziesiąt lat temu, były podobne do tych, jakie odczuwalibyśmy obecnie, w momencie, gdy los skojarzyłby naszą reprezentację z „La Furia Roja”. Już wtedy Hiszpania należała do ścisłej światowej czołówki, mogąc poszczycić się gwiazdami światowego formatu, grającymi na co dzień w Realu Madryt oraz Barcelonie. Dlatego też pojedynek z drużyną z Półwyspu Iberyjskiego rozbudzał wyobraźnię tak kibiców, jak i dziennikarzy. Potwierdzenie tego znajdujemy w ówczesnej prasie. Jak w przedmeczowej zapowiedzi, na kilka dni przed starciem napisał „Przegląd Sportowy”: ”Zainteresowanie »wielkim meczem« Polska – Hiszpania przerasta najśmielsze oczekiwanie. Tysiące ludzie liczą już dni, kiedy obie jedenastki wybiegną na murawę śląskiego giganta” ((„Przegląd Sportowy”,1959,nr 107,s.1)) . Był to dopiero wstęp do szeregu publikacji, jakie przygotowano z okazji historycznego starcia. Z tej okazji, poświęcono osobne, obszerne artykuły składom obu ekip, ich ustawieniu oraz kwestii organizacyjnej. Na całej stronie przedstawiono ponadto charakterystykę zespołu gości, sylwetki jego najwybitniejszych graczy, a także zarysowano postać trenera Helenio Herrery. Opiekun Hiszpanów i drużyny FC Barcelona zyskał zresztą serca Polaków kurtuazyjnym stwierdzeniem, że ze względu na poziom gospodarzy, nie postawiłby na zwycięstwo swoich podopiecznych nawet 1000 zł.

Informacje na temat pojedynku, do którego miało dojść w niedzielę 28 czerwca w Chorzowie, przebijały się zresztą na łamach najpopularniejszego tytułu, traktującego o sporcie, na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Śmiało skonstatować można, że w akcję pt. Zatrzymać Hiszpanię włączyła się cała piłkarska Polska. Sekretarz generalny PZPN, Leszek Rylski, w celu „rozpracowania sposobu gry słynnego Realu, dającego 4-5 filarowych zawodników o reprezentacji Hiszpanii”2 , w czerwcu 1959 r. udał się na finał Pucharu Europy, w którym Królewscy z Madrytu pokonali w Stuttgarcie francuskie Remis, zdobywając tym samym czwarty tytuł z rzędu. Delegat związku, swoimi wrażeniami ze spotkania podzielił się z kibicami i czytelnikami „Przeglądu Sportowego”. Jak czytamy w relacji działacza: ”Mnie osobiście najbardziej interesowała gra najlepszych zawodników Realu, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa wystąpią za trzy tygodnie w Chorzowie. Mimo, iż zespół Realu uchodzi w sferach piłkarskich za »Legię Cudzoziemską« […] są w nim rodowici, lub naturalizowani Hiszpanie, którzy mają prawo grać w reprezentacji kraju. Mam na myśli 4 doprawdy świetnych zawodników jak: di Stefano,Gento, Santamaria i Santineban” ((Tamże.)).

Sekretarza Rylskiego szczególnie zachwyciło dwóch pierwszych piłkarzy. „Jest to zawodnik, jaki nieczęsto przychodzi na świat – charakteryzował osobę Alfredo di Stefano - Skończony technik, doskonały, taktyk, świetny zmysł kombinacyjny, mimo 33 lat na karku zwinny jak wąż. Utkwiły mi w pamięci zwłaszcza jego zwody, wykonywane w obie strony wokół osi własnego ciała. Jest dobrze zbudowany, silny i wytrzymały kondycyjnie, nie unika walki z przeciwnikiem, a często ją sam rozpoczyna, jeżeli tylko wymaga tego sytuacja na boisku. Di Stefano – to piłkarz światowej klasy. Mówiąc przesadnie, on sam jeden mógł wygrać z Reimsem, mimo, że nie grzeszył specjalnie dużą szybkością i operował raczej wzdłuż podłużnej osi boiska, rzadko wchodząc na skrzydła. Był wprost niestrudzony w pracy na boisku, początkowo jako faktyczny kierownik ofensywy Realu, pod koniec meczu, kiedy chodziło o utrzymanie wyniku, jako świetny organizator obrony”3.

