ZAPOWIEDŹ: „Ambasadorowie”, czyli jak naprawdę wygląda praca dyplomaty [fragment książki] |
W dniu 9 listopada do księgarni trafi najnowsza książka Łukasza Walewskiego, Marcina Pośpiecha Ambasadorowie. Czego nie powie Ci królowa. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Sine Qua Non prezentujemy Wam fragment tej interesującej książki, którą już teraz można zakupić w przedsprzedaży.
„Praca ambasadora pozwala też czasami zajrzeć do miejsc, do których „zwykli śmiertelnicy„ nie mają dostępu – i nie chodzi tu tylko o wejście pod negocjacyjny stół. Były ambasador Polski w Rosji Stanisław Ciosek pewnego razu odwiedził gabinet rosyjskiego ministra obrony narodowej Pawła Graczowa. Jak wspominał dyplomata, będąc w takim miejscu, nie mógł nie zadać fundamentalnego w tej sytuacji pytania: „A gdzie jest ten guzik, który pan naciska, żeby poleciały na nas rakiety?„. „Na pewno na was nie polecą”, odpowiedział minister, śmiejąc się rubasznie. W końcu jednak, jak wspomina Ciosek, Rosjanin pokazał polskiemu ambasadorowi słynną atomową walizkę: ”Nie był to żaden przycisk, który powoduje otwarcie silosów. Ot, zwykły plastikowy skoroszyt, teczka, trochę większy kawałek papieru. Tym guzikiem był wydrukowany kod, który trzeba było wprowadzić do stojącego na biurku komputera, aby odpalić głowice. Hasła zmieniano regularnie. Ówczesny system obligował do jednoczesnego podania kodów trzy najważniejsze osoby w państwie. Takie same teczki poza ministrem obrony mieli jeszcze prezydent i premier”. (…)
Swój test bojowy przeszedł też ambasador Ciosek, kiedy na linii Warszawa – Moskwa niemiłosiernie iskrzyło, a na terenie Polski nadal stacjonowała Armia Czerwona: „Historia zaczęła się w chwili, gdy ktoś postanowił zmienić zasadę obowiązującą jeszcze w czasach sojuszniczych stosunków, że lądowania samolotów specjalnych w obu państwach rozlicza się raz w roku. Przez 12 miesięcy notowano, ile razy obce maszyny korzystały z portów lotniczych, a następnie strona, która wykonała więcej lotów, dopłacała odpowiednią kwotę, aby zbilansować rachunek. W pewnym momencie jednak zrezygnowano z takiego rozwiązania i ustalono, że od teraz płaci się na bieżąco za każde lądowanie. Wprowadzenie nowych zasad zbiegło się z kolejną turą rozmów i przybyciem do Warszawy delegacji rosyjskich polityków i generałów. Kiedy samolot z nimi znalazł się w naszej przestrzeni powietrznej, kontrola obszaru zapytała załogę, czy ta dysponuje pieniędzmi na opłacenie lądowania na Okęciu. Chodziło, jeśli dobrze pamiętam, o pięć tysięcy dolarów. Pilot odparł, że nie ma przy sobie gotówki, a w odpowiedzi usłyszał, że w takim razie nie może siadać w Warszawie. Samolot skierowano do Legnicy, gdzie Armia Radziecka wciąż utrzymywała własne lotnisko. Generałowie z opóźnieniem dojechali do stolicy autokarami podstawionymi przez Północną Grupę Wojsk. Nic nie mówili, ale widać było, że są wściekli z powodu upokorzenia. A ja z niepokojem czekałem na rewanż. Bo to, że nastąpi, było pewne jak amen w pacierzu.
Niedługo potem odbyła się kolejna tura negocjacji, tym razem w Moskwie. Rozmowy, jak zwykle, były trudne, obie strony nieufne, ale szczęśliwie jakoś udało się rozwiązać wszystkie postawione w agendzie sprawy. Delegacje pożegnały się uprzejmie, a ja odprowadziłem naszą na lotnisko. Widziałem, jak wsiadają do tupolewa, jak zamykane są drzwi, jak odjeżdża trap, a maszyna rusza w kierunku pasa startowego. Odetchnąłem, uznając, że tym razem się upiekło. A ponieważ dzień był koszmarnie zimny, z siarczystym mrozem, to gdy tylko maszyna podkołowała w kierunku pasa, uciekłem do samochodu. Spojrzałem jeszcze za siebie. Samolotu nie było, znikł gdzieś na krańcu płyty. Wracałem do domu. Oczywiście w drodze z lotniska do miasta wpadliśmy w wieczorny korek, więc trwało to blisko dwie godziny. Wystarczyło, że wszedłem do ambasady, a zrozumiałem, że coś jest nie tak. Prawie noc, a tu pełna mobilizacja. Wszyscy nerwowo to dzwonią, to czegoś szukają w dokumentach. Okazało się, że wybuchła afera: nasz rządowy tupolew z delegacją na pokładzie już kołował na start, gdy nagle wieża zapytała pilota, czy ten… uregulował rachunek w wysokości pięciu tysięcy dolarów za korzystanie z lotniska. Naturalnie nie uregulował i na domiar złego nie miał przy sobie pieniędzy.
Dowódca samolotu otrzymał polecenie, aby zawrócić na płytę postojową, a tam bezzwłocznie wyłączyć silniki. Wnętrze maszyny szybko się ochłodziło. W końcu jednej osobie pozwolono opuścić tupolewa i ten na wpół zamarznięty na sopel parlamentariusz zaczął wydzwaniać do ambasady z błaganiem o pomoc. Komórek przecież wówczas nie było. Pod moją nieobecność usiłowano rozwiązać sprawę, wysyłając do wszystkich świętych oficjalne faksy z obietnicą zapłaty, jednak strona rosyjska nawet nie chciała słuchać o odroczeniu długu. Odpowiedź była twarda: gotówka albo maszyna stoi. Skąd wziąć pieniądze o tej porze? Banki były już zamknięte, czas bankomatów wymieniających walutę miał dopiero nadejść, a nasza księgowa, która jako jedyna miała klucze do kasy pancernej z gotówką, kilka godzin temu skończyła pracę i poszła do kina czy do teatru. Nikt nie wiedział, gdzie jej szukać. W końcu zarządziłem komisyjne rozbicie metalowej szafy z pieniędzmi. Trochę nam to zajęło, ale włamanie zakończyło się powodzeniem. Na szczęście dolarów wystarczyło, więc od razu w samochód i pędem na lotnisko. Znów korki, zatem kolejne dwie godziny trzeba było spisać na straty, a mróz tężał. Wreszcie nasza wściekła i zmarznięta na kość delegacja odleciała do kraju. Naszło mnie podłe skojarzenie z Napoleonem, Moskwą i z mrozem.”
Książkę Ambasadorowie można już teraz kupić w przedsprzedaży na empik.com klikając tutaj.
Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.