Polacy ratujący Żydów. Historia Szylarów i Weltzów


Dwadzieścia cztery miesięcy. Tyle ukrywali się Weltzowie, Żydzi, których przyjęli na strych własnego domu Szylarowie z Markowej. Polacy ukryli ich wewnątrz przechowywanych uli, kiedy siarczysta zima zabiła im pasiekę, a domki dla owadów nie mogły się zmarnować. Niektórzy z członków polskiej rodziny nigdy nie widzieli tych ludzi. Jedynie stopy, bo tyle można było zobaczyć stojąc na dole oraz dłonie i ramiona, które sięgały po garniec z jedzeniem, przygotowywanym im zawczasu przez Dorotę, gospodynię domu. Po Żydach zostały wspomnienia, powojenna korespondencja, jakieś przedmioty przesłane przez nich z USA i… łyżeczka.

Rodzina Szylarów / fot. muzeumulmow.pl

Wieś Markowa nieopodal Łańcuta znana jest m.in. z przejmującej historii rodziny Wiktorii i Józefa Ulmów, którzy ryzykując własne życie oraz szóstki swych dzieci, przyjęli pod swój dach osiem osób z żydowskich rodzin Didner, Grünfeld i Goldman. Kilkanaście miesięcy starań, ryzyka i życia w permanentnym strachu, zarówno jednej jak i drugiej ze stron, nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Cała szesnastka została zamordowana przez Niemców. W tej samej wsi Markowa, około pół kilometra od rodzinnego domu Ulmów, od lata 1942 r. miał miejsce jeszcze jeden dramat z motywem przewodnim: pomoc prześladowanym Żydom. Akcję pomocową zorganizowali Dorota i Antoni Szylarowie, wraz z czwórką swych dzieci. Przyjęli pod swój dach siedmioosobową żydowską rodzinę Weltz i ukrywali ich przez okres dwudziestu czterech miesięcy. Udało się. Szylarowie i Weltzowie przeżyli.

Kryjówka: dom dla pszczół, dom dla Żydów

Zaaranżowana kryjówka na strychu domu Szylarów / fot. J. Pawłowski

Na początku września tego roku, w Markowej, lokalnym skansenie prowadzonym społecznie przez Towarzystwo Przyjaciół Wsi Markowa, uroczyście otwarto kolejny już na liście tego miejsca zabytek architektury ludowej z ziemi markowskiej. Oto w miejscu tym oddano do użytku turystycznego rodzinny dom Szylarów, a właściwie Doroty i Antoniego oraz ich dzieci: Janiny, Heleny, Zofii, Franciszka, Zbigniewa i Eugeniusza. Dom wyremontowano, zaaranżowano pomieszczenie, wstawiając meble i urządzenia życia codziennego, starano się oddać ducha domu z I poł. XX w., choć sam obiekt liczy sobie grubo ponad 120 lat, a być może i więcej, doliczając do tego prawdopodobne remonty i rozbudowania drewnianego domostwa. Atutem tego obiektu jest otwarty do użytku turystycznego obszerny strych, a jedna z jego części to zrekonstruowana kryjówka, w której podczas wojny ukrywała się żydowska rodzina Weltz. I rzeczywiście, aby wejść do niskiego na ponad metr, lecz obszernego na kilka metrów kwadratowych pomieszczenia, trzeba wejść przez otwór; najpierw przez słomę, a później przez ule ułożone w ten sposób, jakby zwyczajnie były tam składowane. Tymczasem były to pozory. Ułożone szczelnie jedną ścianą domki dla pszczół były jednocześnie domem, w którym przez dwadzieścia cztery miesiące, ukryła się gromada prześladowanych Żydów. Skansen w Markowej opowiada historię in situ, a przebywając na górze tej chałupy, sami na własną rękę uzbrojeni już w historię, albo właśnie tam ją dopiero co słysząc, odczuwamy ją na swej skórze, poznajemy wszystkimi bodźcami; wzrokiem, zapachem, słuchem, dotykiem, ułożeniem własnego ciała, bo w kryjówce tej nie sposób wyprostować się na proste nogi, można być schylonym lub siedzieć. Tylko przez chwilę czujemy się tak jak ci, którzy tam przebywali w czasie wojny i okupacji.