„Ten eks-Argentyńczyk umie wszystko – kontynuował od nowego akapitu w rozmowie z redaktorem Grzegorzem Aleksandrowiczem – Bezbłędnie przyjąć piłkę i manewrować nią tak długo, aż partner znajdzie się na dogodnej pozycji, umie mu piłkę jak najdokładniej podać, umie znienacka i silnie strzelić z każdej odległości i każdej pozycji. A przede wszystkim chce i umie pracować dla swego zespołu. Nie darmo też nazywają go »królem« piłkarzy i równocześnie »sługą« swej drużyny. To doprawdy trafne i świetne określenie”4.

Przytoczenie całej wypowiedzi sekretarza generalnego PZPN nie jest przypadkowe. Ma bowiem na celu ukazanie jak wielkie wrażenie zrobił na nim ówczesny „król futbolu”, który nawet swoje niedostatki potrafił zamienić w atut. Skupienie całej narracji wokół napastnika Realu było najlepszym dowodem na to, jakim darzył go szacunkiem. Nie mniej pochwał można było przeczytać na temat Francisco Gento. Streszczając obszerny opis jego umiejętności w jednym zdaniu, należy podsumować, ze dał się poznać publiczności jako zawodnik niezwykle szybki i porywając widownię błyskotliwymi zagraniami, w czym pomagała mu świetna technika prowadzenia piłki, niezliczona ilość tricków oraz umiejętności godne sprintera.

Na trzy tygodnie przed chorzowską batalią, Polacy byli więc świadomi zalet i atutów swojego rywala w drodze do Euro, a także klasy prezentowanej przez jego poszczególnych zawodników. Dlatego też w wielokrotnie cytowanym artykule dotyczącym finału Pucharu Europy, nie zabrakło rad dla polskich piłkarzy oraz konkluzji, że… raczej pozostają bez szans w starciu z Hiszpanami: „Oni grają dużo lepiej od nas. Jedyna rada, jaką widzę na nich to – krótko kryć każdego z graczy, atakować piłkę zanim przyjmie ją przeciwnik, nie kiwać i nie przytrzymywać piłki. Atakować długimi piłkami, a w ogóle to grać szybko, znacznie szybciej niż dotychczas” – podsumował Rylski.

Obawy, co do przebiegu starcia znalazły swoje odzwierciedlenie na boisku. Choć Polacy wyszli w niemal najsilniejszym składzie (Stefaniszyn, Szczepański, Korynt, Woźniak, Strzykalski, Zientara,

Pol, Brychczy, Hachorek, Liberda, Baszkiewicz), Hiszpanie nie pozostawili im złudzeń, wygrywając 4:2. Pierwsza połowa dawała co prawda jeszcze szanse gospodarzom, gdyż na trafienie Suareza z 10 minuty, po pół godzinie gry odpowiedział Ernest Pol, zwany zresztą przez polskich dziennikarzy „polskim Alfredo di Stefano„. Wywołany do tablicy „eks-Argentyńczyk„ jeszcze przed przerwą ponownie wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Hiszpański duet powtórzył swoje osiągnięcie w drugiej połowie, podwyższając wynik na 4:1. Ostatnie zdanie, choć niezwykle lakoniczne i nieznaczące mieli Polacy, a dokładniej Lucjan Brychczy, którego bramka nie zdołała jednak odmienić losów spotkania. ”Piękna walka, wielkie emocje, koncert gry di Stefano, rozpaczliwa obrona i desperackie, a chwilami zupełnie składne ataki Polaków. Przegraliśmy ten mecz, ale nie ma nad czym wylewać łez. Ulegliśmy przecież co najmniej o klasę lepszemu przeciwnikowi”5 – skonstatowali dziennikarze „Przeglądu Sportowego„, potwierdzając, że gospodarze byli jedynie dodatkiem dla rozpędzonych Hiszpanów. Podobną opinię wyrażał sam di Stefano. Trzydziestotrzyletni geniusz wypowiedział się o grze reprezentacji Polski mocno niepochlebnie, porównując mecz z nią do… spaceru. Jednocześnie pochwalił gracza z numerem osiem na plecach, o trudnym do wymówienia nazwisku – Brychczy, który choć nieduży, ”trzymał się najdzielniej ze wszystkich i chyba najlepiej biegał”6.