Do Szylarów jak w dym

Dom rodzinny Szylarów. Dziś część skansenu w Markowej / fot. J. Pawłowski

Jak to się stało, że rodzina Weltzów trafiła do Szylarów? Otóż obie rodziny znały się z okresu przedwojennego. Więcej, podczas I wojny światowej jeden z członków rodziny Weltz zwrócił się do dziadka Antoniego Szylara z prośbą, aby ten przechował u siebie Torę. Więzy znajomości przeszły na kolejne pokolenia tych rodzin. Żydzi ufali im. Wiedzieli, że do Szylarów można było jak w dym. Przyszedł czas wojny. W Markowej Niemcy pojawili się w tydzień po wkroczeniu do Polski. Na przełomie lat 1941-1942 pojawiły się pierwsze poważniejsze represje na ludności żydowskiej, która tuż przed wojną liczyła przeszło 100 osób. Czas ten spowodował, że lokalni Żydzi podejmowali decyzję aby się ukrywać. Przełomowym momentem okazał się być sierpień 1942 r., kiedy to Niemcy deportowali z Markowej wszystkich odszukanych wówczas Żydów. Strach przed wysłaniem w nieznane ze wsi utwierdził tę ludność w przekonaniu o potrzebie ukrywania się albo na własną rękę, albo szukając wsparcia wśród polskich sąsiadów. Żydzi ukrywający się gdzieś w plenerze, tj. w lasach, potokach, głębszych wąwozach, tudzież w jamach ziemnych naprędce przyszykowanych, nawet z pomocą ludności polskiej, fizycznie nie wytrzymywali takich warunków. Inni, tak jak Weltzowie, zdecydowali się od razu zapukać do drzwi znanych im Szylarów. Aron Weltz po wojnie wspominał:

„Pamiętaliśmy kilku sąsiadów, ale żaden nie był zainteresowany naszym dylematem. Jedynymi osobami, które rozważały ukrycie nas, choć niezbyt chętne, były Zofia i Helena Szylarowie. Baliśmy się być z nimi, bo były bardzo młode.”

Antoni Szylar, głowa rodziny, tak zapamiętał przybycie Weltzów:

„W lecie 1942 r. do mojego domu w Markowej przyszło dwóch mężczyzn narodowości żydowskiej, obywatele polscy stale mieszkający w Markowej. Znałem ich jeszcze sprzed II wojny światowej, byli to Moniek Weltz i Abraham Weltz. […] prosili mnie, bym ich ukrył w swoim domu. Wiedziałem dobrze, że za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci ze strony okupacyjnych władz niemieckich. Mimo to ja zgodziłem się udzielić im pomocy, bo widziałem, że gdy złapią ich Niemcy to ich rozstrzelają. Urządziłem im kryjówkę na strychu mego domu. Za kilka dni przyszli nocą do mnie krewni tych dwóch mężczyzn, a mianowicie brat ich Aron Weltz wraz z żoną, Salcią Weltz, siostra Regina Weltz oraz ich matka – Miriam Weltz.”

To wtedy Szylarowie zaaranżowali kryjówkę dla Weltzów na strychu swego domu, pośród uli, które kilka miesięcy wcześniej tam zdeponowali. Myśleli, że ule do niczego się im się nie przydadzą. A jednak. Przydały się do ukrycia ludzi, ale wtedy nawet nie przypuszczali, że na czas dwudziestu czterech miesięcy. Kryjówka pośród Szylarowych uli dała schronienie sześciu osobom, a w jakiś czas później do tego miejsca doszedł Leon, syn Arona i Salci, który tułał się u innej rodziny. Nim przybył do kryjówki Szylarów los się z nim okrutnie obszedł. Ludzie, którzy go ukrywali, dowiedzieli się o obecności Gestapo. W strachu o własne życie i wykrycie małego Żyda, wynieśli go gdzieś w pole, tam zakopali, ale tak by malec mógł oddychać, następnie zostawili butelkę wody, okruchy chleba i pozostawili samego. Znalazła go Zofia Szylarówna, która przyprowadziła do rodzinnego domu, by tam mógł dołączyć do rodziny. Córka Arona i Salci nie miała tyle szczęścia; odkryta przez Gestapo została zastrzelona wraz z innymi żydowskimi dziećmi. Miała tylko 18 miesięcy.

W kryjówce i to co poza nią

Rachela i Abraham Weltzowie oraz nieznana Żydów. Markowa ok. 1942 r. / fot. muzeumulmow.pl

Ukrywający się przez dwa lata Weltzowie musieli przestawić swoje życie na odwrót. Nie, nie chodzi tutaj o życie w ukryciu przez okres dwudziestu czterech miesięcy, choć przede wszystkim to wprawia dziś w osłupienie niejednego poznającego tę historię. Do tego odniesiemy się później. To życie na odwrót dotyczyło zupełnie przyziemnych spraw, jak choćby spanie w dzień a pracowanie w nocy i to też tak, aby nie zbudzić domowników na dole. Kiedy Szylarowie szykowali się każdego ranka do pracy, szkoły, do funkcjonowania w przestrzeni wsi Markowa, Weltzowie kładli się spać, ponieważ swoje odrobili, np. uprali wszystkim ubrania, wykonali takie zadania, które można zrobić nie wychodząc z domu na zewnątrz. Ponadto odwrócenie czynności miało czysto praktyczny, w tej ekstremalnej sytuacji, powód. Jeśli ktoś miałby zawitać do domu Doroty i Antoniego Szylarów, nic nie usłyszał, bo ukrywający będą pogrążeni w śnie. Z pewnością nie był to jakoś wybitnie przemyślany sposób na ostrożność, ale obydwie ze stron mógł choć trochę podtrzymywał na duchu. A to już sporo.

Osoba trafiająca do kryjówki była zaskoczona całym przebiegiem tej sytuacji. Oto wcześniej była normalnie funkcjonującą człowiekiem, a teraz zmuszona jest przez sytuację jaka ją spotkała do wkroczenia do kryjówki. Ma się ukrywać jak zwierzę i jeszcze nie wie co go tam spotka. Trauma jaka dotykała tych osób jest nie do opisania. Katusze, nie tyle fizyczne, co psychiczne, stawały się normalnością. Myśli, które co rusz uderzały do głowy były jak młotek tłukący niemiłosiernie, nie pozwalając zwyczajnie funkcjonować. Do tego pytania pokroju: ile tu będę? ile to potrwa? czy przeżyję? co się dzieje z moimi najbliższymi? czy osoby, które się mną opiekują, będę dla mnie dobre? czy będę tu mógł być, jak najdłużej? czy osoby, które teraz mnie przyjęły, jutro nie powiedzą „dość”? czy będę mógł liczyć na wsparcie tam, poza kryjówką? Takie i jeszcze inne myśli z pewnością kołatały się wszystkim członkom rodziny Weltz, która otrzymała wsparcie od Szylarów i zaadoptowała ich strych w swoisty azyl.