W rewanżu, do którego doszło dopiero 14 października, sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Na Estadio Chamartin w Madrycie, po latach uhonorowanym imieniem Santiago Bernabeu, przy obecności 62 070 widzów, Hiszpanie pokonali podopiecznych kapitana PZPN Czesława Kruga 3:0 (di Stefano, Gensana i Gento), pieczętując tym samym awans do fazy ćwierćfinałowej. Porażka była tym boleśniejsza, że została doznana w obecności największej w historii jeśli chodzi o międzypaństwowe potyczki Polaków, ilości osób na trybunach.

EURO w cieniu polityki międzynarodowej i mieszkaniowej

Efektowny dwumecz z Polską sprawił, że Hiszpania stała się jednym z głównych faworytów do wygrania Pucharu Narodów Europy 1960. Co ciekawe, na jej drodze do końcowego tryumfu nie stanęli rywale, tylko… polityka, a dokładniej przekonania Generała Franco. Dyktator zabronił bowiem piłkarzom ze swojego kraju wyjechać na mecz do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Wbrew pozorom, wcale nie było to jednoznaczne z przyznaniem walkowera dla reprezentacji „Kraju Rad”. Początkowo UEFA zaproponowała rozegranie pojedynku na neutralnym terenie, na co jednak nie zgodzili się Sowieci, awansując dzięki temu do półfinału bez wychodzenia na boisko.

Choć pozostałe drużyn, mające mierzyć się w ostatecznej walce o Puchar Henriego Delaunaya musiały stoczyć swoje dwumecze, trudno stwierdzić, by miały bardziej wyboistą drogę do „Final Four”. Francja gładko pokonała Austrię, odpowiednio 5:2 i 4:2, zaś Czechosłowacja łatwo uporała się z Rumunią w stosunku 3:0 i 2:0. Najtrudniejsze starcie miała Jugosławia, która potrafiła jednak podnieść się po porażce 2:1 z Portugalią i dwa tygodnie później zwyciężając aż 5:1.

Jak pokazał turniej finałowy, duża ilość bramek, a co za tym idzie efektowność, była domeną Jugosłowian, którzy po zaciętym boju pokonali Francuzów 5:4. Drugie spotkanie półfinałowe miało bardziej jednostronny przebieg. ZSRR nie dał w nim szans Czechosłowacji i zgodnie z oczekiwaniami uzyskał awans do wielkiego finału. Mimo braku jakichkolwiek trudności, swoje pięć minut otrzymał też słynny Lew Jaszyn, broniąc rzut karny wykonany przez Josefa Voltę. Inną gwiazdą półfinałowego starcia został legendarny Walentyn Ivanov, który zdobył w nim dwie bramki.