Życie ukrywających i życie tych którzy ukrywali, z pozoru tak bardzo blisko siebie, to dwa odrębne światy. Ci na strychu, u Szylarów, to Żydzi, którzy przecież byli tam nielegalnie, wcześniej byli poszukiwani, jeszcze wcześniej skazani na częste represje, które w gruncie rzeczy zmierzały do tego samego – odczłowieczenia, pozbawienia życia. Ci, którzy byli na dole, czyli Szylarowie, mieli prawa, mogli poruszać się gdzie tylko pozwalała na to sytuacja. Mogli kontaktować się z ludźmi, pojechać poza wieś, mogli przejść obok Niemca i w zasadzie nic im nie mogło się stać. Niestety to tylko pozory. Obie strony, a więc i Polacy i Żydzi, jechali na tym samym wózku. 15 października 1941 r. (nie tak dawno minęła 80. rocznica) w okupowanej Polsce wszedł dekret Hansa Franka, w którym wykazano, iż Żydzi mają kategoryczny zakaz wychodzenia z getta, a jeśli to uczynią i będą złapani, zostaną straceni. Ten sam dekret powiadał, iż jeśli Polak okaże jakąkolwiek pomoc, będącym poza gettem Żydom, zostanie stracony. Dekret wszedł do ogólnego obiegu prawnego dnia 25 października 1941 r. Antoni Szylar widząc Mońka i Abrama pod swym domem latem 1942 r., co już wykazaliśmy, wiedział o tym surowym prawie, zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ale nic to. To byli sąsiedzi. Oni nie byli winni sytuacji w jakiej się znaleźli. Trzeba było działać.

Jedyny dziś żyjący świadek tych wszystkich wydarzeń, Eugeniusz Szylar, nie miał nawet 10 lat kiedy do jego rodzinnego domu przybyli Żydzi. Zawsze jednak wspomina, że ojciec zakazał im chodzenia na strych. Wchodził tam tylko on i jego najstarsza córka Helena, która znała jedną z ukrywających się Żydówek, a nawet korzystała z korepetycji z niemieckiego jakie ta jej udzielała. Tak było bezpieczniej. Lepiej wiedzieć, ale z ograniczeniem. To stąd ten zapadający w pamięć obraz, że widzieli tylko stopy osób ukrywających się na strychu, bo tylko tyle mogli uchwycić z poziomu podłogi i wyciągnięte dłonie po jedzenie, które dostarczała im Dorota Szylar, matka Eugeniusza.

Dość rozległe pole Antoniego Szylara sięgało po drogę do jednego z działów na obrzeże Markowej. To północno-wschodnia część wsi. Niedaleko, ale dobre kilkaset metrów dalej, stał mały dom Wiktorii i Józefa Ulmów, którzy, jak Szylarowie, zdecydowali się przyjąć pod swój dach Żydów w licznie ośmiu osób. Przybyli oni do nich gdzieś pod koniec 1942 r. Przebywali tam do 1944 r. i dwudziestego czwartego dnia marca. To wtedy cała szesnastka została rozstrzelana przez niemieckich żandarmów pod dowództwem por. Eilerta Diekena. Śmierć Ulmów i Żydów pod ich kuratelą był szokiem dla lokalnej społeczności. Ludzie panikowali, nie bardzo wiedzieli co robić, a niektórym z nich przyszło pomagać Żydom. Pod koniec marca u Szylarów nadal byli Weltzowie. Jaka myśl zaświtała im w głowach kiedy dowiedzieli się, że ich sąsiedzi w całości zostali zabici? Antoni Szylar zdecydował, że Weltzowie zostaną na strychu, że muszą to jakoś przetrwać. W tym miejscu warto też zasygnalizować, że Goldmanowie, którzy ukrywali się u Ulmów byli spokrewnieni z Weltzami. Miriam Weltz była ciotką Saula Goldmana.

W tej samej okolicy, gdzie stał domu Ulmów, w okresie przedwojennym zwyczajowo mieszkańcy Markowej grzebali padłe zwierzęta z gospodarstw. Miejsce to nazywali „kośćcem„, „grzebowiskiem„, jednak najbardziej rozpowszechnionym toponimem tej części wsi był i jest nadal ”Okop”. Tam podczas okupacji Niemcy od czasu do czasu rozstrzeliwali Żydów, których odszukiwali w całej okolicy. Szylarowie wiedzieli o tym miejscu. Pewnie widzieli spędzanych tam Żydów. Na pewno dochodziły do nich pojedyncze strzały, w wyniku których ginęli ludzie. Co musieli czuć? Czy uodpornili się na ten dźwięk? Czy wypierali wiedzę o tym miejscu?

Żydzi schodzą z kryjówki

Eugeniusz Szylar. Jedyny żyjący świadek wydarzeń z lat 1942-1944 / fot. J. Pawłowski

Ta historia zakończyła się happy endem. I Żydzi i Polacy przetrwali. Niemcy opuścili rejon Łańcuta na przełomie czerwca i lipca 1944 r. Pod koniec lipca tego samego roku przybyła tam Armia Czerwona. Według relacji Eugeniusza Szylara, to wtedy Weltzowie zeszli z góry, bo uznali, podobnie jak i jego rodzina, że jest bezpiecznie. Wtedy też Eugeniusz mógł zobaczyć kto przez tak długi okres czasu przebywał na strychu jego rodzinnego domu. Kto przez te dwa lata nieustannie był w rozmowach rodzinnych, w szeptach ojca i matki, niepisanych gestach, do których przywykli wszyscy Szylarowie. Moment ten Eugeniusz zapamiętał tak, że obydwie rodziny na przemiennie płakały, to znowu się śmiały. Przetrwanie Szylarowie uczcili wyjątkowo suto zastawionym stołem, a motywem przewijającym się we wspomnieniach jedynego obecnie żyjącego światka był wiadro wiśni, które wszyscy wspólnie spożyli na tę właśnie okoliczność.

Weltzowie przenieśli się do Jarosławia, oddalonego od Markowej około 30 km. Tam doczekali końca wojny i stamtąd wyemigrowali z Polski do USA. Jednak czas spędzony w Jarosławiu nie okazał się być bezpieczny. Weltzowie obawiali się o własne życie, ponieważ w okolicy dochodziło do przypadków rabunków i morderstw na ocalałych. Czyżby ich intencją było szukanie odwetu na niewinnych, ponieważ nie mogli odegrać się na Niemcach, a „pod ręką” byli Żydzi, w ich ocenie winni całego zła jakie ich spotkało w latach 1939-1945? Faktem jest, że i Weltzowie mieli poczucie zagrożenie, że i im dała się we znaki taka a nie inna atmosfera dogasającej wojny. Smutne.

To nie było tak, że kiedy Weltzowie opuścili strych domu Szylarów, ci z kolei byli w dobrej kondycji psychicznej. Na pewno tak długie życie pod stałym napięciem, w ciągłej gotowości, w permanentnym stresie i strachu, odbiło się na ich zdrowiu. Eugeniusz Szylar kwituje ten problem w dosłownie kilku słowach: „mama do końca życia była na tabletkach”. W ponad 77 lat po tych wydarzeniach, kiedy Eugeniusz wspomina je, i jemu nie jest wcale lekko o tym opowiadać. Mówi o dylematach jakie każdy z nich przeżywał wtedy. Sygnalizuje ogólne rozgoryczenie, że dlaczego to ich musiało to spotkać. Zawsze jednak chce widzieć pozytywy w całej tej historii. Tak jakby ten przeskok ze smutnych przemyśleń na dobre chwile spędzone wtedy w domu, kiedy nad ich głowami byli Weltzowie, stał się pewnego rodzaju metodą, aby nie popaść w marazm i w ten sposób leczyć te niebezpieczne lata 1942-1944.

Weltzowie wyemigrowali za Ocean. Tam ułożyli sobie nowe życie. Utrzymywali kontakt z rodziną Szylarów z Markowej. Korespondowali ze sobą, informowali niemal na bieżąco co się u nich dzieje, kto się urodził, kto się ożenił, kto umarł. Kierowani poczuciem wdzięczności za poświęcenie polskich sąsiadów starali się dosyłać im prezenty. Tracąc nieco poczucie rzeczywistości, a patrząc z perspektywy amerykańskiej na kraj socjalistyczny, wysyłali niekiedy paczki, których zawartość nie licowała z prawdziwymi potrzebami polskiej rodziny. Więcej, należało opłacić cło, a to już był koszt niemały i wpędzał w kłopoty Antoniego Szylara.