O tym, że formuła pierwszego Euro nie odpowiadała ówczesnym fanom futbolu najdobitniej świadczy ilość kibiców, zasiadających na trybunach podczas meczu o złote medale. Rywalizację ZSRR z Jugosławią oglądało jedynie osiemnaście tysięcy osób, co nawet w latach 60-tych XX wieku nie było dobrym wynikiem. Zdaje się więc, że najbardziej zainteresowanymi walką o tytuł byli… sami piłkarze, o których dodatkową motywację odpowiednio zadbali rodzimi włodarze. Josip Boroz-Tito mobilizował swoich rodaków do zwycięstwa za pomocą… domów i samochodów, które miał podarować im za pokonanie Związku Radzieckiego. Piłkarze „Sbornej” natomiast, za tytuł mistrzowski mieli otrzymać po 200 dolarów na głowę.

Zgodnie z meczowymi relacjami, bardziej zdeterminowani byli Jugosłowianie, którzy zeszli na przerwę prowadząc 1:0. Były to jednak dobre złego początki. Tuż na początku drugiej odsłony do wyrównania doprowadził prawoskrzydłowy, Sława Metreweli i mimo sporej przewagi reprezentacji Jugosławii, w ostatecznym rozrachunku niezbędna okazała się dogrywka. Ta również długo nie przynosiła rozstrzygnięcia. Spotkanie finałowe przeciągnęło się w czasie aż do północy i dopiero w 113 minucie Wiktor Poniedielnik wykorzystał podanie Michaiła Meschi, uderzeniem głową zdobywając zwycięskie trafienie. Ze względu na późną godzinę, piłkarze Związku Radzieckiego otrzymali na boisku tylko mistrzowski puchar, który kapitanowi Igorowi Netto wręczył sam Pierre Delaunay. Medale wręczono zawodnikom zaś dopiero nazajutrz, w czasie uroczystego bankietu w ekskluzywnej restauracji, u szczytu wieży Eiffla. Był to jeden z bardziej udanych aspektów nieudanego Euro, które rodziło się w bólach nie tylko podczas spotkań delegatów, ale przede wszystkim na piłkarskich murawach.

Bibliografia:

  1. Batko W., EURO – Historia Mistrzostw Europy, Katowice 1992.
  2. Biało-czerwoni. Dzieje Reprezentacji Polski (2) 1947-1970. Encyklopedia piłkarska FUJI t. 14, pod red. A. Gowarzewskiego, Katowice 1995.
  3. Bołba W., Brychczy L., Kalinowski G., Kici, Warszawa 2014.
  4. Godek A., Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, Poznań 2004.
  5. Gowarzewski A., EURO dla orłów. Historia Mistrzostw Europy, Katowice 2012.
  6. Lipoński W., Historia Sportu, Warszawa 2012.
  7. Szczepłek S., Moja osobista historia futbolu: Tom 1 Świat, Kraków 2016.
  8. Szczepłek S., Moja osobista historia futbolu: Tom 2 Polska, Kraków 2016.
  9. Wojciechowski K., Kronika Mistrzostw Europy 1960-2004, Poznań 2008.
  10. Przegląd Sportowy (1958-1960)
Cykl "Tydzień z Euro" powstaje przy współpracy z Wydawnictwem Sine Qua Non

Cykl „Tydzień z Euro” powstaje przy współpracy z Wydawnictwem Sine Qua Non

Korekta: Diana Walawender

  1. Cyt. za A. Gowarzewski, EURO dla orłów. Historia Mistrzostw Europy, Katowice 2012, s. 12. []
  2. G. Aleksandrowicz, di Stefano – „król„ na boisku, ”sługa” swojego zespołu. Gento – szybki jak sprinter, „PS”, 1959, nr 95 (3328), s. 4. []
  3. Tamże. []
  4. Tamże. []
  5. Z. Mejer, Suarez, di Stefano, Pohl i Brychczy strzelali najcelniej, „PS”, 1959, nr 110 (3343), s. 1. []
  6. E. Cunge, Hiszpańskie brawa dla polskiej publiczności. Brychczy znalazł uznanie w oczach di Stefano, „PS”, 1959, nr 111 (3344), s. 1-2. []

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

Zostaw własny komentarz