Łyżeczka jako pozostałość po Weltzach / fot. J. Pawłowski

Po Weltzach w domu Szylarów pozostały też przyjemne wspomnienia. Częsta korespondencja spajała te dwie rodziny w niemal jedną. I jedni i drudzy nie widzieli różnic między sobą, a jeśli takie były, nie mówiły o tym, bo była to sprawa zupełnie drugorzędna. W domowym archiwum Szylarów są zdjęcia, które przedstawiają Weltzów zaraz po wojnie, po latach spędzonych w USA, nawet zdjęcia z odwiedzin Heleny Szylar kolejnego już pokolenia żydowskiej rodziny. 

Pewnego dnia Antoni Szylar postanowił wyremontować strych swego domu. Podczas porządkowania, gdzieś wewnątrz słomy, gospodarz wyjął zwykłą, miedzianą łyżeczkę. Skąd łyżeczka na strychu? I wtedy dotarła do niego myśl: to po Weltzach. Co wtedy poczuł? Dziś odwiedzając Eugeniusza Szylara i jego niezwykle gościnną żonę Marię, po wielokrotnych namowach do spróbowania kolejnego i jeszcze kolejnego kawałka wybornego, skądinąd, sernika, w cukiernicy stojącej na środku stołu widać wyróżniającą się łyżeczkę do nabierania cukru. To dokładnie ta sama łyżeczka, którą odkrył na strychu Antoni Szylar. To łyżeczka, którą kiedyś używali Weltzowie.

Epilog

W 1991 r. Aron Weltz składając wniosek do Jad Waszem napisał:

„To dzięki rodzinie Szylarów moja matka, Miriam Weltz, mój starszy brat, Moniek Weltz mój młodszy brat, Abraham Weltz moja młodsza siostra, Rachel Weltz Osowsky, ja, Aron Weltz, i mój syn, Leon Weltz, przetrwaliśmy wojnę.”

11 lutego 1992 r. tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata pośmiertnie otrzymali Dorota i Antoni Szylarowie, a także ich córki Helena i Zofia.

Te artykuły również mogą Cię zainteresować:
Znajdujące się w portalu artykuły nie zawsze prezentują opinie zgodne ze stanowiskiem całej redakcji. Zachęcamy do dyskusji nad treścią przeczytanych artykułów, by to zrobić wystarczy podać swój nick i wysłać komentarz. O naszych artykułach możesz także porozmawiać na naszym forum. Możesz także napisać własny artykuł i wysłać go na adres naszej redakcji.

2 komentarze

  1. Jan pisze:

    Ciekawy i wzruszający artykuł,ale ta wzmianka o Jarosławiu i niepewnym czasie powojennym niepotrzebna,burzy opowieść i sugeruje,że byli uczciwi Polacy,ale nieuczciwych więcej. Tak się nie robi.

    • Jakub Pawłowski pisze:

      Nie mam takiego przeczucia. Po prostu cały tekst odnosi się do pojedynczego przypadku Szylarów ratujących Żydów, którzy trafili do Jarosławia, gdzie zetknęli się ze skrajną postawą Polaków. Było ich więcej niż Szylarów.
      Prawda jest jednak taka, że nie sposób określić ilu Polaków ratowało Żydów (poza listą Sprawiedliwych), jak też ilu Żydów skorzystało z polskiej pomocy (być może warto policzyć choć tych, którzy przewijają się w sprawach Sprawiedliwych). Niepoliczalne są też postawy negatywne względem prześladowanych Żydów i nie idzie tutaj o wybielanie przez to polskich postaw... Po prostu zawierucha wojenna i powojenna spowodowała potężną dysharmonię w tym temacie.
      Wracając do meritum artykułu; w przypadku Weltzów, którzy wychodząc od Szylarów do Jarosławia, również nie znamy liczby Polaków, których w relacji wskazali jako tych, przez których czuli się zagrożeni. Zresztą nie tylko oni, bo i inni, którzy przeżyli wojnę też obawiali się o swoje życie.

Zostaw własny komentarz